Roger miał pecha – urodził się jako drugi syn hrabiego des Freux. Ukochany syn, ale cóż z tego – dla prawa nie istnieje. Prawo stanowi, że po śmierci ojca wszystko, ale to wszystko dziedziczy najstarszy syn. Na dodatek Roger w swej zapalczywości rzuca bratu, iż kęsa chleba od niego nie weźmie, sam zapracuje (ha!) na swoje utrzymanie. Niestety, kodeks rycerski, którego litery bohater wiernie się trzyma, pozostawia niewiele zajęć godnych tego, by zajęły się nimi szlachetne ręce arystokraty. Ponieważ panuje pokój, żadnemu seniorowi nie są potrzebni rycerze do drużyny. Sposób „na Robin Hooda” – zrabować bogatym i oddać biednemu sobie – też nie przynosi efektów, czemu chłopak szczerze się dziwi: wszak rycerskie ballady opisują grabieże na gościńcu jako wielce dochodowe i wściekle romantyczne. A propos romantyki: dama serca odmawia dalszego nią bycia. Zdesperowany i zrozpaczony Roger zaciąga się pod sztandary krucjaty...
Czwartej krucjaty, finansowanej przez kupców weneckich i bynajmniej niemającej na celu uratowania Grobu Świętego z rąk paskudnych muzułmanów. Ta krucjata, jak nam wiadomo, skończyła się w murach Konstantynopola, ale przepełniony młodzieńczymi ideałami bohater święcie wierzy, że wyrusza po zbawienie, tytuły i majątek, niekoniecznie w tej kolejności. Niestety, nie dociera nawet do Carogrodu – po drodze dostaje toporem w łeb i spotyka Diabła.
Po oberwaniu toporem w łeb nie tylko diabły będą się zwidywać, ale ten akurat jest całkiem realny. Petar Diabeł to Bułgar (czy, jak do niedawna nazywał tę nację Roger, bugr), któremu nie za bardzo w smak panoszenie się krzyżowców na bułgarskiej ziemi. Nie tylko jemu zresztą – Bułgarzy przygotowują powstanie. A Roger, wciągnięty w trybiki religii i polityki, o której nie ma zielonego pojęcia – jak i o życiu zresztą – duma, duma i duma, robi z siebie głupca, uczy się pracować fizycznie, zakochuje się (w chłopce! Hańba dla rycerza! Ale Mara jest taka... taka... ach!), rewiduje własne poglądy i zdawałoby się, zaczyna dorastać.
„Rycerza” przeczytałam w ramach akcji
Akcja "Literatura mniej znana" - literatura bułgarska, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że o Bałkanach wiem bardzo, ale to bardzo mało – mimo ukończenia studiów historycznych, z Bułgarią potrafię skojarzyć tylko pokój w San Stefano, no i coś tam po I wojnie światowej. A, jeszcze cara Stefana Duszana. I chyba Cyryl i Metody gdzieś tam przemknęli... Tak, chronologia leży i kwiczy... Z uzupełnianiem braków za pomocą literatury pięknej jestem jednak ostrożna – i aczkolwiek „Rycerz” mi się podobał, to jednak ma swoje wady.
Po pierwsze, czas napisania – i wydania u nas. Oryginał powstał w 1969 roku, polskie wydanie ukazało się w 1980. Książka nosi wyraźny ślad „odgórnych zaleceń” – pochwała ciężkiej fizycznej pracy „na roli” (z poprawką na to, że Roger nabawia się odcisków raczej od trzymania siekiery niż pługa), uwydatnienie negatywnych cech rycerstwa w szczególe i feudalizmu w ogóle, krytyka religii i duchowieństwa – przy czym katolikom dostaje się bardziej niż prawosławnym. Na plus jednak zaliczam to, że wymienione elementy nie są przedstawione w sposób nachalny i bezapelacyjny.
Po drugie – daty. Śledząc fabułę, można odnieść wrażenie, że od momentu wyruszenia krzyżowców z Francji do kończącej książkę bitwy pod Adrianopolem upłynęły trzy, może cztery miesiące. Tymczasem fakty podane przez narratora (jak chociażby zdobycie Konstantynopola i utworzenie Cesarstwa Łacińskiego) wskazują, że musiały minąć co najmniej trzy lata (krucjata wyruszyła w 1202 r., bitwa pod Adrianopolem rozegrała się w 1205 r.). Musiałabym zajrzeć do Runcimana, ale wydaje mi się też, że czwarta krucjata w ogóle nie przemieszczała się lądem, tylko na okrętach zapewnionych przez Wenecję. Wikipedia niby to potwierdza, ale może po prostu nie zawiera wszystkich szczegółów i jakaś część krzyżowców rzeczywiście postanowiła dotrzeć do Carogrodu drogą lądową?
Zalety też są, a jakże. Powieść wciąga – i to bardzo. Bohaterowie nie są papierowi, czytelnik po prostu musi się do nich ustosunkować. W moim przypadku nastawienie było pozytywne, aczkolwiek naiwność i ignorancja Rogera mogą irytować. Nawet czarne charaktery budzą jakieś uczucia, i to niekoniecznie negatywne. W zasadzie już od pierwszych stron wiadomo, że Roger przejdzie przemianę – i ona zachodzi, ale logicznie i konsekwentnie, nie odnosi się wrażenia, że autorka dokonała jej na siłę, nie bacząc na psychologię. Przy tym narrator skupia się w całości na Rogerze – jego przemyśleniach, miotaniach, obserwacjach, problemach, ale jednocześnie – jakkolwiek absurdalnie by to zabrzmiało – nie stawia go w centrum zainteresowania czytelnika. Na równi z Rogerem ciekawią jego towarzysze i ich świat.
Jest humor – subtelny, ironiczny, niekiedy zalatujący groteską, ale na pewno nie płytki i nie wymuszony. Dla mnie to duży plus, nie lubię żartów walących obuchem między oczy.
No tak, łatwiej skrytykować, niż pochwalić. Nie mam pojęcia, co jeszcze napisać o zaletach, bo w trakcie czytania nie zastanawiałam się nad tym, po prostu chciałam wiedzieć, co będzie dalej. Książka mnie zainteresowała – na tyle, że chcę więcej. Więcej literatury bułgarskiej, więcej Wery Mutafczijewej, więcej Bułgarii. Czyż to nie jest najlepsza rekomendacja?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.