Kunta Kinte, protoplasta
Kunta Kinte, syn Omoro i Binty Kinte mieszkających w wiosce Juffure w odległej Gambii, był człowiekiem dumnym i odważnym, lecz niezbyt czujnym. Potrafiło mu to przysporzyć kłopotów; na przykład pewnego razu pantera porwała jedną z pasanych przez niego kóz. To jednak nic w porównaniu z tym, co się wydarzyło, gdy Kunta oddał się rozmyślaniom w lesie podczas ścinania drzewa na bęben. Cichy trzask łamanej gałązki zbyt późno poinformował go o niebezpieczeństwie. Chłopak został osaczony i złapany przez tubaba oraz jego dwóch złych czarnych pomocników.
Po Gambii krążyły słuchy, że śmierdzący tubabowie jedzą czarnych, przyrządzając ich na swój sposób. Dlaczego? Powód był prozaiczny – nikt, kto dał się takiemu uprowadzić, nie wrócił już do swoich bliskich. Słuch po nim ginął, a w rodzinnych wioskach koguty z poderżniętymi gardłami upadały na grzbiety, brudząc wszystko dokoła własną krwią. To był znak dla rodziny, żeby zaginionego nie oczekiwać – jego już nie ma, od tej pory żyć może jedynie w przekazach ustnych, pielęgnowanych z pokolenia na pokolenie i strzeżonych przez griotów.
Brzmi jak jakaś mroczna bajka, prawda? Czy to symbol, alegoria? Ależ, kochani! To właśnie działo się w Afryce nie dawniej niż wiek temu, a trwało całe dziesiątki lat! A tubab to po prostu biały człowiek – handlarz niewolników, mający często do pomocy przekupionych Afrykańczyków.
Łapanki urządzane na całym kontynencie, napadanie na wioski, których mieszkańcy co do jednego trafiali do ładowni ogromnych statków wiozących ich do Ameryki, na plantacje bawełny. Zostawianie na pewną śmierć na lądzie czy wyrzucanie za burtę ze statku tych, którzy śmieli po drodze tracić siły. Niewyobrażalna ilość razów batem tnącym skórę niejednokrotnie nie tyle do krwi, co do gołych mięśni; gwałty na kobietach; tak ciasne skuwanie łańcuchami, że przyszli niewolnicy całymi dniami leżeli we własnych odchodach, nie mogąc się ruszyć.
To jasne, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, co się działo na Czarnym Lądzie i skąd wzięli się Afroamerykanie. Sądzę jednak, że lektury pokroju „Korzeni” są konieczne dla uświadomienia sobie, jak rzeczywiście mogło to wyglądać – przekuwają „mgliste pojęcie” w przyprawiające o gęsią skórkę współodczuwanie.
Haley napisał książkę nie tylko o uprowadzaniu czarnych z Afryki na wielkie statki – to opowieść o człowieku, który dał początek wielu pokoleniom marzących o wolności Afroamerykanów (już wnuk Kunty był Mulatem). To wzruszające świadectwo siły ludzkiej pamięci – dzięki przekazywanym z pokolenia na pokolenie opowieściom (a w miarę upływu czasu już tylko strzępkom opowieści) o protoplaście rodu, prapraprapraprawnuk uprowadzonego był w stanie dokopać się do niezbędnych dokumentów i odtworzyć historię swej rodziny. Pojechał do Gambii; trafił do Juffure, a radości mieszkańców nie było końca…
„Korzenie” nie są lekką rozrywką nie tylko z powodu tematyki. Napisane zostały dość topornym, miejscami wręcz kronikarskim stylem, poza tym – w Polsce wydała je bodaj jedynie Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, jako wielkie tomiszcze z maleńką czcionką, która nawet mnie, wcale nie staruszce, sprawiała problem podczas czytania. Ostatecznie męczyłam je… cały miesiąc. I choć wystawiłam dość wysoką – bo dobrą – ocenę, wiem, że nie wrócę do nich już nigdy. To było cenne doświadczenie, przywiązałam się do bohaterów (a kto się nie przywiąże do człowieka, przebywając z nim ponad trzydzieści dni?), ale nie porwała mnie fabuła ani splot wydarzeń.
Co jest dużym plusem powieści, to całkiem wysoki stopień prawdopodobieństwa zawartych w niej zdarzeń. Rzecz jasna, dysponując tylko strzępkami opowieści z czasów, gdy nie prowadziło się żadnych zapisków (niewolników nie uczono pisać ani czytać), Haley mógł napisać tylko bardzo beletryzowaną kronikę – i taką właśnie otrzymaliśmy. Stroni jednak od zbytniego dramatyzmu, nie kieruje się też w stronę pokrzepiających happy endów. Jest tak, jak być mogło, nie lepiej, nie gorzej. Rozłąka z rodziną (wystawianie na sprzedaż niewolników czy to za najlżejsze przewinienie, czy też w celu spłaty różnych zobowiązań) jest drastyczna, ale cóż – trzeba żyć dalej, a bliskich zachować w pamięci. Nie znajdziemy tu wyczekiwanych, wyciskających łzy z oczu powrotów ani desperackich czynów – zabójstw, samobójstw. Ot, po prostu życie kilku pokoleń przeciętnej afroamerykańskiej rodziny wiele, wiele lat temu, gdy biali mieszkańcy Stanów Zjednoczonych mieli pełne prawo rozporządzać każdym jej członkiem wedle własnych upodobań, a miary dobra i zła nie miały odniesienia do tych dziwnych ludzi o czarnym kolorze skóry.
A teraz bomba! Bomby najlepsze są na koniec. Moja będzie pozbawiona pozytywnych konotacji. Co z ludźmi jest nie tak? Ostatnio równie wielkiego zawodu doznałam, gdy dowiedziałam się, że Sławomir Rawicz opisał w „Długim marszu” cudzą historię, którą w dodatku niecnie skradł z brytyjskich archiwów wojskowych. Teraz jestem podobnie rozczarowana. „Korzenie” to plagiat powieści „The African” Harolda Courlandera. I choć Haley nie chciał się do tego przyznać, faktem jest, że był zmuszony wypłacić poszkodowanemu – jako że sprawa trafiła do sądu – 650 $ odszkodowania.
No niestety. Taki fuck up.
[Recenzja została wcześniej opublikowana na stronie Miasta Słów]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.