Przedstawiam
KONKURS nr 77 pt.
KTO IM DAŁ SKRZYDŁA, który przygotowała
oblivion:
Witam wszystkich na pokładzie :-)
Przed przystąpieniem do lotu proszę o upewnienie się, czy wszyscy mają zapięte pasy i wzięli ze sobą skrzydła awaryjne. Lotki odkurzone, sterówki nastroszone... a więc wszystko przygotowane. Jednak zanim wystartujemy jeszcze kilka uwag praktycznych...
Przed Wami 25 fragmentów, w których bohaterowie z różnych przyczyn znajdują się w powietrzu. Za odgadnięcie każdego fragmentu można otrzymać 2 punkty (jeden za autora i jeden za tytuł), czyli do zdobycia jest łącznie 50 punktów. Odpowiedzi cząstkowe są oczywiście dopuszczalne, ale po odgadnięciu autora można strzelać w tytuł jeszcze tylko dwa razy. Imiona/nazwiska bohaterów tradycyjnie zamieniłam na „X” lub „Y”, albo zostawiłam inicjały.
Podpowiedzi na forum są dopuszczalne, ale na pytania kto co ocenił będę odpowiadać osobiście w mailach.
Odpowiedzi wysyłajcie (pocztą lotniczą oczywiście;-))
na adres: [...]
do
26 lutego (czwartek), do godziny 22:00.
Proszę o podanie nicku i numeru kolejnego podejścia w temacie maila.
No a teraz już lecimy...
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Zawsze wydawało mi się, że latanie jest rzeczą całkiem łatwą i że wystarczy tylko unieść się w powietrze, a już można poszybować wzorem ptaków aż pod samo niebo.
Tymczasem jednak przypuszczenia moje zawiodły mnie zupełnie.
Gdy idąc w ślad X-a nabrałem w płuca pewną ilość powietrza i poczułem wewnątrz niezwykłą lekkość, zrozumiałem, że już gotów jestem do lotu. Wydąłem więc policzki i począłem natychmiast unosić się w górę. Ujrzałem przed sobą [...], która oddalała się ode mnie z wielką szybkością, park malał i jakby uciekał w dół, koledzy poczęli gwałtownie się zmniejszać. Gdy tak zupełnie pomimo woli wznosiłem się coraz wyżej, ogarnęło mnie uczucie lęku i postanowiłem jak najprędzej lądować, okazało się jednak, że nie mam najmniejszego pojęcia o kierowaniu sobą w powietrzu. Próbowałem wykonywać rękami i nogami rozmaite ruchy, usiłowałem naśladować przelatujące w pobliżu ptaki, wstrzymywałem oddech, ale wszystko na próżno.
Zawisłem w powietrzu jak balon i wiatr niósł mnie nie wiadomo dokąd.
2.
Podczas lotu przez cały czas obserwowała krajobraz w dole. Ja, siedząc obok, czytałem "Przygody Sherlocka Holmesa". Na niebie nie było ani jednej chmurki, a na ziemi ciągle widziałem przesuwający się cień naszego samolotu. Ściśle mówiąc, ponieważ siedzieliśmy w samolocie, odbijający się na ziemi cień nie był jedynie cieniem samolotu, bo powinien też właściwie zawierać w sobie nasze cienie. A jeśli tak, to znaczy, że również ślad naszych postaci odciskał się na powierzchni ziemi.
3.
W samolocie miał miejsce gdzieś w połowie przy oknie grubym niczym okular. Stewardesa odgrywała pantomimę i instruowała, jak w razie wodowania włożyć kamizelkę, zachowując uśmiech i makijaż. Kamizelka nadmucha się samoczynnie, jeśli tylko pociągnąć za tasiemki – pociągnęła delikatnie, niczym przełącznik przy staromodnej lampie stojącej za szezlongiem. A jeśli nie, to też nie ma paniki, dmuchamy sami. Nabrała w płuca powietrza – klapy niebieskiego żakietu nieco się rozwarły – zebrała oburącz dwa wystające ustniki i pocałowała je szybko, jak żabę.
Tymczasem samolot kołował i wolno skręcał na właściwy pas startowy.
- Drzwi sprawdzone – ktoś jeszcze oznajmił w głośniku i odciął drogę ucieczki.
