Dodany: 18.04.2009 16:30|Autor: Nulka

Książki i okolice> Pisarze> Głowacki Janusz

Klub Miłośników Książki w Toronto - Janusz Głowacki i jego twórczość


Marcowe spotkanie Klubu Miłośników Książki zaczęło się od przyjacielskich pogaduszek, jako że większość z nas przychodzi na spotkania od dawna i już się dobrze znamy. Niestety nie mogliśmy zaprosić głównego bohatera naszego spotkania – Janusza Głowackiego (za co naszych gości przeprosiłyśmy), ale kto wie, może w przyszłości jeszcze będzie taka okazja.

Rozmowę o Januszu Głowackim, prozaiku, dramaturgu, felietoniście i scenarzyście, zaczęliśmy oczywiście od jego życiorysu. Urodził się w 1938 roku w Poznaniu, ale to Warszawa była jego rodzinnym miastem i w wielu jego opowiadaniach i felietonach jest ona często w tle. Próbował zostać aktorem, ale wyrzucono go ze szkoły teatralnej za brak zdolności i cynizm. Ukończył Filologię Polską na UW. Już w czasie studiów zaczął pisać. Były to recenzje teatralne, w których odgrywał sie na profesorach, którzy go pozbawili szansy zostania aktorem. Po studiach pracował jako felietonista w czasopiśmie „Kultura” (1964-81). Jego felietony i opowiadania (zamieszczone później m.in. w tomach „Wirówka nonsensu”, „Nowy taniec La-ba-da” i „Jak być kochanym”) są świetnym przykładem umiejętnego obchodzenia cenzury, wręcz sobie z niej kpienia. Postanowił „rzeczy paskudne przechwalić do obłędu i tym sposobem ośmieszyć. Żeby tak tego spragnionego pieszczot kotka na śmierć zagłaskać”[1]. Nabierali się na to nie tylko cenzorzy, ale i czytelnicy. Jego felietony mówiły o sprawach i wydarzeniach tamtych lat, ale mimo że tyle lat upłynęło, są ciągle zrozumiałe nawet dla młodszego pokolenia, bo przywary i zachowania ludzkie się przecież nie zmieniły.
Niektóre felietony były swoistym omówieniem i interpretacją lektur obowiazkowych, a ściślej mówiąc, ogólnie znanych utworów klasycznych, jak np „Pieśni o Rolandzie”, „Makbeta” czy „Hamleta”. Wprawni czytelnicy rozpoznawali aluzje do czasów i wydarzeń współczesnych.
„Wracając do Makbeta: pozornie jest to sztuka przeciw buntownikom i zdrajcom, ale w sumie wszyscy królowie mogą się poczuć obrażeni. Nie chcę bronić tego utworu, który jest tendencyjny, niesłuszny ideowo, nieprawdopodobny psychologicznie i po prostu źle napisany. Nawet w przedstawieniu ludu obsesjonizm Szekspira wypacza rzeczywistość. Czy rzeczywiście proste angielskie chłopaki musza być pokazane jako wiedźmy? Żeby jeszcze jedna była wiedźma, ale trzy? Przyjrzyjmy się charakterystycznemu dla Szekspira nachalstwu w wywoływaniu nastrojów: wiedźmy skrzeczą, ziemia dygoce jak w gorączce – to jeszcze jest do przyjęcia. Ale dwa wiersze niżej – sokół zostaje zadziobany w locie przez sowę? A następnie konie rzucają się na siebie i pożerają się żywcem. Konsultowałem tę scenę ze specjalistą, który z całą odpowiedzialnością stwierdził, że o ile byłoby to możliwe w środowisku świń, to u koni jest wykluczone. Słowem Szekspir wyraźnie odszedł tu od realizmu” [2].

