Dodany: 04.05.2009 19:53|Autor: dot59
Książka filarem, książka pretekstem
Gdybym miała tę książkę określić jednym słowem, powiedziałabym: dziwna. Albo: zwariowana. Nietypowa. Nieszablonowa. Eksperymentalna. Wielowymiarowa. Każde z tych słów w jakimś stopniu zbliżałoby się do prawdy, nie odkrywając jej jednak całkowicie. I chyba nie dokonałoby tego nawet połączenie ich wszystkich. Bo właściwie o czym jest ta powieść i co w niej jest takiego, co różni ją od „zwykłych”, „typowych” powieści?
Niezwykły jest już sam sposób prowadzenia narracji. Narrator komentuje wydarzenia w czasie teraźniejszym, zwracając się bezpośrednio do Czytelnika. Początkowo może się wydawać, że Czytelnikiem jest ten sam czytelnik, który właśnie trzyma książkę w rękach, lekko zdezorientowany i niepewny, co właściwie czyta: jedną konkretną powieść czy wyjątki z kilku różnych, czy jeszcze co innego? Ale po chwili orientujemy się, że to jednak kto inny przeżywa niezwykłą czytelniczą przygodę, dziejącą się niby tu i teraz, ale równocześnie gdzie indziej i w nieokreślonym czasie.
A zaczęła się ona całkiem niewinnie: Czytelnik kupił sobie nową książkę. Studiując pierwsze zdania, wkracza w mglistą i zarazem ekscytującą aurę jakichś tajemniczych zdarzeń. Wkrótce jednak odkrywa straszliwy (jak straszliwy, wie tylko ten, kto już kiedyś w samym środku pasjonującej lektury zorientował się, że części tekstu brak, a zamiast niej są czyste kartki albo powtórzony po raz drugi ustęp, który dopiero co skończył) feler, wobec czego czytać dalej nie sposób. Pędzi więc do księgarni, gdzie dowiaduje się, że w wydawnictwie pomylono fragmenty dwóch różnych powieści. Ma do wyboru nieuszkodzony egzemplarz jednej lub drugiej, i niespodziewanie dla samego siebie wybiera tę drugą, bo coś go w niej zaintrygowało, ale i ona okazuje się nie tą, o którą chodziło… Kolejna powieść prowadzi go do następnej, a ta do jeszcze jednej i jeszcze jednej, a Czytelnik, choć w poszukiwaniach wspomaga go poznana w księgarni Czytelniczka, przedstawiciel wydawnictwa i specjaliści od wymarłych kultur, choć po drodze napotyka sławnego pisarza i trafia na ślad szalonego tłumacza, nadal jest bliżej początku niż końca… Każda z tajemniczych książek jest o czymś innym i dzieje się gdzie indziej, a jednak jest coś, co łączy ją z tą poprzednią i tą następną. Ale czy jest coś, co łączy je wszystkie i tłumaczy sens poszukiwań Czytelnika? Ba!...
Podejrzewam, że ilu czytelników (i Czytelników), tyle odpowiedzi. A kluczem do nich może być scena z rozdziału XI, w której zebrani w bibliotece miłośnicy książek wymieniają uwagi na temat swego podejścia do czytania. Bo rzeczywiście, może - tu odwołam się do wielekroć przeze mnie cytowanej, bo wyjątkowo uniwersalnej, frazy z tekstu piosenki autorstwa mej ulubionej poetki - „nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go”[1]? O to, by w każdej czytanej książce znajdować coś, co skłoni nas do sięgnięcia po następną, by cały czas wierzyć, że nie znalazło się jeszcze TEJ książki swego życia, albo wręcz wiedzieć, że się jej nigdy nie znajdzie, bo cały czas powstaje ona w naszym umyśle i sercu jako wypadkowa wszystkich naszych lektur? I nie dość tego, że będzie ona całkiem inna niż ta, którą tworzy równolegle inny czytelnik, czytający jota w jotę to samo - zupełnie jakby zaprosić do szycia patchworków dwie szwaczki, dając im tę samą liczbę skrawków identycznych pod względem gatunku, koloru, wzoru i rozmiaru; jeśli nie będą sobie wzajemnie patrzeć na ręce, każda stworzy produkt niepowtarzalny, może podobny do drugiego w ogólnym zarysie, ale różniący się choćby drobnymi szczegółami…
A może rzecz też w tym, że każda książka, choć w sensie fizycznym jest bytem wymiernym i skończonym, w sensie pojęciowym jest ucieleśnieniem niepoliczalności i niewyczerpania znaczeń, skojarzeń, impresji i próżno łamać głowę, „co autor chciał powiedzieć”, bo to, jak rozumiemy i jak przetwarzamy to, co czytamy, zależy bardziej od nas niż od twórcy? Może nawet w banalnym powieścidle ktoś znajdzie jedno zdanie, które stanie się dla niego drogowskazem, punktem wyjścia, kluczem do zrozumienia czegoś lub kogoś? A może jakieś głośne dzieło - niech będzie właśnie „Jeśli zimową nocą podróżny” - stworzył autor tylko dla hecy, żeby potem śmiać się w kułak, słuchając z ust różnych autorytetów, czego to on nie pomieścił w tym, co napisał? Niechby nawet - i tak to my, Czytelnicy, zdecydujemy, w co się rozwiną zasiane przezeń nasiona słów!
Nie upieram się, że „Jeśli zimową nocą…” to arcydzieło, i nie mam zamiaru wykłócać się z kimś, kto twierdzi inaczej, bo zdaję sobie sprawę, że dla jednego nużące może być to błądzenie między strzępami kolejnych powieści-mistyfikacji, a innego może irytować styl, w którym poszczególne zdania wiją się i rozgałęziają niczym dorzecze Amazonki, rozlewając się na kilka czy kilkanaście wersów, aż gęstych od planktonu określeń, porównań i przenośni. Ale jest w tej powieści coś magicznego, co kusi i przyciąga człowieka, dla którego czytanie to coś więcej niż zwykłe zabijanie czasu - to cała filozofia życia, a sama książka „jest zaledwie wspierającym filarem lub zwykłym pretekstem”[2].
---
[1] Agnieszka Osiecka, „Gonić króliczka”, cytuję z pamięci.
[2] Italo Calvino, „Jeśli zimową nocą podróżny”, przeł. Anna Wasilewska, wyd. PIW, Warszawa 1989, s. 255.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.