Nie lubię DeLillo.
Nie, to nie ta forma gramatyczna. Nie lubiłem? Też nie. Jestem w stanie nie nie lubić?
Może?
Może jednak nie lubię DeLillo? W czasie teraźniejszym. Nadal.
Zmieniła się przyczyna. Do dziś, wczoraj, nie lubiłem DeLillo jako pisarza ogłaszanego jednym z czterech najważniejszych twórców Ameryki. Ciekawa sprawa, bo nazwiska na tej liście dość często się zmieniały, a Don DeLillo trwał.
Czytałem jego powieści i nie rozumiałem: dlaczegóż to? Co jest tak istotnego w prozie tego niemłodego, niezbyt błyskotliwego, mało wyrazistego amerykańskiego pisarza?
Teraz już wiem (co nie znaczy, że potrafię jasno wyjaśnić). I dlatego nie lubię. Ale obecnie za to, co opisuje.
Odkrycie spadło na mnie już po pierwszych kilku stronach. Otóż mój problem wynikał z przyczyn formalnych. Znane mi jego książki wyglądały jak powieści, były wydawane jako powieści, symulowały formułę powieści, ale nimi nie były. Jeszcze raz: Powieści DeLillo nie były powieściami. Nie są powieściami. I pewnie nigdy nie będą.
I jest to kłopot mój, nie pisarza, ani tym bardziej jego książek.
Czym więc są? Nie wiem. - Bezradnie wzruszył ramionami kiepski recenzent - Nie wiem.
Nie chodzi o narracyjne wygibasy (choć, odświeżam sobie pamięć, zdarzają się gęsto), to coś innego. W klasycznym rozumieniu powieści coś więcej lub mniej. Teksty DeLillo są w jakiś, napisałbym magiczny... ale to zbyt realistyczne rzeczywistości - nie to - to rzeczywistość w liczbie pojedynczej, to zawsze jedne jedyna możliwa rzeczywistość. Ta w której aktualnie się znajdujemy. Aktualnie - oto słowo klucz.
Proza DeLillo to czysta teraźniejszość. Niby są jakieś odnośniki w przeszłość, niby da się z niej wysnuć - czarne - prognozy przyszłości, ale tak naprawdę mamy tylko "tu i teraz". I to odrzuca od niego, i to - dopiero teraz - mnie przygniata.
DeLillo przeprowadza zamach na podstawy literatury. Tak subtelny, że niezauważalny. Nie korzysta ze strumienia świadomości, nie pogrąża się w introspekcjach, nie tkwi w pułapkach umysłu. Podchodzi do niej niby z tradycyjnej strony. Niby szkicuje tło, bohaterowie - są, dialogi - check. Efekt finalny jest kompletnie inny. Nieświadomie rewolucyjny. Nieosiągalny dla wielu teoretyków pisania "tak jak się widzi", nie tworzenia światów, tylko opisywania tego naszego. DeLillo się udaje spełnić ten postulat.
I jest to może przeżycie zbyt brutalne, zbyt traumatyczne, za to zbyt mało heroiczne. Przyzwyczajeni jesteśmy do prozy, w której bohater musi być herosem, bohaterem, postacią; nie chodzi o to by był wzorem cnót, ale o to by się wyróżniał, by go pisarz tak nam przedstawiał, byśmy wiedzieli że jest tworem wyobraźni i przez to nie jest nami, byśmy wielbiąc go lub nienawidząc przeżyli katharsis - ulga/żal, że nie jesteśmy nim to tylko dwie przyczyny tego samego odczucia. DeLillo ani myśli oferować nam... no, tego poczucia. Nie sposób zakrzyknąć: On nie jest mną! Co nie znaczy, że sugeruje, że nim jesteś (czytelnik jest). Skomplikowane?
To nie tak, że ten zbiór (9 opowiadań - podtytuł, jakże amerykański) mi całkiem pasuje. Jest przynajmniej jedno koszmarnie słabe. Ale cztery są wybitne (tytułowe i trzy ostatnie, najnowsze). Wszystkie liczą sobie po 20-30 stron, widocznie to akurat optymalna dawka DeLillo. Przypuszczam więc, że jego powieści nadal mnie będą irytować. Pewnie będę musiał je przeczytać.
----
Anioł Esmeralda: Dziewięć opowiadań (
DeLillo Don)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.