Przeczytałam i żyję
Po pierwsze: nie przeczytałabym „Księgi bez tytułu”, gdybym… nie wygrała jej w konkursie. Po drugie: nie przeczytałabym „Księgi bez tytułu”, gdyby nie reklamowano jej, jako książki, która… zabija. Cóż za ironia: wygrać książkę, która zabija.
A więc po pierwsze: przeczytałam, po drugie: przeżyłam. Tak przynajmniej mi się wydaje. Jeśli oddycham i ciągle mogę myśleć, to chyba żyję. Chociaż z drugiej strony mogłam się zamienić jednego z „żywych trupów”, od których aż się roi na stronach tej książki.
Santa Mondega – miasto zapomniane przez Boga. Jego centrum spotkań towarzyskich i najnowszych wieści z miasta jest podrzędny bar „Tapioca” prowadzony przez Sancheza. Tam rozpoczęła się największa w dziejach Santa Mondega masakra wywołana przez niejakiego Bourbon Kida, zakończona śmiercią ponad setki mieszkańców. Pięć lat później, kilka dni przed zaćmieniem słońca (które notabene występuje co pięć lat tylko w Santa Mondega), przybywają do miasta nowi goście: detektyw z wydziału zjawisk nadprzyrodzonych Jensen, płatny zabójca Jefe, zabijaka Rodeo Rex, dwaj bracia zakonni hubalanie oraz dziewczyna zbudzona ze śpiączki. Powiększają oni już niemałą plejadę przedziwnych postaci miejskich. Różnią się wszystkim, ale łączy ich jeden cel. Wszyscy chcą zdobyć na własność obdarzony magiczną mocą klejnot „Oko Księżyca”.
Z informacji wyszukanych w Internecie wynika, że „Księga bez tytułu” miała swoją premierę właśnie on-line. Ukazywała się w odcinkach, budząc wielkie zainteresowanie. Dopiero potem jedno z wydawnictw dało jej szansę zaistnienia i odniesienia sukcesu w formie papierowej.
Czy potrzebnie?
„Księga bez tytułu” nie jest literaturą wysokich lotów. Jest to być może efektowny miszmasz filmów Quentina Tarantino z charakterystyczną dla niego mieszanką stylów – kryminału gangsterskiego, horroru, czarnej komedii, komiksu, przyprawiony dużą dawką przemocy i okrucieństwa, a wszystko to spływa hektolitrami krwi. Jednak jako książka ma wiele mankamentów, m.in. marny styl i niewybredny język, brzmiący w dialogach groteskowo.
Po przeczytaniu stwierdzam, że książka mnie ani nie zachwyciła, ani nie wciągnęła. Gdybym jej nie przeczytała, nic by się nie stało.
Reasumując – ta książka może zabić, ale tylko… krytyka literackiego.
PS. Gdyby jednak ktoś uwierzył w śmiercionośną moc tej książki, niech ją w ciągu tygodnia skseruje i odda ksero komuś innemu.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.