Dodany: 26.02.2014 21:31|Autor: Frider

Książka: John Piekło
Decoin Didier

2 osoby polecają ten tekst.

„Wszyscy jesteśmy statkami”


Kobieta i dwóch mężczyzn. Temat, z którego można stworzyć dowolną formę literacką, a może nawet szerzej – artystyczną.

W powieści Didiera Decoin ten trójkąt jest nietypowy, chociaż trudno raczej mówić o typowości, gdy myślimy o czymś tak indywidualnym, jak człowiek (ludzki charakter). Nietypowy tym bardziej, że jest tutaj i czwarty, niezależny, równie ważny element (właściwsze słowo: bohater) – Miasto. Nowy Jork ukazany jako samodzielny, żywy twór. Rozumiany bardzo ogólnie jako organizm złożony z pewnych stałych elementów, aktywnie współistniejący z ludźmi i wpływający na ich losy.

Miewam czasami sny, w tych snach unoszę się ponad dachami mojego miasta. Dziwna rzecz, nigdy nie widziałem go z góry, ale w snach mogę dokładnie opisać każdy komin. Miasto widziane z lotu ptaka zmienia się, staje się domem jako całość. Płynę nad nim, pod skrzydłami (?) czuję wiatr, w dole nie widzę ludzi, tylko dachy i puste ulice. Oddychanie. Lot. Wolność. Swoboda. Ulga, po latach skucia w niewoli rzeczywistości. Powrót do dzieciństwa, do jego wyobrażeń. Uwielbiam te sny. Kiedyś towarzyszyły mi często, teraz rzadziej, ale wciąż stanowią wędrówkę, skok do świata poza moją świadomością. Wspominam o tym dlatego, że w powieści „John Piekło” Nowy Jork przedstawiony został częściowo właśnie w taki sposób: widziany z góry, gdy najważniejszą składową jest właśnie samo miasto – jego ulice, budynki, zakamarki – a ludzie to tylko małe mrówki pełzające po jego ciele lub nieme lalki za grubymi taflami szyb wieżowców. Miasto nie stanowi tu wyłącznie tła dla bohaterów, jest oprócz tego ich równoprawnym partnerem.

Tytułowy John Piekło to Indianin. Postać szczególna (oczywiście). Jest czyścicielem szyb olbrzymich drapaczy chmur – biurowców. Wykonuje akurat tę pracę, gdyż Indianie pozbawieni są lęku wysokości (albo tylko tak się powszechnie sądzi). Jego wyjątkowość polega jednak na czymś innym. John Piekło przechowuje w sobie tradycje przodków. Nie utożsamia się już z wierzeniami dawnych szczepów indiańskich, ale wciąż nie wyzbył się pewnych przesądów, zwyczajów dawnych Indian. Trudno to przekazać, ale John Piekło jest reliktem przebrzmiałych czasów – człowiekiem, dla którego zwierzęta i materia nieożywiona mają duszę, są partnerem do rozmów.

Drugim bohaterem jest Polak, marynarz pochodzący z bagien i żyznych choć biednych pól Pińska (co autor wielokrotnie podkreśla dla uwypuklenia jego prostoty czy też pierwotności). Mężczyzna pozbawiony złudzeń, starzejący się, chcący uzyskać od życia chociaż tę drobinę, która jeszcze może być mu przeznaczona. Jednocześnie zahartowany, twardo trzymający lejce losu w swoich dłoniach. Niewahający się przed najtrudniejszymi decyzjami, potrafiący wypośrodkować pomiędzy tym, co konieczne a tym, co możliwe. Człowiek bardzo wrażliwy, uczuciowy, samotny.

Postać marynarza służy także przedstawieniu pewnego procesu, etapów dojrzewania do samobójstwa, a może raczej drogi do podjęcia trzeźwej, spokojnej decyzji o śmierci i dążenia do niej. Ten element jest zaakcentowany dosyć mocno. Pokazuje pewne zależności: czego możemy żałować, co może nas rozgrzeszać i co może nas motywować do takiego kroku. W tej powieści samobójstwo jest swoistą formą radości i daru. Śmierć Polaka oznacza coś dobrego dla innych ludzi. Bezwartościowe (w jego własnym mniemaniu) resztki życia zostają przemienione w lepszą przyszłość dla dwojga pozostałych bohaterów. Jego poświęcenie jest zarówno męską decyzją o zakończeniu pewnego etapu, jak i stworzeniem szansy na rozwój uczucia bardzo bliskich mu osób.

Trzeci bohater i – jak się wydaje – najmniej istotny to właśnie kobieta. Niewidoma (najprawdopodobniej tymczasowo), wymagająca opieki dwóch wcześniej wspomnianych mężczyzn. Różnie można ją traktować. Sprawia wrażenie bardzo infantylnej, niezaradnej lolitki, jednak wokół niej właśnie osnuta jest cała historia. Bez niej losy pozostałych uczestników przedstawienia potoczyłyby się w zupełnie innym kierunku. Dorothy Kayne (tak nazywa się nasza heroina) to katalizator wydarzeń. Osoba bezwolna, niemająca własnych, wyrazistych cech charakteru, ale będąca osią wydarzeń. To dla niej John Piekło i Aszton Misza zdecydują się na działania, które zmienią ich życie oraz wpłyną na losy Dorothy. Indianin mówi do niej słowa, które wydają się idealnym zobrazowaniem jej istnienia: „Odejść? – mówi John Piekło. – Nie możesz, nie umiesz. I to właśnie jest naprawdę okropne. Potrafisz być bardzo piękna, to wszystko”[1]. Taka właśnie jest Dorothy Kayne. Piękna i bez wyrazu, bez osobowości, zatruwająca mężczyzn, zmuszająca ich do działań, które ich samych wprawiają w zakłopotanie i zadumę. Ślepota dodaje jej aury tajemniczości, ale pośrednio można się domyślać, że skrywa przeciętność. Odwieczne uczucia: pożądanie, opiekuńczość, ciekawość czynią z bezbarwnej dziewczyny centrum wydarzeń.

Czwarte jest Miasto. Hm... Wciąż muszę do niego powracać.

„John Piekło” to hołd złożony Miastu. Didier Decoin przez całą powieść przepowiada jego śmierć, odejście w niebyt na skutek mniej lub bardziej prawdopodobnej katastrofy. Odżegnuje się od niego, do samego końca próbując skusić czytelnika wizją powrotu do dzikiej przyrody. Jednak ostatecznie to właśnie Miasto wyrasta na jednego z głównych bohaterów. To właśnie ono, mimo swoich ułomności, staje się miejscem, gdzie ludzkie uczucia mogą nabrać wyjątkowej, mocnej, nabrzmiałej od emocji i pierwotnych uczuć formy. To Miasto tętni. Tętni jak serce i jak mięśnie po długim biegu.

Jestem pewien, że o Didierze Decoin mało kto słyszał. Nie osiągnął światowego rozgłosu, w Polsce jest praktycznie nieznany. „John Piekło”, siłą rzeczy, też nie znajduje się w czytelniczej czołówce. Jednak w powieści tej jest pewna magiczna moc. Taka, którą ma literatura najlepszego gatunku – często trudna do zdefiniowana, nieuchwytna, a jednak sprawiająca, że po lekturze jesteśmy poruszeni, przepełnieni doznaniami. „John Piekło” to coś na kształt obrazu. Ja zawsze sobie wyobrażam nocną panoramę wielkiego miasta. Morze świateł, wysokie drapacze chmur, za szybami okien cienie ludzi, oświetlone mosty, smugi światła za samochodami. I gdzieś za tymi jasnymi prostokątami okien, może też na ulicach, placach, mostach i w krętych zaułkach, buzują ludzkie uczucia. Namiętności, tragedie, mniejsze i większe dramaty. Życie.

Didier Decoin zrobił coś wspaniałego – przy każdej kolejnej lekturze jego powieści staję na krawędzi: z jednej strony czuję się zakotwiczony w Mieście i jego zakamarkach, z drugiej strony zaczynam się zastanawiać – dokąd prowadzi droga, która z tego miasta wychodzi? Jak by to było, tak po prostu wyjść z Miasta, teraz, zaraz pójść poboczem, na którym topnieje śnieg; gdzie by mnie taka droga zaniosła? Co jest dalej? Czy słońce, które świeci na tę szosę, oświetla także jezioro i namiot nad nim stojący?

Ta powieść jest właśnie metafizyczną wędrówką. Psy zbijające się w stada w Alleghenach, wąż walczący o swoją wolność na gzymsie wieżowca, „dżuma kamieni” – to wszystko sprawia, że „John Piekło” ma mistyczny posmak, daje nam poczucie uczestniczenia w indiańskich obrzędach. Daję się temu ponieść za każdym razem, gdy po niego sięgam.

Wspaniałe jest to delikatne zatarcie granicy pomiędzy Miastem a tym „czymś” poza granicą jego świateł. Ważne są uczucia, które sprawiają, że chcemy żyć lub umrzeć. Powieść Decoina najlepiej podsumowuje zdanie: „wszyscy jesteśmy statkami”[2].

Jesteśmy statkami, żeglujemy po rozległych, wzburzonych wodach. Szukamy świateł latarni w ciemności nocy, na niespokojnym morzu – jednocześnie przeczuwając, że nasza wędrówka jest celem samym w sobie, nie potrzebuje drogowskazów.


---
[1] Didier Decoin, „John Piekło”, przeł. Malina Stachurska-Wyglądałowa, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, 1981, str. 263.
[2] Tamże, str. 262.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 803
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: