MĘSKA RZECZ,
DAMSKIE SPRAWY
czyli płciowe dyskusje o książkach toczą Dorota Tukaj i Michał P. Urbaniak
Pod lupą:
Bridget Jones: Szalejąc za facetem
Dorota Tukaj: Kiedy jakieś dziesięć lat temu okazało się, że druga część przygód sławetnej Bridget Jones, „W pogoni za rozumem”, i jej ekranizacja wzbudziły nieco mniejszy oddźwięk niż „Dziennik Bridget Jones”, pomyślałam sobie: no, wreszcie koniec tej absurdalnej „bridgetomanii”! Koniec z szerzeniem wzorca kobiety, która nie interesuje się swoją pracą i specjalnie nie zna się na tym, co robi, nie rozwija się intelektualnie, za to przywiązuje obsesyjną wagę do liczby spożytych kalorii i obwodu ud!
Michał Urbaniak: No, ale nie można ignorować faktu, że to właśnie „Dziennik Bridget Jones” zapoczątkował tzw. chick-lit, który do dziś nie traci na popularności (niestety, bo trudno o dobrą książkę w tym nurcie). Najsłynniejszą „polską Bridget Jones” jest zdecydowanie Judyta z „Nigdy w życiu” Katarzyny Grocholi. Jednak tym literackim tropem poszły również inne pisarki – i do dziś chętnie z niego korzystają. Te wszystkie „Domy nad rozlewiskiem” czy „Alibi na szczęście” to pokłosie twórczości Fielding.
D.T. Taaak… i wszystkie tak do siebie podobne, że gdyby wyiksować imiona postaci i nazwy geograficzne, trudno byłoby zgadnąć, co się czyta… Wracając do ich prekursorki, wydawało się, że już się z nią pożegnaliśmy – ułożyła sobie życie z Markiem Darcym, kurtyna opadła. A tu niespodzianka! Po blisko piętnastu latach Bridget znów powraca na scenę… jako pięćdziesięciolatka z dwojgiem małych dzieci.
M.U. I wdowa! Ta wiadomość zszokowała czytelników na całym świecie na długo przed premierą książki – Mark Darcy nie żyje! Jak to? Bridget bez Marka? Czy fanki Marka Darcy’ego (i Colina Firtha!) będą mogły wybaczyć Fielding? Jak sądzisz?
D.T. No, to rzeczywiście trudne pytanie. Chociaż biorąc pod uwagę egzaltację, z jaką po premierze pierwszej części cyklu czytelniczki wypisywały listy do damskiej prasy, oznajmiając „Bridget to ja!”, podejrzewam, że przywiązały się raczej do Bridget goniącej za facetem, niż Bridget spełnionej i szczęśliwej… No i mają, czego chciały. Bo, jak się okazuje, ani małżeństwo, ani macierzyństwo jej nie zmieniło. Nadal zapisuje swoją wagę, spożyte kalorie i jednostki alkoholu… a ponieważ technika poszła naprzód, notuje jeszcze liczbę wysłanych sms-ów i „twittów”.
M.U. Ale to świetny pomysł – Bridget Jones wrzucona w XXI wiek z Facebookiem, Twitterem, SMS-ami i cybernetycznymi randkami (od których uzależnia się jej przyjaciółka Jude). To może być źródłem komizmu – i Fielding to wykorzystuje.
D.T. Ojej… Tobie naprawdę się to wydaje komiczne? Bo mnie – tak bezsensowne, że aż przerażające! To desperackie zabieganie o zwiększenie liczby „śledzących”, to wypisywanie potwornych, przepraszam za wyrażenie, bzdetów, byle zwrócić na siebie uwagę…
M.U. A to akurat samo życie. Bridget robi dokładnie to, co miliony użytkowników. Fielding jest bystrą obserwatorką współczesności. Na przykład stwierdza: „Problem ze współczesnym światem polega na tym, że zewsząd bombardowani jesteśmy seksem i seksualnie naładowanymi obrazami – billboardy i te wszystkie dłonie spoczywające na pośladkach wbitych w dżinsy, pary miziające się na plaży w reklamach sandałów, pary w prawdziwym życiu wtulone w siebie na parkowych ławkach, prezerwatywy przy kasie w aptece – cały magicznie cudny świat seksu”. Trudno się z tym nie zgodzić.
D.T. Ale wcale nie trzeba się dać ogłupiać reklamom i uważać, że seks ma być na pierwszym miejscu! Na litość boską, człowieka trzeba choć trochę POZNAĆ, zanim się pójdzie z nim do łóżka, a nie rozpoczynać znajomość od „szybkiego numerku”, a potem się zastanawiać, dlaczego nie esemesuje! W końcu czymś się powinniśmy różnić od królików i szympansów… A to, że miliony coś robią, nie znaczy, że jest dobre czy mądre – weźmy takie palenie papierosów…
M.U. … i nadużywanie alkoholu…
D.T. … i obsesyjne przywiązanie do smartfonu …
M.U. O, jak już o tym mówimy, z ust Bridget pada jeszcze takie ciekawe spostrzeżenie: „W SMS-ach fantastyczne jest to, że pomagają nawiązać natychmiastową, intymną i emocjonalną więź, w ramach której można komentować na bieżąco życie każdego z nas – bez tracenia czasu, bez konieczności umawiania się na spotkania, ustalania czegoś i w ogóle wykonywania wszelkich skomplikowanych czynności, które wykonuje się w nudnym, archaicznym, niecybernetycznym świecie. Gdyby nie seks, zapewne dałoby się żyć w pełnoprawnych związkach, o wiele zdrowszych i bliższych niż niejedno tradycyjne małżeństwo, i w ogóle, ani razu nie spotkać się twarzą w twarz!”.
D.T. A, powiem Ci, że w tej myśli akurat nie widzę nic szczególnie frapującego. Dla mnie SMS to po prostu sposób na szybkie skontaktowanie się z kimś, kiedy się nie da inaczej, a nie na zapełnienie pustki emocjonalnej. A świat niecybernetyczny wcale nie był nudny. Może rzeczywiście bardziej skomplikowany, ale więcej się wówczas było z ludźmi – chyba że dla kogoś bycie z ludźmi i tak polega głównie na ubzdryngoleniu się na perłowo dowolnym alkoholem i wymienianiu prymitywnych żarcików o tematyce analno-genitalnej. No to faktycznie, można pić do lustra i wysyłać głupkowate SMS-y…
M.U. I to wszystko ma śmieszyć, a jest po prostu żenujące… Tak samo jak wyświechtane gagi – np. te z udziałem małych dzieci, znamy je przecież z wielu innych książek. Tak samo pisanie o wszach, pierdzeniu czy torsjach – a Fielding najwyraźniej się w tym lubuje – nie jest komiczne, tylko niesmaczne. Nie wiem, dlaczego ona uważa, że czytelnik powinien się przy tym zwijać ze śmiechu…
D.T. Cóż, może autorka chciała w ten sposób jeszcze bardziej podkreślić, że jej bohaterka nie jest w żadnym wypadku ideałem? Gdyby obdarzyła ją kombinacją subtelności i wyrafinowanego intelektu, czytelniczki wpadałyby w kompleksy, a w ten sposób mogą poczuć się lepsze, mogą pomyśleć, że skoro ona z tymi swoimi prostackimi manierami ma szanse na znalezienie bratniej duszy, to cóż dopiero one…
M.U. Za to zrobienie z Bridget pięćdziesięciolatki jest dobrym pomysłem – rówieśnice Bridget na nowo mogą się z nią zidentyfikować. Fielding pokazuje również, że wdowieństwo – wbrew pozorom – nie musi oznaczać końca świata (fragmenty, w których Bridget cierpi, wspominając ukochanego Marka, są przejmujące). W „Szalejąc za facetem” Bridget wiąże się z trzydziestoletnim Roxsterem…
D.T.…który mógłby być jej synem. Przy takiej różnicy wieku związek też może się udać, ale musi go scementować coś więcej niż seks i świntuszenie bez zobowiązań. A co Bridget sobą reprezentuje prócz odchudzonego i elegancko przyodzianego ciała?
M.U. No, chyba nie za wiele… Miała być bohaterka „swojska”, a chyba niechcący wyszła idiotka. Nie chodzi oczywiście o wieczne wpadanie w tarapaty, ale o infantylne zachowanie. Bridget odnosi sukces – jej scenariusz zostanie przeniesiony na ekran. Co robi podczas spotkania biznesowego w tej sprawie? Nie słucha, dyskretnie wysyła SMS-y do Roxstera i przyjaciół. Inna sprawa, że pisząc scenariusz nie widzi specjalnej różnicy między Ibsenem a Czechowem.
D.T. I robi błąd w nazwie adaptowanego utworu, i jeszcze się oburza, gdy ktoś jej zwróci na to uwagę! Nawiasem mówiąc, nieliczne naprawdę zabawne momenty w tej powieści to ociekające ironią scenki, obnażające kulisy działania przemysłu filmowego, a przynajmniej jego podrzędniejszych jednostek. Gdyby Fielding poszła bardziej w tę stronę, koncentrując się na satyrze obyczajowej, przegryzienie się przez prawie 600 stron perypetii Bridget byłoby może do zniesienia.
M.U. A niestety nie jest. Miała być lekka, niezobowiązująca literatura z pomysłem (jak w przypadku poprzednich części), a wyszło ciężkostrawne czytadło. Przede wszystkim wydaje się, że oprócz odchudzenia Bridget należałoby to zrobić również z samą książką. „Szalejąc za facetem” to pozycja okropnie przegadana, kiepska konstrukcyjnie, zwłaszcza z tymi niewydarzonymi retrospekcjami.
D.T. Oj, tak, to się autorce nie udało… Retrospekcja może się doskonale sprawdzić, gdy trzeba pogłębić analizę psychiki bohaterów czy naświetlić podłoże sytuacji, tylko że trzeba wiedzieć, jak jej sensownie użyć. A Fielding każe Bridget cytować w dzienniku pisanym na bieżąco cały dziennik sprzed roku –przecież to zupełnie odbiera postaci autentyczność, nikt, kto naprawdę pisze dziennik, czegoś takiego nie robi!
M.U. A akcja się wlecze, chwyty się powtarzają, ale i tak wiadomo, że całość musi się skończyć happy endem. W rezultacie dostajemy kolejną historyjkę o tym, jak to biedna, ale sympatyczna księżniczka dostaje swojego księcia (tym razem jest to – ha! – istny James Bond o dobrym sercu!). To wszystko już było. Jest banalnie, płasko, wtórnie. Nudy!
D.T. Tak się najczęściej kończy próba odcinania kuponów od niegdysiejszego sukcesu literackiego. Niewielu autorom udaje się reanimować zakończony i z lekka już zapomniany cykl powieściowy za pomocą wyprodukowanego po latach sequelu.
M.U. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Helen Fielding po prostu żal było stracić taką literacką kurę znoszącą złote jajka! Ale zabrakło jej pomysłu na trzecią odsłonę przygód Bridget i trochę się na tym przejechała. Sama uwielbiana przez rzesze kobiet bohaterka nie wystarczy, aby uratować tak słabą powieść.
D.T. Tylko czy to ma znaczenie? Fani Bridget Jones i tak wykupią cały nakład.
M.U. Ale może się rozczarują i wyperswadują autorce napisanie czwartej części cyklu? Oby, bo a nuż by wpadła na pomysł opisania przygód osiemdziesięcioletniej Bridget w domu spokojnej starości!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.