Tropem cudzych podkreśleń - Stefan Chwin: "Dolina Radości"
Bardzo lubię czytać książki, które ktoś przede mną czytał. Dlatego często korzystam z biblioteki, która w moim mieście nosi godne miano Książnicy. Odczuwam podwójną przyjemność, gdy dostrzegam dyskretne podkreślenia poprzedniego czytelnika, zapiski na marginesie, znaki zapytania, klamry… Przyznam, że sama też nieraz robię zapiski w książkach i to nie zawsze swoich, choć należę do pokolenia, które na lekcjach bibliotecznych uczono, że do lektury należy zasiadać z czystymi rękoma, nie wolno czytać przy jedzeniu i nie wolno po książkach pisać. Czyjeś notatki na głównym tekście autora są dla mnie dowodem, że książka, którą czytam żyje, że skłoniła kogoś – nie tylko mnie - do myślenia, jest dla kogoś ważna. To widoczny znak dialogu, jaki prowadzi czytelnik z autorem. Bazgranie po książkach może oburzyć bibliotekarza, ale autora powinno wprawić w stan euforii, bo oto nie tylko ktoś mnie kupił, nie tylko wypożyczył, nie tylko czyta mnie, ale jeszcze ze mną rozmawia, pisze do mnie, a nawet mnie podkreśla!
Gdyby egzemplarz "Doliny Radości", który wypożyczyłam z biblioteki, wpadł w ręce Stefana Chwina, mógłby mu dostarczyć wiele satysfakcji. Mnie zaś zachęcił do przyjrzenia się dokładniej niektórym jej fragmentom, motywom i wątkom.
"Kim byłem w tamte dni pamiętne? Ach, listkiem niesionym przez potężne wichry historii, pchłą w wielkim futrze świata, skromnym pracownikiem piękna z operowego teatru w Monachium, uciekinierem, znajdą, byłym więźniem Auschwitzu i Łubianki, synem kamienia z pięknej doliny Freudental, nic nie znaczącym uczniem nieodżałowanego pana Rasermanna, więc cóż mogłem zrobić, ja berliński balsamista, przyjaciel zwłok Włodzimierza Iljicza?"[1]
Oto jedno z wielu anonimowych podkreśleń. Słowa, w których bohater próbuje określić swoją tożsamość, próbuje sam sobie wytłumaczyć, kim jest i jakie są właściwie racje jego bytu. Nie jest to zadanie łatwe ani dla bohatera, ani dla czytelnika, bowiem Eryk Stamelmann niejedno ma imię i niejedno oblicze. Jego żywiołem jest przemiana, do której szczególnie predestynuje go jego zawód - Eryk jest makijażystą, charakteryzatorem na usługach ludzi zwykłych i niezwykłych. Jego niecodzienny fach staje się nie tylko źródłem zarobku, ale sposobem na życie i przetrwanie w najbardziej nawet niebezpiecznych sytuacjach i na najostrzejszych zakrętach historii. Sztuka malowania twarzy, jaką posiadł Eryk, daje mu magiczną moc przetrwania, długowieczności i młodości (starzeje się Marlena Dietrich, Eryk – nie). Dzięki swemu powołaniu bohater staje się żywą legendą, co dodatkowo podkreśla jego tajemnicze pochodzenie:
"Kiedy szukał w pamięci swoich początków, przypominał sobie pewien sen z dzieciństwa, zagmatwany i ciemny, w którym ciągle powracał obraz wielkiego głazu, spadającego z nieba na polanę w sosnowym lesie. Głaz uderzał o ziemię, pękał jak łupina orzecha, a z jego granitowego wnętrza wypadało śpiące dziecko o złotych włosach, które leżało potem na trawie, jakby je ktoś wysypał z koszyka i zostawił pod gałęziami drzew, by rosło wśród saren i jeleni"[2].
Do tego kamienia jak do kołyski wróci Eryk na końcu swego życia.
Powiedzieć o Eryku Stamelmannie, że był makijażystą - to niewiele. Bo był i artystą, i cudotwórcą, i czarodziejem, czułym kochankiem, ale też zdrajcą kobiety i kraju (a nawet krajów, bo przecież nie miał tylko jednej ojczyzny), oszustem i szpiegiem, społecznym wyrzutkiem ściganym listem gończym, a zarazem synem szanowanego obywatela Niemiec, obrońcą Poczty Polskiej w Gdańsku i autorem największego sukcesu propagandowego Hitlera, bohaterem ocalającym prześladowanych w czasie wojny Żydów i tym, który brał udział w najokrutniejszych eksperymentach Rzeszy. Nie sposób oddzielić w bohaterze dobra od zła, poza nieustannymi zmianami nie ma on stałej cechy. Jego przypadki sugerują, że człowiek nie może być sobą, zwłaszcza wobec wciąż zmieniających się okoliczności i zawirowań historii.
Kluczem do zrozumienia postaci Eryka są słowa, które sformułował on jeszcze jako młody chłopiec, a które powracają jako motto jego mistrza, pana Rasermanna:
"Nie ma głębi, jest tylko powierzchnia"[3].
Myśl ta bliska jest Gombrowiczowskiej teorii "gęby" i, podobnie jak przesłanie "Ferdydurke", przeraża. Bo skoro nie ma głębi, to wszystko wolno, wystarczy paskudną duszę przykryć odpowiednią formą z masy plastycznej i przysypać pudrem. Najlepszym przykładem – perfekcyjny wizerunek zewnętrzny Hitlera czy Stalina, za którymi poszły tłumy. Z zewnętrznym wyglądem człowieka nierozerwalnie związane jest jeszcze słowo, które – podobnie jak powierzchnia głębi - nie ma w sobie prawdy:
"Słowa nie są przyrośnięte do rzeczy jak huba do drzewa. Są tylko zmienną powierzchnią, naskórkiem, suknią, sutanną, koszulą Dejaniry, mundurem, który można w każdej chwili zmienić na inny, liniejącą skórą węża, pontyfikalną szatą, w którą ubieramy świat, płaszczem z łabędzich piór, którym okrywamy nieprzyzwoicie gołe ciało rzeczy. Słowa można nałożyć na każdą rzecz jak warstwę pudru na twarz, albo z rzeczy zdmuchnąć jak się zdmuchuje puder z policzka"[4].
Rozdźwięk pomiędzy słowem a prawdą odnosi się w równej mierze do propagandy dwudziestowiecznych totalitaryzmów i do samego bohatera, a raczej sposobu, w jaki mówi się o nim w powieści. Równie skomplikowana jak sam bohater jest bowiem narracja powieści, którą określić by można jako „szkatułkową” (ale nie w takim sensie, jak w klasycznych kompozycjach szkatułkowych z "Rękopisem znalezionym w Saragossie" na czele). Chwin czyni najpierw narratorem komisarza Kluge, który wypowiada swój monolog zwracając się raz po raz do pułkownika Hartmanna. Kluge śledząc losy Eryka w pewnym momencie cytuje jego listy do Anny jako materiał dowodowy. Wreszcie przemawia sam Eryk Stamelmann, kierując z kolei swą wypowiedź do komisarza Kluge, dopóki nie odezwie się sam pułkownik Hartmann. Rozdział, w którym ma to miejsce jest punktem zwrotnym akcji, dotychczas bowiem nad Erykiem ciążył wyrok, odtąd zaś jego losy są konsekwencją tego wyroku. Taka kompozycja niewątpliwie buduje w powieści odpowiednie napięcie. O swych dalszych nieprawdopodobnych perypetiach opowiada już sam Eryk, tłumacząc się tym razem przed niejakim porucznikiem Nowakiem. Nie ma więc w tej książce jednej prawdy o bohaterze, jak w życiu nie ma jednej prawdy o człowieku.
Cała historia życia Eryka Stamelmanna wydaje się nieprawdopodobna i może nie do końca zgodna z realiami historycznymi (można by "Dolinę Radości" zaliczyć do gatunku "historical fiction", jeśli takowy istnieje), złożona niejako ze zwielokrotnionych życiorysów ludzi żyjących w XX wieku, będących świadkami najważniejszych wydarzeń tamtego okresu. Stamelmann to człowiek XX wieku, świadek XX wieku, a tym, co sprawia, że bohater, choć niemożliwy, staje się możliwy, jest ulotna, anonimowa (bo tworzona pod wieloma nazwiskami), przemijająca, lecz uprawiana z pasją sztuka. Ją przede wszystkim ma Eryk na swoją obronę w nieustannie toczącym się w jego życiu procesie. A jest to sztuka święcąca triumfy także w XXI wieku. Również i dziś to najpowszechniejsza ze sztuk – sztuka makijażu czy kamuflażu; któż jej nie uprawia?
Tyle mniej więcej wynikło z nie moich podkreśleń w tekście wypożyczonej książki. Od siebie chcę dodać, że taka kreacja głównego bohatera zdradza niezwykłą czułość autora na zagadnienia moralne, obecną też w innych książkach, choćby w "Złotym pelikanie". Taka wrażliwość (w odróżnieniu od powszechnego moralizatorstwa) sprawia, że "Dolina Radości" jest książką ważną i potrzebną. Świetnie oddana atmosfera przedwojennego Gdańska i Monachium czyni ją z kolei przyjemną w lekturze(tę przyjemność wzmacnia jeszcze piękne wydanie Tytułu, wydrukowane na luksusowym papierze). A wspomniane już zapiski poprzednich czytelników dowodzą, że jest też książką czytaną.
---
[1] Stefan Chwin, "Dolina Radości", wyd. Tytuł, s. 502.
[2] Tamże, s. 59.
[3] Tamże, s. 62.
[4] Tamże, s. 264.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.