Stanęli na ostatnią chwilę przed startem, potem ruszyli gwałtownie i od razu nabrali prędkości. Zamknął oczy, wcisnął się w oparcie, słyszał szum najpierw idący od betonowej nawierzchni, przecinanej spoinami, a potem w górze już tylko od silników, jednostajny, o innej modulacji. Jeśli katastrofa, to teraz – pomyślał i otworzył oczy. W dole rozciągały się szkiery, archipelag, idylla nie dopuszczająca katastrof. (...)
Nabrali wysokości, podłoga w samolocie odzyskała poziom, zgasły lampki zalecające zapięcie pasów. Pasażerowie odetchnęli, powrócili do zatrzymanych na czas startu rozmów i szmerów. Ktoś z tyłu śmiał się serdecznie z nieznanego dowcipu, ktoś jeszcze mówił po szwedzku i kaleczył język szeroką słowiańską samogłoską w miejsce germańskiej, wąskiej. Dopiero teraz zauważył, że mężczyzna po jego lewej ma twarz jakby znajomą. Szukał w swojej niefotograficznej pamięci, starał się dopasować twarz do jakiegoś tułowia, jakichś okoliczności, ale nie dawał rady. W tym momencie sąsiad powiedział coś do stewardesy, nosowo, z pretensją w głosie, i X doznał olśnienia. To był historyk (...). Najwyraźniej go nie pamiętał, historycy mają pamięć tylko do wojen i długiego trwania, X nie był ani dość stary, ani dość bojowy, co przyjął z ulgą, bo wcale nie pragnął rozmawiać.
4.
W czasie nalotu na B. X nie miał odwagi, żeby nalatywać na cel nawet raz, i kiedy znalazł się wreszcie w powietrzu, w kabinie dziobowej samolotu Y-eka, wcisnął guzik swojego laryngofonu i spytał:
- No i jak? Co nawala w samolocie?
Y wrzasnął:
- Czy coś nawala w samolocie? Co się dzieje?
Okrzyk Y-eka zmroził X-owi krew w żyłach.
- Czy coś nawala? – wrzasnął przerażony. – Wyskakujemy?
- Nie wiem! – krzyknął Y, kwiląc z podniecenia. – Ktoś powiedział, że mamy skakać. Kto to był? Kto to powiedział?
- Mówi X z kabiny dziobowej! Tu X. Słyszałem, jak mówisz, że coś nawala. Czy to nie ty powiedziałeś, że coś nawala?
- Myślałem, że to ty powiedziałeś, że coś nawala. Chyba wszystko jest w porządku. Tak, wszystko w porządku.
X-owi serce zamarło. Było bardzo źle, skoro wszystko było w porządku i nie mieli żadnego pretekstu, żeby zawrócić. Przeżył chwilę ponurego wahania.
- Nie słyszę cię – powiedział.
- Powiedziałem, że wszystko jest w porządku.
Słońce odbijało się oślepiająco w porcelanowo błękitnej wodzie w dole i na lśniących krawędziach innych samolotów. X chwycił pęk kolorowych przewodów prowadzących do gniazdka telefonu pokładowego i wyrwał je.
- Nadal cię nie słyszę – powtórzył.
5.
Przy schodkach samolotu stoją S. i A. Wejdź do kabiny, mówi S. (ale mówi to cicho, bo pełno wszędzie wojska), usiądź za sterami i włóż słuchawki. Wchodzę do wnętrz, w którym żołnierz kontroluje wykrywaczem min ściany i podłogę – szuka, czy nie przywieźli broni.
Po jakimś czasie wpuszczają pasażerów. (...) Piloci uruchamiają silniki i wolno kołują na start. Można jeszcze nas zawrócić?, pytam S. Można, mówi. Po obu stronach pasa startowego równo rozstawieni komandosi, ich maskowane gałązkami rozmarynu hełmy.
Startujemy na wschód, w słońce, w góry, w śnieg, a potem robimy nawrót i lecimy na zachód, tam gdzie Erewan i Ararat. Minęło może pół godziny, kiedy w słuchawkach rozległ się chrypiący głos. S. włączył swój mikrofon. Przez chwilę rozmawiali. Potem S. zdjął słuchawki i powiedział do mnie: już nas nie zawrócą. Już jesteś wolny.
Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i podał mi swoją chusteczkę. Dopiero wtedy poczułem, że spod mojej wielkiej czapy ścieka mi po twarzy pot.
6.
(...) pilotowi przyszedł do głowy pewien kawał. Nie chciał bynajmniej zrobić nic złego. Coś zawołał, a twarz miał jakby wykrzywioną. O. nie mogła nic dosłyszeć poprzez warkot motoru. Pilot przymknął gaz i krzyknął: „Pętla?” Zaproponował to tylko żartem. O. zobaczyła jego twarz w okularach, a pęd powietrza porwał i zniekształcił to słowo. O. usłyszała: „Pękła”.
„No, proszę – pomyślała. – Stało się; wiedziałam, że tak będzie”. Więc przyszła na nią śmierć. Umysł O. w jednym przebłysku sprawdził, czy niczego nie zapomniała: testament sporządzony, listy spalone, nowa bielizna, w domu pod dostatkiem jedzenia na obiad. Zastanowiła się, czy zgasiła światło w pokoju od podwórka. Wszystko to trwało sekundę. Potem przeleciało jej przez myśl, że może jest jeszcze jakaś szansa ocalenia. Młody lotnik wyraźnie się bał, a strach mógł być najgorszą przeszkodą do opanowania sytuacji. Jeżeli sama ulegnie przerażeniu, które jej ściskało serce, może wystraszyć go jeszcze bardziej. Postanowiła więc pokrzepić go na duchu. Uśmiechnęła się promiennie i kiwnęła głową, aby mu dodać odwagi – i wtedy nastąpił koniec świata. Gdy pilot, wyszedłszy z pętli, naprostował samolot, obejrzał się znowu i krzyknął:
- Jeszcze?
O. i tak nic nie mogła dosłyszeć, ale brodę miała podniesioną i była zdecydowana jakoś ulżyć pilotowi, ażeby nie obleciał go zbytni strach, zanim się roztrzaskają o ziemię. Uśmiechnęła się więc i znowu kiwnęła głową. Pilot oglądał się po zakończeniu każdego manewru – i za każdym razem O. nadal go zachęcała. Później powtarzał często: „To najcholerniejsza baba, jaką w życiu widziałem. Posłałem w diabły cały regulamin, a ta chciała jeszcze. Rany boskie, ale z niej byłby lotnik!”
7.
Teraz mogą już ruszać w drogę. X1 spojrzał kolejno w bezchmurne przestworza, na słońce przypominające złotą monstrancję, na X2 trzymającego linkę do zwijania żagli i wreszcie na Y, gdybyż oczy jej mogły przewidzieć przyszłość. Polećmy się Bogu, bez względu na to, kim on jest, wyszeptał, po czym dodał zdławionym głosem. Ciągnij, X2, ale X2 zwlekał z wykonaniem polecenia, zadrżała mu ręka, czuł się tak, jakby miał powiedzieć Fiat, po którym słowo staje się czynem, no bo pociągnie linkę i polecą, lecz dokąd, wtedy podeszła Y, ujęła w obie dłonie jego rękę i jednym ruchem, jakby tylko właśnie tak należało to zrobić, pociągnęli razem za linkę. (...) Maszyna drgnęła, zakołysała się, jakby starając się chwycić nagle straconą równowagę, wszystko w niej zaskrzypiało, żelazne pręty i wiklina, po czym znienacka, jakby wessana przez świetlisty wir, dwa razy zakręciła się wokół własnej osi odrywając się jednocześnie od ziemi i gdy znalazła się nad szopą, uniosła w górę swoją mewią głowę i płynnie, niczym strzała pomknęła w niebo. Na skutek początkowych gwałtownych wstrząsów X2 i Y poprzewracali się na drewniany pokład maszyny, natomiast X1 chwycił się mocno jednego z masztów żaglowych, dzięki czemu mógł obserwować uciekającą z nieprawdopodobną szybkością ziemię (...). Nie bali się, byli tylko przestraszeni własną odwagą. X1 śmiał się, coś wykrzykiwał, przestał się już trzymać masztu i biegał po pokładzie w tę i z powrotem, żeby oglądać ziemię ze wszystkich stron, z tej odległości była tak wielka, wreszcie X2 i Y wstali chwytając się kurczowo masztów, potem burty, byli oszołomieni słońcem i wiatrem, lecz niebawem wyzbyli się wszelkiego lęku. Ach, krzyknął X2, udało się, objął Y i zaczął płakać niczym zabłąkane dziecko (...).
8.
Tuż przed świtem, pewnego zimowego poranka, w Nowy Rok albo coś koło tego, dwóch całkiem realnych, całkiem dorosłych żywych mężczyzn spadało z bardzo wysoka, bo z dziesięciu tysięcy metrów, wprost do kanału La Manche, nie korzystając z dobrodziejstwa spadochronów czy skrzydeł. Spadało wprost z jasnego nieba.
9.
Natychmiast też okno otworzyło się i X razem z Y-iem wyfrunęli. Unosili się teraz lekko nad ulicą, ale ponieważ bali się, że lada podmuch wiatru może ich rozdzielić, więc schwycili się mocno za ręce. (...)
- Jak cudnie tak płynąć w powietrzu! – zachwycała się X. – Patrz! Możemy zaglądać do okien wszystkich domów.
To było naprawdę strasznie śmieszne! Można było zapukać w szybę albo niespodziewanie powiedzieć coś do kogoś. (...) Przysiadali dla zabawy na chwilę na dachach lub na balkonach i unosząc się znowu w powietrze gonili się naokoło wszystkich kominów fabrycznych. Było to jednak niebezpieczne, gdyż od czasu do czasu wiał dość silny wiatr, który mógł ich łatwo rozdzielić, tak bowiem stali się zwiewni.
10.
H. M., starszy z dwóch stewardów, przechodził szybko od stolika do stolika, kładąc na nich rachunki. Za pół godziny wylądują w Croydon. Zbierał banknoty i drobne monety i kłaniał się mówiąc: „Dziękuję, sir. Dziękuję pani”. Przy stoliku, gdzie siedziało dwóch Francuzów, musiał czekać chwilę, ponieważ zajęci byli dyskusją i gestykulacją. A poza tym od nich nie będzie dużego napiwku, pomyślał ponuro. Dwóch pasażerów spało – mały mężczyzna z wąsami i starsza kobieta na końcu przedziału. Ona dawała dobre napiwki – pamiętał ją z wielu przelotów nad kanałem La Manche. Wobec tego powstrzymał się od budzenia jej. (...) M. pozostawił pasażerkę w spokoju tak długo, jak to tylko było możliwe. Na pięć minut przed lądowaniem w C. stanął przy niej i pochylił się.
- Pardone, madame, pani rachunek.
11.
Kiedy odważyłem się spojrzeć przez okno, lecieliśmy przed siebie nad wierzchołkami drzew (...).
-Fruwa! Fruwa! – wrzeszczał Y1.
Nie znajduję słów, by opisać owo jedyne w swoim rodzaju uczucie, które mnie ogarnęło, gdy uniosłem się w powietrze. (...) nieoczekiwanie poczułem się lekki i elegancki jak jaskółka, opuściły mnie wszelkie przyziemne troski, byłem błyskawicznie szybki i niezwyciężony. A przede wszystkim sprawiało mi wyszukaną przyjemność patrzenie na dół na tych wszystkich, którzy nadal dreptali po ziemi bądź też gapili się z trwożnym podziwem w górę, na mnie.
To była zachwycająca chwila, niestety, znacznie za krótka.
Bo „X” zaczęła opuszczać się łagodnym łukiem ku ziemi, a chwilę później opadła na wodę i już pruła fale, z białymi wąsami piany przy dziobie. Płynęliśmy wzdłuż brzegów wyspy.
- Y2! – zawołałem. – Fruńmy dalej!
Ale on popatrzył na mnie, wcale mnie nie widząc. Jego oczy zrobiły się bardzo niebieskie i cały promieniał jakimś tajemniczym tryumfem, który nie miał nic wspólnego z nami wszystkimi.
12.
W trzeciej godzinie lotu, gdy mój towarzysz wrócił z toalety i musiałam wstać, żeby go przepuścić na jego wymoszczone miejsce, wymieniliśmy kilka konwencjonalnych uwag na temat pogody, turbulencji, jedzenia. W czwartej godzinie lotu jednak przedstawiliśmy się sobie. Był fizykiem. Wracał z wykładów do domu. Gdy zdjął buty, zauważyłam, że miał w skarpetce ogromną dziurę na pięcie. W ten sposób fizyczne ciało fizyka puściło do mnie oko i odtąd rozmawialiśmy swobodniej. Opowiadał mi o wielorybach, z przejęciem, ale w istocie zajmował się czym innym.
Ciemna materia – tym się zajmował. To coś, o czym wiemy, że jest, ale nie możemy tego dotknąć żadnymi narzędziami. (...) Wygląda przez okno i wskazuje oślepiająco jasne chmury pod nami:
- I tam też jest. Wszędzie. Najgorsze, że nie wiemy, co to jest. I dlaczego.
Chciałam go natychmiast skontaktować z tamtymi klimatologami, którzy lecieli na kongres w Montrealu. Wstałam z miejsca i szukałam ich spojrzeniem, ale oczywiście uświadomiłam sobie natychmiast, że to nie ten samolot.
13.
Kiedy dzwoniłem, matka skarżyła się, że było jej łatwiej, póki jej się sny nie zestarzały, mówiła:
- Kiedyś mi się śniło, że mam skrzydła, takie ptasie, że latam po niebie i te skrzydła mnie niosą, same, tak bez machania, i myślałam sobie zawsze, że to tak musi być po śmierci, jak się idzie do nieba; a teraz... też mi się śni, że mam skrzydła, ale to jest coś w rodzaju mola, wyraźnie czuję, że to są takie skrzydełka owadzie, oblepione kurzem, wszędzie ten kurz, w łóżku, pod łóżkiem, pod skórą...
14.
Lecieli przez pewien czas nad morzem, zanim ta myśl nie zaczęła poważnie trapić X. J. wydawało się, że jest to już ich drugie morze i trzecia noc w drodze. Czasem było ciemno, a czasem widno, to znowu bardzo zimno, to ciepło. Czy rzeczywiście odczuwali chwilami głód, czy też tylko udawali, bo Y miał tak zabawny, nowy sposób karmienia ich. (...) Na pewno nie udawali, że chce im się spać. Chciało im się spać. A było to bardzo, bardzo niebezpieczne, bo jak tylko zaczynali usypiać, spadali w dół. Przerażało, że Y uważał to za śmieszne.
15.
Patrzę w luminator i widzę niebo. Wystartowaliśmy.
Po jakimś czasie statek chyba trochę zwolnił, bo już mnie tak nie wciska w fotel. Major F. mówi, że możemy odpiąć pasy i brać się do roboty. I dodaje, że lecimy z prędkością dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów na godzinę. Zerkam w dół przez luminator i widzę, że faktycznie ziemia jest tycia jak na zdjęciach robionych z kosmosu. A potem oglądam się za siebie i widzę orangutana. Siedzi nadęty, zły i świdruje gniewnie to major F., to mnie. Major F. mówi, że może jest głodny, więc żebym polazł na tył i dał mu banana zanim bydlak się wścieknie i zacznie rozrabiać.
Zapakowali dla małpy całe mnóstwo żarcia: banany, otręby, suszone jagody, liście i inne takie. Więc otwieram worek i grzebię, bo może rzeczywiście jak coś wrąbie, to się uspokoi. Tymczasem major F. łączy się z kontrolą naziemną w H.
- Słuchajcie – powiada – trzeba coś zrobić z tą małpą.
16.
- Widzisz – powiedział D. – ile dokoła jest światła i ciemności. Wybieraj, co chcesz.
- Załóżmy, że chcę wybrać światło. Ale skąd będę wiedział, czy jest prawdziwe, czy nie? (...)
- Prawdziwym światłem jest każde, do którego dolecisz. A jeśli nie doleciałeś choćby o włos, to znaczy, że chociaż kierowałbyś się przedtem ku nie wiadomo jak silnemu światłu, była to pomyłka. I cała rzecz nie w tym, do czego lecisz, ale w tym, kto leci. Jednak to jedno i to samo.
- Tak – zgodził się M. – Zapewne. Ale powiedzmy, że wybieram te oto dwa czerwone światła.
D. popatrzył na wierzchołek góry.
- Dość daleko – ocenił. – Ale to nie ma znaczenia.
- I co mam teraz robić? – spytał M.
- Lecieć.
- Co, teraz, zaraz?
- No a kiedy? – odpowiedział pytaniem D.
M. przelazł przez reling, uchwycił się przywiązanej do flagsztoka krótkiej linki i rozpostarł skrzydła. Wiatr szarpnął jego ciało do góry; M. wyglądał teraz jak ciemna flaga rufowa albo unoszący się nad statkiem latawiec. (...) Miał przed sobą strome kamienne zbocze. Kiedy znalazł się bliżej, musiał lecieć prawie pionowo w górę. Po kilku minutach tej powietrznej wspinaczki nagle zmieniła się perspektywa – M. zaczęło się wydawać, że zbocze biegnie nie w górę, lecz w dal, a on leci na niewielkiej wysokości nad kamienistą pustynią, na której w blasku księżyca widać każdą bruzdę i każde pęknięcie; czerwone światła na szczycie wyglądały teraz jak latarnie dalekiego semafora kolejowego.
W plecy uderzył go wiatr i M. omal się nie roztrzaskał o szeroki kamienny gzyms, wystający ze zbocza. Zmniejszył szybkość. Czasem w rozpadlinach pojawiały się krzaki, które wyglądały jak przygięte na silnym wietrze; wystarczyło jednak przypomnieć sobie, że w rzeczywistości, zgodnie z prawem natury, krzaki rosną w górę, a pustynna równina na powrót stawała się tym, czym była – kamienną ścianą. Ale gdy tylko M. przestawał sobie to powtarzać, w dole znów ukazywała się bezkresna pustynia, po której mknęły, rozciągając się i załamując na rozpadlinach, dwa długie czarne cienie. M. podniósł oczy – żadnych czerwonych świateł nie było.
Księżyc zaszedł za chmurę i kamienna równina, nad którą lecieli, wydała się M. strasznie ponura. Daleko za jej granicą płonęły światła kilku nadbrzeżnych osad, podobne do gwiazd z jakiegoś innego nieba. M. jeszcze raz popatrzył w ciemną pustkę przed sobą i poczuł nagły strach; zapragnął zawrócić i polecieć w dół.
- Słuchaj – zapytał towarzyszącego mu nieodstępnie D. – dokąd my teraz zmierzamy? Świateł już nie ma.
- Jak to nie ma – odrzekł D. – skoro do nich lecimy?
- Co za sens lecieć, jeśli ich nie widać? Chodź, wracamy.
- Wtedy nas także nie będzie. Tych nas, którzy do nich polecieli.
- Może te światła po prostu były nieprawdziwe – rzekł M.
- Może – odparł D. – a może to my byliśmy nieprawdziwi.
17.
- Mówi X – odezwano się w słuchawce.
- X, kochany! – zawołała Y1.
- Już czas. Niech pani wylatuje – powiedział w słuchawce X, a ton, którym mówił, świadczył, że szczery entuzjazm Y1 sprawiał mu przyjemność. – Kiedy będzie pani przelatywała nad bramą, proszę krzyknąć: „Niewidzialna!”. Potem niech pani sobie trochę polata nad miastem, żeby się przyzwyczaić, a następnie proszę lecieć na południe, za miasto i wprost nad rzekę. Tam już na panią czekają!
(...) Y1 z okna spłynęła ku ziemi i zobaczyła na ławce Y2. Zastygł na ławce kompletnie oszołomiony, wsłuchując się w krzyki i hałasy dobiegające z oświetlonej sypialni lokatorów z góry.
- Żegnam pana, Y2! – zawołała Y1, tańcząc przed nim na szczotce (...) Żegnajcie na zawsze! Odlatuję! – zagłuszając dźwięk walca, wołała Y1. (...) – Niewidzialna! Niewidzialna! – krzyknęła jeszcze głośniej i pomiędzy gałęziami klonu, które smagnęły ją po twarzy, przemknęła nad bramą i wyleciała w zaułek.
18.
Gra nie szła o to, czy nauczę się pisać, gra szła o to, czy i jak będę żył. Toteż ojciec z wściekłości latał pod sufitem. Wzbijanie się w powietrze przychodziło mu tym łatwiej, że był drobnej postury i nikłego wzrostu. I rozsadzające jego lekkie ciało furie i energie z szaleńczą łatwością przełamywały prawa grawitacji. Kiedy mniej więcej dziesięć lat później poznałem prozę Schulza i trafiłem tam na motyw ptasiej metamorfozy ojca, czytałem ten kawałek w poczuciu niesłychanego braterstwa z autorem „Sklepów cynamonowych”, a także nie bez poczucia wyższości.
Rzecz jasna, nie pada mi na umysł nawet cień myśli, by w jakikolwiek sposób porównywać się z tym geniuszem prozy, ale w porównywaniu ojców, i to w porównywaniu ich pod jednym tylko względem, kunsztów aeronautycznych, nie widzę niczego niestosownego. Niestosownie tu co najwyżej może zabrzmieć wyznanie, że mój Stary fruwał o wiele lepiej od Starego Schulza, ale na to nic nie poradzę, taka była prawda, nie będę jej przysłaniał woalem fałszywej skromności. (...) Mój ojciec posępnie i bez żartów żeglował w powietrzu, nie dokonywały się w nim żadne fizyczno-ptasie metamorfozy, był po prostu adiunktem Akademii Górniczo-Hutniczej, który umiał fruwać. Oblatywał okrągły stół, za którym siedziałem, przez chwilę krążył wokół wiszącej nad tym stołem lampy, potem ponad małżeńskim łożem leciał w kierunku drzwi, nie ruszał nawet specjalnie rękami, nie musiał imitować ruchu skrzydeł, po prostu była w nim, odrzutowa i pierwotna siła lotu, przelatywał przez małą izbę, w której mieszkali Dziadkowie, przez lodowaty przedpokój, dolatywał do kuchni, skąd po chwili wracał, przynosząc furkoczące w powietrzu coraz większe arkusze papieru pakowego. Wychodził z typowego dlań założenia, iż im większą, im masywniejszą i na im pokaźniejszym papierze literę „s” przyjdzie mi postawić, tym będzie to edukacyjnie skuteczniejsze i trwalsze.
19.
Lecieliśmy najkrótszą trasą i cały czas na czterech tysiącach metrów, a z takiej wysokości nic się nie rozróżnia na ziemi. Nad jeziorem zdjęłam futrzaną pilotkę – teraz w górze powietrze biło mnie w czoło jak lodowaty prysznic. Włosy zwiewało mi do tyłu z taką siłą, jakby miało urwać głowę. (...) Gdy siedzi się przed pilotem i widzi tylko otwartą przestrzeń, ma się uczucie, że ten pilot niesie człowieka na otwartej dłoni, jak dżin niósł księcia Alego, i że skrzydła samolotu są jego własnymi skrzydłami.
20.
(...) X wziął (...) sznurek, uwiesił się na nim i z wdziękiem uleciał w powietrze. I bardzo szybko znalazł się na wysokości drzewa, całkiem bliziutko nieba. (...)
- Prawda, że to cudowne? – zawołał X (...). – Jak ja wyglądam z dołu?!
21.
Zerwał się gwałtowny podmuch, coś na moment stanęło między X-em a słońcem, po czym wszystko wróciło do normy.
- Co to było? – spytała Y1 z lekkim niepokojem.
- Wielce niezwykłe – odparł X. – Mam wrażenie, że ujrzałem rude wąsy i ogromne buty. Czy znamy kogoś, kto tak wygląda?
- Y2 – powiedziała Y1 – ma rude wąsy, ale na temat jego butów nic nie potrafię powiedzieć.
- A cóż by on mógł robić tam w górze? Chyba że...
Nastąpił kolejny podmuch, tym razem z przeciwnej strony; znowu coś przesłoniło słońce – i nagle wszyscy wyraźnie ujrzeli oddalające się pośpiesznie plecy Y2, który zdążał do domu na śniadanie.
X wstał z godnością.
- Masz całkowitą rację, Y1 – rzekł surowo. – To istotnie był Y2.
Y1 wyglądała na zakłopotaną.
- Nie powinno się aż tak szybko pomykać nad cudzym śniadaniem, prawda, ojcze?
- Popisał się żałosnymi manierami, moja złota. Pójdę i wystosuję do niego notę protestacyjną. Należy przestrzegać protokołu.
Z najbardziej surową miną, na jaką pozwalało z natury jowialne oblicze, i z wahaniem, czy aby właściwie użył słowa „protokół”, X oddalił się do biblioteki.
22.
X była lekka. Wiatr podnosił ja bez trudu i przesuwał w powietrzu jak srebrne nasiono dmuchawca. Nikt nie mógł jej złapać. Nawet gdyby ktoś zamierzył się na nią, podmuch powietrza wywołany ruchem ręki pchnąłby ją wyżej. Powoli wzlatywała między bloki, tracąc z oczu szczegóły, aż w końcu uniosła się tak wysoko, że hałda za szkołą skurczyła się do rozmiarów gałki lodów. Zawisła nad nią i rozłożyła ramiona, wdychając zapach ziemi, przymknęła oczy i poddała się ciepłemu prądowi powietrza.
Łoskot silników dotarł do niej jak przez mgłę. Pod nią, na dole, gromadziły się maszyny. Wjeżdżały między bloki, mijały kaplicę, sklep, przystanek i szkołę, pełzły uliczkami o geometrycznych kształtach, wreszcie otoczyły hałdę ze wszystkich stron, wystawiły łopaty i wsadziły je w boki góry.
X odepchnęła się nogami, żeby poszybować w dół, ale powietrze tylko przepłynęło obok niej obojętnie. Tkwiła w tym samym miejscu, w letnim powietrzu, wśród majowych zapachów, i patrzyła, jak łopaty powoli i metodycznie dziobią boki góry. Podniosła ręce i złożyła je w szpic. Powietrze drgnęło i rozstąpiło się pod nią. Spadała, a huk maszyn rozdzierał jej uszy...
- Wstawaj! – usłyszała.
23.
Lecieliśmy między chmurami i mgłą w świecie ogołoconym z wszelkiego światła i wyjałowionym z wszelkiej materii.
Lotniska, które nam odpowiadały, nie mogły określić, gdzie jesteśmy: „Nie mamy waszego położenia… nie wiemy, gdzie jesteście…”, głos nasz bowiem docierał do nich zewsząd i znikąd.
I nagle, kiedy już traciliśmy wszelką nadzieję, lśniący punkt zabłysnął na widnokręgu, na lewo przed nami. Ogarnęła mnie burzliwa radość, N. pochylił się nade mną i usłyszałem, że śpiewa! (…)
„Światła w polu widzenia, trzykrotnie zgaście i zapalcie wasz reflektor” – rozkazywał N. lotnisku w Cisneros. Cisneros zapalało i gasiło trzy razy swoje ognie, ale nawet nie drgnęło przenikliwe światło, od którego nie odrywaliśmy oczu, nieskazitelna gwiazda.
(...)
Schwycił mnie nagle za ramię. Na kartce zapowiedzianej tym szturchnięciem przeczytałem: „Wszystko w porządku, odebrałem wspaniałą wiadomość...” Czekałem z bijącym sercem, aż napisze kilka słów, które miały nas uratować. Wreszcie otrzymałem ten dar niebios.
Pochodził z Casablanki, skąd wylecieliśmy wieczorem. Opóźniony w drodze dogonił nas nagle dwa tysiące kilometrów dalej, zagubionych nad morzem, między chmurami i mgłą. Radiogram ten pochodził od przedstawiciela władz państwowych w porcie lotniczym Casablanki. Przeczytałem: „Panie X, jestem zmuszony prosić o sankcje dla pana w [...]. Przeleciał pan zbyt blisko hangarów startując z Casablanki.”
24.
Teraz wszyscy rozłożyli skrzydła i wznieśli się w powietrze.
Oczywiście dobrze wiecie, co się czuje w czasie latania, ponieważ każdy z was latał we śnie. Wówczas było to takie łatwe – chociaż nikt nie pamięta, jak się to robiło. We śnie lata się bez skrzydeł, co jest zabawniejsze i bardziej niezwykłe, ale trudniejsze do zapamiętania. A czworo naszych bohaterów uniosło się z trzepotaniem ponad ziemią.
Nawet sobie nie wyobrażacie jakie to miłe uczucie, kiedy powietrze smaga twarz. Po rozłożeniu skrzydła okazały się bardzo szerokie, więc musieli zachować między sobą dużą odległość, żeby na siebie nie wpadać. Ale tego nauczyli się bez trudu.
Nie ma w naszych słownikach słów, którymi można wyrazić to, co się czuje podczas latania, więc nawet nie będę próbowała tego robić. Powiem tylko, że spojrzenie z góry na pola i lasy przypomina oglądanie pięknej, żywej mapy, na której zamiast skrawków kolorowego papieru mamy przed oczyma prawdziwe kołyszące się w słońcu lasy i zielone pola przylegające jedne do drugich. Jak powiedział X – choć nie wiem, skąd wytrzasnął takie niezwykłe określenie – „To daje nieskończoną przyjemność!”
25.
stewardesy w języku angielskim
przerzucają mosty tac
między kontynentami twarzy
samolot z prędkością 1000 km na godzinę
zawieszony nad pustynią
na słowo honoru fizyki
na wszelki wypadek podpiąłem się słuchawkami
do wzniosłej muzyki Jana Sebastiana
bo wierzę
że to ona właśnie
bardziej od wszelkich zasad termodynamiki
unosi samolot i mnie na wysokościach
Powodzenia!:-)
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu