Dodany: 19.04.2009 19:40|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Ile prawdy, ile fikcji?


Czytelnik, który wcześniej nie przeczytał noty wydawniczej, początkowo jest święcie przekonany, że ma w rękach nie powieść, lecz typową pozycję wspomnieniową, opisującą przeżycia autora podczas mniej więcej dwuletniego kontraktu na najsłynniejszej brytyjskiej uczelni. Dopiero blisko końca można się stopniowo zorientować, że przynajmniej część minimum jednego wątku (a właściwie dwóch wątków splecionych w jeden) jest całkowicie fikcyjna, i dopiero wtedy rodzi się pytanie, co i w jakim stopniu jest tu prawdą? Stawiam dziesięć do jednego, że jest nią opis zderzenia mentalności gorącokrwistego, ekstrawertycznego Hiszpana i powściągliwych, sztywnych (przynajmniej na pokaz) Brytyjczyków, bo w wyobraźni trudno byłoby wykreować coś podobnego. Ogólne rozważania o samotności w obcym kraju może jeszcze, ale taką na przykład pełną ironii relację z międzywydziałowego bankietu, na którym „należy zmieniać rozmówców w przewidziany sposób przez dwie godziny”[1]? Albo te wręcz namacalnie żywe sceny z podrzędnej stacyjki kolejowej, z ulic pełnych charakterystycznych postaci żebraków? Te właśnie fragmenty to zdecydowanie najlepsze partie tekstu - błyskotliwe, wyraziste, zachęcające do dalszej lektury.

Całkiem wiarygodne, choć już bledsze i płytsze, wydają się opowieści o przelotnym romansie z koleżanką z uczelni i o poszukiwaniu śladów nieznanego pisarza. Ale to, co łączy te dwa wątki, zbija z tropu, odbiera pewność co do autentyczności występujących w nich postaci (a skoro tych, to może i wszystkie innych…?), a straconego poczucia realności wcale nie przywracają niezbyt subtelne (miejscami zwyczajnie wulgarne) sceny erotyczne. Toteż mimo bardzo ładnego, płynnego języka i garści trafnych obserwacji psychologicznych i socjologicznych całość nie zachwyciła mnie aż na tyle, na ile zanosiło się na początku.

Trzeba dodać, że w polskim tłumaczeniu gubi się wieloznaczność tytułu, a nie każdy czytelnik, zwłaszcza jeśli nie jest angielskojęzyczny, wyłapie ją sam. Tytułowe „wszystkie dusze” to nie tylko te, o których mówi autor w ostatnim akapicie, wspominając zmarłych i żyjących brytyjskich znajomych, w tym starego portiera, „który ciągle pozdrawia wszystkich i podnosi w górę dłoń, myląc czas, i mój czas, i może nazywa kogoś moim imieniem (bo dla niego nie wyjechałem i dla niego wszystkie dusze są żywe)"[2]. To także patroni jednego z najstarszych oksfordzkich kolegiów, którego nazwa w oryginale jest tylko raz w powieści wymieniona, i to dopiero pod sam koniec, w kontekście zupełnie niezwracającym na nią uwagi, więc kto nie czytał wcześniej czegoś przybliżającego tamtejsze realia, raczej nie ma szans na uchwycenie tej subtelności.



---
[1] Javier Marías, „Wszystkie dusze”, przeł. Wojciech Charchalis, wyd. Rebis, Poznań 2001, s. 35.
[2] Tamże, s. 187.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1708
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: