Dodany: 01.03.2009 19:05|Autor: dot59
Dobijanie czytelnika zardzewiałą szprychą
Upolowane wreszcie „Moje pierwsze samobójstwo”, o którym wiedziałam jedynie, że jest zbiorem opowiadań, okazało się zbiorem bardzo nierównych opowiadań.
Tylko w kilku („Moje pierwsze samobójstwo”, „Sobowtór zięcia Tołstoja”, „Duch cudownych znalezisk”, „Trup ze złożonymi skrzydłami”) udaje się odnaleźć ten urzekający klimat spłowiałej czarno-białej fotografii, która - gdy się w nią wpatrzy z uwagą - zaczyna emanować słabymi, rozmytymi barwami, zlewającymi się w tła i kształty, a te układają się w ruchome obrazy, odtwarzając sceny sprzed lat; obrazy są takie, jakimi zostały utrwalone w pamięci autora, ale to od interakcji między emulsją fotograficzną słów i wywoływaczem osobowości czytelnika zależy, jak bardzo zrozumiałe są dla niego jako jednostki. Mój osobisty bagaż doświadczeń sprawia, że ze wszystkich okazów małej i dużej prozy Pilcha najbardziej odpowiadają mi te „wiślańskie”, które tak mnie oczarowały w „Bezpowrotnie utraconej leworęczności”. Toteż te cztery opowiadania bez wahania oceniam na piątkę, „Wszystkie historie” - już nie tak stylowe, ale w zamian trochę zabawne, trochę nostalgiczne - na dobrą czwórkę.
Z resztą, niestety, gorzej. Kiedy nostalgia zmienia się w nie do końca czytelną groteskę z dużą dozą metafizyki („Śnieg przez dwie trzecie doby”), nie pomagają nawet wiślańskie realia, i czar się ulatnia. Im więcej w tekstach współczesności - dziwacznej, wykoślawionej, ociekającej absurdem - tym mniej są one strawne. Kiedy jeszcze autor trzyma język na wodzy i nie „zajeżdża” znienacka ordynarnymi zwrotami albo chociaż, używszy ich, wykropkuje, od biedy można darować lekko bzdurne zakończenie (jak w „Najpiękniejszej kobiecie świata”) lub brak wyraźnej pointy (jak w „Miłości ściętej głowy”).
Ale kiedy tematyka schodzi poniżej pasa, a język się dwoi i troi, by na tej wysokości pozostać, efekt jest żałosny. „Rozdział o nieruchomo siedzącej postaci” jest mętny i mało subtelny („Anka Chow Chow miała jazdę na dziewczyny”[1], „najlepsze warszawskie dupy czyszczą swoje ekstraszmaty”[2]), a „Rękopisy człowieka z moich stron” - mimo paru dobrych pod względem psychologicznym scen - ponad wszelką miarę wulgarne i niesmaczne („Jak otworzyła paszczę i zaczęła ględzić, jej niezłe cycki natychmiast zwiotczały (…), gładką dupę cellulit natychmiast jął powlekać, na jedwabistej skórze syfy jęły wyskakiwać”[3], albo, jeszcze gorzej - „wydobywam przeto zza pazuchy zardzewiałą szprychę i pyk w gardło, i pyk - na wszelki wypadek - w wątrobę (…). Pyk w ryj i pyk w czachę, i już nie ma ojca, matki i sąsiadki. Pyk w brzuch i pyk w chuch (…). Pyk w grasicę i pyk w macicę”[4]!).
Ubrany w te wątpliwe ozdoby, nawet charakterystyczny styl Pilcha - który w dobrych tekstach jest atutem - zaczyna czytelnikowi brzydnąć i stwarzać wrażenie niezdrowego przesytu. Ostateczna suma: 5+5+5+5+4+3+3+3+2+1=36:10=3,6. Za mało, jak na tych kilka dobrych tekstów, a o wiele za dużo, jak na tych kilka słabych i odpychających. Zaokrąglam w dół, bo po autorze tej rangi spodziewam się, że nie będzie się upierał drukować wszystkiego, co napisze, a po wydawcy - że ewentualny pomysł upchania w zbiorze tekstów nieudanych mu wyperswaduje; skoro żaden z nich nie stanął na wysokości zadania, to i ich wspólne dzieło nie zasługuje na litościwsze traktowanie…
---
[1] Jerzy Pilch, „Moje pierwsze samobójstwo”, wyd. Świat Książki, 2006, s. 255.
[2] Tamże, s. 270.
[3] Tamże, s. 139.
[4] Tamże, s. 139.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.