Głowacki twierdzi, że w czasach PRL-u prawdziwa wolność wypowiedzi obowiązywała jedynie na terenie toalet publicznych i przytaczał raczej niecenzuralne teksty z tychże toalet.
Prozę Głowackiego trudno czytać bez śmiania się i chichotania prawie bez przerwy. Wszystko co pisze, choćby było tragiczne i smutne, jest bliskie anegdoty. Swój pogląd na taki styl pisania wyraził w wypowiedzi zanotowanej na internetowym czacie: „Ja uważam, że życie jest strasznie nasycone absurdem. Uważam, że przez anegdotę łatwiej jest pokazać coś ważnego i poważnego. Anegdoty dają do myślenia. Nie należy ich lekceważyć”. Jego opowiadania zawierają złośliwe i ironiczne opisy elit warszawskich – pisarzy, aktorów, „prostych alkoholików”, badylarzy, cinkciarzy i czerwonej burżuazji. Janusz Głowacki był znanym playboyem warszawskim, bywalcem restauracji, knajp i podejrzanych spelunek i doskonale znał ten światek. Przyjażnił się z Janem Himilsbachem i Zdzisławem Maklakiewiczem.
Tak to wygladalo w SPATiFie:
„Elegancka część towarzystwa, czyli Antoni Słonimski, Paweł Hertz, Julian Stryjkowski czy Adam Ważyk, wychodziła koło jedenastej. A potem, jak by napisał Sergiusz Jesienin – alkoholu rozlewała się rzeka. Między stolikami zaczynał krążyć krytyk z Trybuny Ludu i w napadach dostojewszczyzny szlochał: „Boże, jaka ja jestem straszna świnia”, i błagał, żeby mu ktoś napluł w twarz. Do szatni wynoszono i układano pod opieką Franka aktualnych mistrzów olimpijskich. Tajniacy skarżyli się na niską jakość aparatury podsłuchowej, a miejscowy chochół Zdzisio Maklakiewicz zaczynał swoje opowieści „o polskim bohaterze niedorzecznym” albo brzdąkał na pianinie i śpiewał: „Wczoraj szedłem po Warszawie. Gołąb nasrał mi na głowę. Ja , dlaczego zawsze ja? Warszawa milion mieszkańców ma”. To był taki „Titanic”, tyle że nie tonął i woda najwyżej do kostek. Odrobinę też „Bal u Senatora”. Tyle że sami swoi i czasy łagodniejsze. Ciągle się ktoś przysiadał i w ogóle nie było pewności z kim się pije. Kiedyś mówię do jakiegoś faceta: „Ci skurwysyni ubecy”. A on na to rozżalony: „Chciałem ci powiedzieć, Januszu, że wielu z tych ludzi, których pogardliwie nazywasz ubekami, czyta twoje książki i mówi o tobie z szacunkiem”. O, kurwa, pomyślałem” [3].
Jego pisanie to całe zycie, takie jakie jest, łącznie ze świetnie oddaną potoczną mową, konkretnie i realistycznie przedstawione, bez upiększeń i prób przypodobania się czytelnikowi. Każde zdanie coś istotnego przekazuje, coś znaczy. Jednocześnie wszystko to jest zabarwione charakterystycznym, trochę cynicznym humorem i ironią.

„Otóż ja się tak przyzwyczaiłem do udawnia, że żyję ironicznie, że po paru latach już nie byłem pewien, czy jeszcze udaję” [4].

„Część krytyków na świecie uważa, że to, co piszę, jest naturalistyczne, a część, że to surrealizm. Wygląda na to, że jedni i drudzy mają rację, bo na początku naszego wieku XXI odróżnienie naturalizmu od surrealizmu robi się coraz trudniejsze. Wszystko, co piszę, dzieje się w swiecie realnym. Jest tak realne, że brzmi nierealnie" [5] .

