Dodany: 10.03.2009 10:56|Autor: carmaniola

Morderczy instynkt


Nieszczęścia ponoć chodzą parami. Kiepskie lektury chyba też. Umordowana poprzednim niewypałem sięgnęłam po „pierwszą anglojęzyczną powieść o Shinsengumi”[1] oczekując barwnej opowieści o nieznanych mi wojownikach i ich czasach. Niestety! Już po pierwszych stronach zorientowałam się, że co jak co, ale powieść to to nie jest. Ponieważ jednak autor odżegnuje się od się określenia „literatura faktu” (popularnonaukowa?), nie potrafię określić, co też to jest.

Nieważne! Czytam. Zaraz, wróć! Czytam i nie rozumiem! Czytam raz jeszcze. I jeszcze… Aaa, już wiem! Shinsengumi to specjalny oddział wojowników powołany przez shogunat do zwalczania przeciwników usiłujących przywrócić w Japonii władzę cesarza w latach 1862-1868. Podobno był to najbardziej okrutny oddział w całej historii Japonii. Podobno, bo autor mnie nie przekonał. Co prawda najczęściej używanym w książce wyrażeniem jest „powód - morderczy instynkt”, bo taką to przyczynę wszelkich postępków Shinsengumi, a szczególnie ich dowódców, wskazuje autor. Dowodem na to jest m.in. restrykcyjne przestrzeganie kodeksu bushido.

Prawda, że po dwustu pięćdziesięciu latach pokoju nastąpiło rozprzężenie dyscypliny i wielu samurajów było samurajami jedynie z nazwy. Ale! Chociaż nie każdy już potrafił z sensem mieczem wymachiwać, to przy boku te dwa miecze miał. I na tyle mu tych umiejętności wystarczało, by nie dość szybko ustępującego z drogi kmiotka o głowę skrócić. Honor samuraja! Wcale nie musiał być Shinsengumi.

A kara śmierci za niezgodne z kodeksem zachowania? Za dezercję, za ucieczkę z pola walki, za zdradę – takie wyjątkowe?! Tylko u Shinsengumi te „mordercze instynkty” się ostały? Hmm…

To czym właściwie wyróżniali się spośród innych formacji? Pisze autor: „To, co wyróżniało Shinsengumi od pozostałych terrorystów ludności i morderców, było posiadanie przez nich oficjalnej zgody na zabijanie”[2].
Licencja na zabijanie! James Bond! – znaczy, eureka!

Niewątpliwie świadomość bezkarności pozwala wypływać na powierzchnię najgorszym ludzkim instynktom, ale czy to rzeczywiście było takie niecodzienne zjawisko i dotyczyło wyłącznie Shinsengumi? W swojej ignorancji nadal nie potrafię dostrzec różnic pomiędzy okrucieństwem Shinsengumi a pozostałych samurajów.

Ale może to przez niezwykły język tej książki?!

„Znakomity szermierz stylu Shintō Munen miał wysoki wzrost i wyprostowaną sylwetkę – był człowiekiem wyjątkowo dumnym, dobrze zbudowanym i posiadał niezwykłą siłę fizyczną. (…) Waleczny i brutalny, był tak odważnym jak okrutnym, a przy tym zuchwałym człowiekiem, który otrzymał dobre wychowanie” [3].

I dalej:

„W okresie tym zjawisko związane z rōninami porównywane jest do ruchu na rzecz nierówności społecznej w nieprzyjaznym społeczeństwie”[4].

I jeszcze dalej:

„Niezwykłe poczucie swojej wartości i nieodparta żądza władzy przenikały się wzajemnie i oddziaływały na tę szczególną epokę historyczną, której byli nieodrodnymi synami, by wyzwolić w nich ogromną, nawet jak na owe czasy, chęć zabijania”[5].

Chęć zabijania? Morderczy instynkt? Budził się we mnie w miarę przedzierania się przez kolejne stronice!

Odnoszę wrażenie, że ten chaos i językowy bełkot to nie tylko „zasługa” tłumaczki. Sam autor, zebrawszy skrupulatnie materiały, pogubił się w nich zupełnie, bo co rusz pojawiają się w książce takie kwiatki:

„Ich przerażające wyczyny na ulicach Kioto stały się codziennością. Przytoczmy tu fragment wspomnień szeregowego służącego pana Aizu:

(Naiwna! Oczekiwałam jakiejś informacji na temat tych niecnych wyczynów!)

»Ludzie z Shinsengumi związywali włosy w wielkie węzły. Kiedy szli pod wiatr bujne czubki rozszerzały się tworząc jeszcze bardziej imponujący widok«”[6].

I dalej:

„Ów postępowy urzędnik bakufu był pod wrażeniem reakcyjnych poglądów dowódcy Shinsengumi, o czym świadczy relacja z ich pierwszego spotkania (…).

Po czym autor cytuje fragment autobiografii (a raczej pamiętnika):

»Moja rodzina bała się [Kondō Isamiego], ponieważ był on rōshi. (W owych dniach rōshi siłą wdzierali się do domów i, grożąc, żądali pieniędzy).«”[7].

Na fali zainteresowania wschodnimi sztukami walki wydawca, nie przebierając i licząc na to, że spragniony egzotyki czytelnik „łyknie wszystko jak leci”, sięgnął po pozycję, która wydaje się uzupełniać i poszerzać informacje na ten temat. I uzupełnia. Ale filtrowanie informacji z bełkotu stworzonego przez spółkę autor-tłumacz-redaktor jest doprawdy ogromnym wysiłkiem. Nie jestem pewna czy wartym zachodu.

To ja już dziękuję. Pójdę sobie poczytać haiku…



---
[1] Romulus Hillsborough, „Shinsengumi: Ostatni wojownicy szoguna”, przeł. Agnieszka Kozanecka, wyd. Bellona, 2007, s. 17.
[2] Tamże, s. 77.
[3] Tamże, s. 47.
[4] Tamże, s. 52.
[5] Tamże, s. 56.
[6] Tamże, s. 51.
[7] Tamże, s. 111.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2103
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: