Dodany: 23.02.2014 11:16|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Brylant czy szkiełko?


Nie ma to jak zerknąć czasem na okładkę czytanej książki: „Wielka literatura wychodząca poza ramy gatunku”[1]. Zgadnijcie, co takiego miałam w rękach? Tołstoja, Prousta, Hemingwaya? Nabokova, Pereca, Kapuścińskiego, a może Tolkiena, a może Lema? E tam, zaraz takie nazwiska…!

Po porcji powieści opisujących wojenne/powojenne losy ludzi zamieszkujących pogranicza niemiecko-polskie, polsko-ukraińskie i czesko-słowacko-węgierskie zachciało mi się zmienić region i gatunek, a że akurat miałam pod ręką izraelski kryminał, wyciągnęłam go z półki, by się dowiedzieć, że jest to „znakomity debiut autora kryminałów porównywanego do Stiega Larssona!”[2] (to, zdaje się, najpopularniejszy od kilku lat chwyt wydawców, bez względu na rzeczywiste podobieństwo stylu, konwencji czy któregoś z bohaterów do Larssonowskich. No, ale tutaj ewidentne podobieństwo wykazuje tytuł, więc materiał do porównania jest! :-)). Wydawca wykazał się przy tym sporym umiarem w porównaniu z cytowanymi przezeń recenzentami. Ten z rodzinnego kraju autora zaszalał na całego (patrz początek), opatrując niezłą, ale przecież niebędącą żadnym nieprzeciętnym zjawiskiem literackim powieść kryminalną etykietą dawniej rezerwowaną dla dzieł autentycznie wielkich, ponadczasowych. Niewiele niższym tonem zaśpiewał krytyk „Time Out Magazine”, twierdzący, iż „wielkość tej prozy polega na tym, że nie potrzebuje żadnych wyrafinowanych zabiegów literackich, by stworzyć atmosferę zagrożenia”[3]. A do tego chóru anonimowych pochwał dołączył się całkiem otwarcie Henning Mankell, twierdząc, że „Chłopiec, który zaginął” to „nadzwyczajna książka!”[4].

Nie zważając na te peany – bo przecież gdyby wszystko, co autorzy recenzji prasowych i not wydawniczych wypisują, było prawdą, mielibyśmy w księgarniach i bibliotekach jakieś 50% arcydzieł i drugie tyle literatury doskonałej, wielkiej, wybornej etc. (sprzedawcy biżuterii są uczciwsi, nie nazywając szlifowanych szkiełek brylantami!) – nastawiłam się po prostu na przyzwoitą powieść kryminalną, o tyle może ciekawszą, że osadzoną w środowisku dla polskiego czytelnika dosyć egzotycznym. Bo właściwie co wiemy o Izraelu? O ile polscy Żydzi – i ci sprzed 1939 roku, i ofiary Holocaustu, i ci próbujący odnaleźć swoje miejsce w PRL-u – doczekali się całkiem bogatej literatury na swój temat, o tyle współcześni Izraelczycy rzadko – jeśli w ogóle – goszczą w naszej świadomości. Nazwiska znanych w Polsce tamtejszych autorów można policzyć na palcach: Oz, Shalev, Jehoszua, Grosman, Keret… a czytelników systematycznie sięgających po ich prozę pewnie też.

Jak więc wygląda śledztwo po izraelsku?

Prawdę powiedziawszy, gdyby nie garść realiów – imiona i nazwiska postaci, nazwy miejsc, waluty, jednej czy dwu potraw - wyglądałoby tak samo, jak w każdym europejskim lub zeuropeizowanym kraju o podobnym klimacie. Na komisariat policji przychodzi kobieta, by zgłosić zaginięcie szesnastoletniego syna. Kilka czy kilkanaście godzin nieobecności nastolatka w domu to, jak sądzi odbierający zgłoszenie komisarz Awraham (zdrobniale Awi) Awraham, nie powód do niepokoju; próbuje uspokoić matkę banalnymi stwierdzeniami: „u nas nie ma takich przestępstw. Nie ma seryjnych morderców, porwań (…). Będzie w domu za godzinę albo trzy, najpóźniej jutro rano”[5], ale kobieta zdaje się mocno przekonana, że wydarzyło się coś złego, a przynajmniej niezwykłego. Rozpoczynają się poszukiwania, tymczasem chłopak jakby się rozpłynął w powietrzu: nie dość, że nie dotarł do odległej ledwie o półtora kilometra szkoły, to jeszcze nikt go w tym dniu nie widział. Nic nie wnosi przesłuchanie rodziny ani sąsiadów, przynajmniej na początku. Mieszkający w tym samym bloku nauczyciel, dawny korepetytor zaginionego Ofera, wkrótce zgłasza chęć pomocy policji, ale przykłada się do tego w dość dziwny sposób…

Nie zdradzając rozwiązania zagadki i zakończenia jednego z pozakryminalnych wątków, pojawiających się w międzyczasie, niełatwo wskazać słabości powieści, a trochę ich jest. Jedna z nich to niejasne i nieprzekonujące rozegranie wątku Ze’ewa Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu.

Druga to rozwiązanie osobistych problemów Awiego trochę na zasadzie deus ex machina: [paplatrzydziestoośmioletni kawaler, po cichu podkochujący się w swojej szefowej, w połowie prowadzonego śledztwa leci na tydzień do Brukseli w ramach programu „szkolenia i wymiany policjantów”[6] i spotyka sympatyczną, sporo młodszą Słowenkę; widzą się w sumie przez parę godzin, gdy ona oprowadza go po mieście, a kiedy po powrocie on znów pogrąża się w marazmie, ona nawiązuje z nim kontakt, informując, że rozstała się z narzeczonym i nie ma nic przeciwko, by odwiedzić go w Izraelu… [/papla]

Trzecia to sama konstrukcja postaci Awiego: nieporadność w życiu prywatnym można by mu wybaczyć (czyż nie tym ujmuje czytelnika na przykład Kurt Wallander?), ale chociaż na polu zawodowym powinien sobie trochę lepiej radzić, tymczasem prowadzenie śledztwa wydaje się jego słabą stroną – w zasadzie wszystkie istotne postępy dokonują się bez jego udziału, on wpada na właściwy pomysł dopiero tuż przed finałem (ale i tak to nie on odgaduje prawdziwy przebieg wydarzeń).

Sama zagadka kryminalna okazuje się stosunkowo nieskomplikowana i nie ma w tym nic złego, jeśli zostaje obudowana dostatecznie dużą porcją innych treści, naświetlających czy to szczególne warunki społeczne w danym środowisku, czy to relacje interpersonalne w rodzinie dotkniętej skutkami przestępstwa względnie w instytucji zajmującej się śledztwem. Tu jest wszystkiego po trochu, ale niczego dostatecznie dużo, wspominanej przez recenzenta atmosfery zagrożenia też ani śladu – a efekt aż się prosi o przytoczenie cytatu z listu Franza Kafki, usłyszanego przez Ze’ewa na kursie literackim: „Gdy książka, którą czytamy, nie budzi nas uderzeniem pięści w łeb, to po cóż ją czytamy? (…) Książka musi być siekierą na zamarznięte morze w naszym wnętrzu”[7]. No dobrze, nie bądźmy aż tak rygorystyczni jak Kafka: „Chłopca, który zaginął” czyta się dobrze i bez zgrzytów, a jeśli chcemy zeń wyciągnąć jakąś naukę, też się znajdzie – ale, na Apollina, nie nazywajmy go „wielką literaturą”, bo jakie określenia nam pozostaną dla „Antygony”, „Makbeta” czy „Zbrodni i kary”?


---
[1] Dror A. Mishani, „Chłopiec, który zaginął”, przeł. Anna Halbersztat i Bartosz Kocejko, wyd. WAB, 2011, tekst z okładki.
[2] Tamże.
[3]Tamże.
[4] Tamże.
[5] Tamże, s. 10.
[6] Tamże, s. 150.
[7] Tamże, s. 99.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1039
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: reniferze 15.06.2014 22:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie ma to jak zerknąć cza... | dot59Opiekun BiblioNETki
Może i czyta się bez zgrzytów, ale na pewno nie dobrze. Książka jest całkowicie pozbawiona napięcia, bohaterowie antypatycznie, intryga nudna.. szkoda czasu na takie snucie się po Izraelu, lepiej wracajmy do Skandynawii ;).
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: