Dodany: 24.04.2009 23:22|Autor: valiana
Meyer w wersji (trochę) science fiction ;)
Moje pierwsze spostrzeżenie - nie przemawia do mnie polska wersja tytułu. Zdaję sobie sprawę, że "Żywiciel" (bliższy ang. "host") byłby mniej nośnym tytułem niż "Intruz". Dlatego się nie wykłócam. Cóż... wolę używać tytułu oryginalnego. Ale na potrzeby tej recenzji spróbuję się przełamać ;).
Wbrew powszechnemu przeświadczeniu pani Meyer to nie tylko saga "Zmierzchu". Nie można jednak uniknąć porównywania nowo wydawanych publikacji z dotychczasowym dorobkiem autorki. Moim zdaniem na tym tle "Intruz" plasuje się bliżej początku rankingu. Jakkolwiek od czasu wydania "Zmierzchu" autorka wyraźnie rozwinęła się pisarsko, w dalszym ciągu za najlepszą stronę jej powieści uważam wciągającą, nietuzinkową fabułę. Nie jest moim zamiarem streszczanie książki, ale małe wzmianki o istotnych fragmentach fabuły mogą się tu i ówdzie pojawić.
Pierwsze rozdziały czytałam baaardzo powoli. Były... dziwne. W zasadzie po jakichś 15-20 stronach nie bardzo wiedziałam, co się w ogóle dzieje i - o dziwo! - zmobilizowało mnie to do sprawdzenia, do czego to wszystko zmierza. Zaznaczam na wstępie - nie zniechęcajcie się. Oryginalnie prowadzona narracja w początkowych rozdziałach ma wprowadzić czytelnika w inny wymiar i pokazać, jak odmiennie może być postrzegana przez istoty z dwóch światów ta sama rzeczywistość. Początkowo nie ma za wiele akcji, są za to dwie bohaterki - obie zagubione w nowej sytuacji, obie walczące o swoją tożsamość. Dwie osobowości toczą pojedynek na nietypowym polu walki - zamknięte w jednym ciele. W końcu to powieść s.f. Okazuje się, że żadnej z nich, ani człowiekowi - Melanie, ani wszczepionej w jej ciało Wagabundzie - istocie pozaziemskiej, nie udaje się definitywnie pozbyć ze swojej głowy intruza, z którym nie spodziewały się dzielić ciała. Nie mogąc wygrać, będą musiały nauczyć się siebie znosić, i mimowolnie zaczną się do siebie przyzwyczajać, dzieląc ze sobą wspomnienia, myśli i pragnienia. Wagabunda i uwięziona w jej głowie Mel, wiedzione wspólną potrzebą - niepokojem i miłością, wyruszają w podróż i... wszystko nabiera tempa. Pojawiają się nowi bohaterowie. Pojawia się też akcja. I zaczyna być bardziej twilightowo ;). Na szczęcie bohaterowie skończyli już 'high school", więc nie ma za dużo irytującego zawodzenia w stylu: "a co on we mnie widzi... przecież jestem taka zwyczajna... a on taki młody bóg..." :\ .
Meyer stawia naprzeciwko siebie przedstawicieli dwóch wrogich światów. Bohaterowie - nawet ci nie z tej Ziemi - przejawiają ludzkie uczucia, krwawią, bywają wkurzeni i nie zawsze tacy kryształowi i altruistyczni. Nie ma podziału na "złych" obcych i "dobrych" ludzi. Ludzie, pomimo daleko posuniętej eksterminacji ich gatunku, wcale nie są bezbronnymi ofiarami. Dusze - obcy - nie przybyli na Ziemię, by ją zniszczyć, ale by uchronić przed destrukcyjnym działaniem człowieka.
I miłość oczywiście jest, tylko jakaś taka dojrzalsza, odpowiedzialniejsza, bardzo ludzka. Nie taka szczeniacka, od pierwszego wejrzenia, ale utrzymująca przy życiu, będąca powodem dalszego istnienia, zmieniająca serce i duszę.
Jak zaznaczyłam na początku, autorka odrobiła lekcje z angielskiego i nie pisze już tak naiwnym i nieoszlifowanym językiem jak ten, który znamy z pierwszych części sagi. Inna sprawa, że "Intruz" z założenia miał być powieścią dla trochę starszych czytelników. Tak czy inaczej - język powieści może nie jest trudniejszy, ale na pewno dojrzalszy. Na plus. Mnie w każdym razie brak opisów zawartości szafy czy "ochów" i "ehów" nad urodą ukochanego nie przeszkadzał ;).
Czyta się całkiem przyjemnie - skończyłam po polsku, teraz powoli czytam oryginał. Ode mnie "Intruz" dostaje 4.75.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.