Na przełomie lat 60. i 70. Janusz Głowacki napisał kilka scenariuszy filmowych. Andrzej Wajda oparł swój film „Polowanie na muchy” na twórczości Głowackiego. Prawdziwym sukcesem okazał się obraz stworzony we współpracy z Markiem Piwowskim pt. „Rejs”, który przez wielu uważany jest za najlepszą polską komedię wszech czasów i film kultowy. Jest też autorem scenariuszy do filmów „Trzeba zabić tę miłość” i „Billboardu”.

Światową sławę przyniosła Głowackiemu jego twórczość dramaturgiczna. W latach 70-tych jego sztuki były wystawiane w polskich teatrach i w teatrze telewizji. W grudniu 1981 roku, na kilka dni przed wprowadzeniem w Polsce stanu wojennego, Głowacki wyjechał do Londynu na premierę swojej sztuki Kopciuch.

„Do Londynu wyjechałem na tydzień. A tu stan wojenny i się zostałem na emigranta. Potem Nowy Jork, bo jak już emigrować, to tam. Do Polski przyjechałem po ośmiu latach. Potem wróciłem do USA i tak się huśtam nad oceanem” - opowiadał Głowacki („Rzeczpospolita, 2004 r.).

Poczatki jego zycia emigranckiego nie były łatwe. Zaznał upokorzeń jak większość emigrantów.

„Szybko też przyuważyłem, że Amerykanie bardzo lubią kogoś wynieść w górę, a później zepchnąć z powrotem. Przekonało się o tym wielu artystów, a wśród nich paru Polaków. Nad Wisłą zresztą tę pierwszą fazę wynoszenia zwykle się pomija.”[6].

Pierwszą sztuką napisaną przez Głowackiego w U.S.A. byla tragifarsa „Fortynbras się upił” - opowieść o wydarzeniach na dworze Hamleta, opowiedziana z norweskiego punktu widzenia.
Wiele nagród zdobyła sztuka „Polowanie na karaluchy”, smuto-śmieszna opowieść o parze polskich emigrantów przegadujących bezsenne noce w najbiedniejszej części Manhattanu.
Popularność w Ameryce przyniosły Głowackiemu dwie sztuki: „Polowanie na karaluchy” (wystawiona w 1986 r.) oraz „Antygona w Nowym Jorku” (1992 r.). Tragikomedia „Antygona w Nowym Jorku”, opowieść o trójce bezdomnych, Polaku, Rosjaninie i Portorykance przeżywających chwile miłości, nadziei i rozpaczy w nowojorskim Tompkins Square Park, została napisana na zamówienie waszyngtońskiego teatru Arena Stage i znalazła się na liście 10 najlepszych tekstów dramatycznych 1993 roku, publikowanej przez tygodnik Time. Została przetłumaczona na ponad 20 języków . Po roku 1989 zaczęto obie sztuki wystawiać również w Polsce.
Natomiast „Kopciuch” przyniósł Głowackiemu sławę wśród teatromanów całego świata. W 1986 r. w Buenos Aires „Kopciuch” otrzymał najbardziej prestiżową nagrodę teatralną argentyńskiej krytyki, “Premio Moliere.”
Sztuki Głowackiego grane są od Nowego Jorku, Los Angeles, Las Vegas, Toronto, Londynu, Marsylii, Sydney i Bonn po Pragę, Warszawę, Moskwę, Petersburg, Dagestan, Seul i Tajpej.
Najnowsza, „Czwarta siostra”, jest gorzką komedią nawiązującą do „Trzech Sióstr” Czechowa.

Po tym wstępie nadszedł czas na rozmowy.

Z dużym zainteresowaniem wysłuchaliśmy dowcipnych i ciekawych wspomnień osób, które poznały Głowackiego osobiście.
Pan Andrzej, zapalony narciarz, próbował namówić Głowackiego na narty, ale bez powodzenia. Uważał, ze to za nudne: góra-dół, góra-dół. Za to wieczorami Janusz Głowacki był duszą towarzystwa. Cynik i kpiarz, a jednoczesnie człowiek bardzo wrażliwy.
Pan Krzysztof i pani Irena znali matkę pisarza, panią Helenę Głowacką, i opisali ją jako bardzo miłą i kulturalna panią, redaktorkę w wydawnictwie. Znany aktor, Kazimierz Rudzki, był jej bratem. Pani Głowacka uwielbiała literaturę francuską i potrafiła godzinami czytać synowi Prousta.
„Bardzo długo wszystko, co napisałem długopisem, dyktowałem matce, czyli była pierwszą osobą, która to czytała i oceniała. Rozmaici życzliwi znajomi wiedzieli, że matka jest redaktorką w wydawnictwie, więc opowiadali, że to niemożliwe, żebym to ja pisał. Bo jestem playboy i chodzę po Nowym Świecie w rozpiętej do pasa koszuli. I się zaklinali, że to matka wszystko za mnie robi. Dopiero kiedy zacząłem pisać rozmaite świństwa, zawahali sie, no bo tego to już by pani Głowacka nie napisała. Musiałem też znaleźć sobie kogoś innego do przepisywania, bo matka coraz czesciej mówiła: Przykro mi, Janku, ale tego nie napiszę. Więc błagałem: Napisz mamusiu. Ale nic się nie dawało zrobić. Przykro mi , ale nie. No i to było i śmieszne, ale i jakoś bolesne, drugie odcięcie od matki” [7] .
Ostatni rozdział swojej autobiografii „Z głowy” Głowacki poświęcił pożegnaniu z matką. Był to dla niego najtrudniejszy fragment książki. Tutaj wyraźnie widać, że jest on człowiekiem bardzo wrażliwym i uczuciowym.

Pan Krzysztof zauważył, że dla Głowackiego nie ma świętości. Wszystko w dowcipny sposób sprowadza do parteru.
Padło pytanie, co myślimy o postawie moralnej Głowackiego: czy jest on cynikiem? W odpowiedzi kilka osób podało przykłady na wrażliwość i empatię Głowackiego. To, że pisał o ludziach z marginesu, ludziach biednych i traktował ich na równi z innymi, świadczy o nim raczej pozytywnie, chociaz może wzbudzać wątpliwości sposób ich przedstawienia. Jego stosunek do matki i córki Zuzi jest pełen uczucia i troski.

Nie wszyscy uczestnicy spotkania byli zachwyceni twórczościa Głowackiego. Niektórzy nie mogli przebrnąć przez jego książki z powodu wulgarnego słownictwa, którego tamże nie brakuje.

Pani Lidia przedstawiła nam swoją ocenę sztuki Głowackiego „Antygona w Nowym Jorku”. Uważa ona, że Głowacki ma nieprzeciętny talent, a jego sztuka bardzo ją wciągnęła. Głowacki pokazał człowieczeństwo ludzi, o których nic nie wiemy, oprócz tego, że są to ludzie spoza marginesu. W ich świecie panuje prawo dżungli, ale to nie znaczy, że nie mają oni swojego kodu moralnego. Pani Lidia zaznaczyła, że gdyby nie przekleństwa, to przeczytałaby wszystkie sztuki Głowackiego.

Spotkanie o Januszu Głowackim było bardzo udane i pełne pozytywnej energii, i jak zwykle trudno nam było zakończyć dyskusję i się rozstać. Mamy nadzieję, że zachęciło ono tych jeszcze nieprzekonanych do twórczości tego autora do sięgnięcia do jego książek.

[1] Janusz Głowacki, „Jak być kochanym”, Świat Książki, 2005, s. 6.
[2] Tamże, s. 34.
[3] Janusz Głowacki, „Z głowy”, Świat Książki, 2004, s. 123-124.
[4] Tamże, s. 138.
[5] Tamże, s. 236.
[6] Tamże, s. 51.
[7] Tmaze, s. 274.







Wyświetleń: 1394
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: