Dodany: 02.02.2009 11:27|Autor: lachus77

"Król węgiel", czyli "Germinal" po amerykańsku


Każdy, kto czytał „Germinal” Emila Zoli, zapewne pamięta jego początek, gdy do miejscowości Montsou, gdzie znajduje się kopalnia „Le Voreux”, przybywa w poszukiwaniu pracy bezrobotny maszynista, Stefan.

W analogiczny sposób rozpoczyna swą historię o życiu górników Upton Sinclair w powieści „Król węgiel”. Na stacji kolejowej, w niewielkim miasteczku Pedro, pojawia się młody, nikomu nieznany człowiek, który usilnie próbuje się dostać do kopalni „Pine Creek”. Nazywa się Hal Warner, ma około dwudziestu lat i jest, jak się okaże, studentem kolegium, który postanowił na własnej skórze poznać życie górników i zweryfikować teorie profesorów ekonomii politycznej o powszechnej równości i sprawiedliwości. Jednakże dla kogoś takiego jak on, człowieka z elity, pierwsze doświadczenia będą wstrząsem:

„Przybył tu wiedziony miłością dla człowieka i ciekawością poznania – lecz oba te motywy zagasły. Jakże może człowiek o subtelnych nerwach, świadomy wyrafinowanych uroków życia, nauczyć się kochać tych ludzi, którzy obrażali każdy jego zmysł - smrodem drażnili jego powonienie, bełkotem jego uszy – a całą ohydą szkaradzieństwa – jego oczy?”[1].

Mimo wszystko bohater pod przybranym nazwiskiem Joe Smith zatrudnia się na kilka tygodni jako stajenny w kopalni, a później pomocnik górnika. Od podszewki poznaje nieludzkie warunki pracy robotników kopalnianych, ich codzienną walkę o normalne życie, a także wyzysk i grabież wszechwładnej i skorumpowanej spółki zarządzającej kopalniami w Dolinie Północnej – „Powszechnego Towarzystwa Opału”. Uświadamia sobie również, że na dobrobyt i luksus wybrańców losu pracują tysiące anonimowych, odartych z godności i człowieczeństwa ludzi:

„[…] węgiel ten rozsyłano na krańce ziemi, do miejsc, o których górnicy nigdy nie słyszeli; węgiel ten obracał koła fabryk, których produktów górnik nigdy nie zobaczy. Wytworzy cenne jedwabie dla pięknych pań; będzie szlifował cenną biżuterię dla ich ozdoby [...]. I piękne damy w swych drogocennych jedwabiach, klejnotach, będą jadły, spały, śmiały się i odpoczywały – i nie będą wiedziały nic więcej o tępych stworach ciemności, aniżeli te tępe stwory wiedzą o nich”[2].

Podczas pobytu w osadzie Hal spotyka się z organizatorem krajowego związku górników, Tomaszem Olsonem. To on mu powie, że należy przede wszystkim zmienić mentalność górników, którzy nie umieją ze sobą współdziałać, są grupą ludzi niezorganizowanych i zastraszonych:

„Największy nasz wróg siedzi w głowach robotników, dla których chcemy pracować [...]. Są nieświadomi, trzymani w ciemnocie celowo. Kapitaliści sprowadzają ich tutaj i mają pewien system działania, aby nie dopuścić do ich zorganizowania się [...] – oni są narzędziem w rękach kapitalistów”[3].

Od tej chwili Hal Warner rozpocznie osobistą kampanię na rzecz poprawy warunków pracy górników w Dolinie Północnej. Wypowie prywatną wojnę samemu zarządowi „Powszechnego Towarzystwa Opału” i stojącemu na jego czele właścicielowi kopalń, Piotrowi Harriganowi. Obejmując posadę kontrolera wagowego w kopalni, świadomy związanego z tym ryzyka, opowie się po stronie robotników i w obronie ich praw, nieprzestrzeganych przez zarząd i bezwzględnie przez niego łamanych.

Punktem zwrotnym w życiu bohatera będzie moment eksplozji w drugim szybie, który zarząd zbagatelizuje, nie spiesząc na ratunek zasypanym górnikom. Wówczas Hal, bezskutecznie szukając pomocy u wysoko postawionych stróżów prawa i porządku publicznego, uprzytomni sobie w pełni pietrzące się przed górnikami trudności w ich walce z kapitalistami o godziwe życie.

Ale wojna została wypowiedziana, dlatego należy sięgnąć po oręż i walczyć o swoje. Dzięki zaangażowaniu Hala robotnicy zaczną się nareszcie organizować, powstanie pierwszy związek, na którego czele staną jego przyjaciele z kopalni. I choć początki, jak to zwykle bywa, będą trudne i nieporadne – pierwsze lody zostaną przełamane, a wiara młodego socjalisty w słuszność sprawy udzieli się również górnikom z „Pine Creek”, do których powie:

„Należycie do Związku! Podtrzymacie go, bez względu na wszystkie następstwa! Jeżeli was wyrzucą, to zaniesiecie ideę Związku do innej kopalni! Będziecie pouczać innych górników i nigdy nie dopuścicie, aby idea organizacji zamarła w waszych sercach! W organizacji – wasza siła; w organizacji – zwycięstwo robotników! Nigdy o tym nie zapominajcie! Pamiętajcie – Z w i ą z e k!”[4].

Hal Warner, wyrodny potomek właściciela kopalń, czarna owca rodziny Warnerów, wróci do domu ojca jak syn marnotrawny, ale idea walki z wyzyskiem kapitalistów i ziarno wiary w zwycięstwo sprawiedliwości i prawdy padnie na podatny grunt.

Odtąd górnicy, czego się można tylko domyślić, bo w powieści nie ma już o tym mowy, świadomi swej siły w jedności, zupełnie jak robotnicy w pewnym komunistycznym kraju Europy Środkowej, rozpoczną walkę ze swym wrogiem, walkę trudną i długotrwałą, ale nie beznadziejną. Podążą drogą cierniową i wyboistą, pełną wertepów i kamieni, na której końcu jednak jak w ciemnym tunelu skrzy się światło nadziei.

A sam Hal Warner? Targany wątpliwościami i niepewnością o los górników z całą pewnością nie będzie już tym samym człowiekiem co kiedyś, to znaczy zarozumiałym i zapatrzonym w siebie Anglosasem przekonanym o swej wyższości klasowej.

„Król węgiel” Uptona Sinclaira, podobnie jak „Germinal” Emila Zoli, jest powieścią naturalistyczną o życiu górników. Można zauważyć między tymi utworami wiele podobieństw (Hal przypomina Stefana, Mary Burke – Katarzynę, początek i zakończenie powieści są zbieżne), ale także i różnic. Podczas gdy w kopalni „Le Voreux” dochodzi do strajku, który ostatecznie kończy się fiaskiem, w Dolinie Północnej górnicy za namową głównego bohatera (a za podszeptem agitatorów) dopiero zaczynają się jednoczyć i tworzyć wspólnotę (świadomi tego, że w jedności siła), dzięki której później razem staną przeciw wrogowi.

Zanim dojdzie do walki, robotnicy muszą się do niej przygotować, aby nie zaprzepaścić szansy, która może się już nie powtórzyć. Górnicy z „Pine Creek” nie są jeszcze na nią gotowi, ale być może nawet do niej nie dojdzie, gdy zarząd kopalń zobaczy, z jaką siłą ma do czynienia.

Tak naprawdę trudno powiedzieć, jak się zakończy konflikt górników z „Powszechnym Towarzystwem Opału”, ponieważ sam autor nie daje na to pytanie odpowiedzi. Sinclair podobnie jak Zola wiedział, że rewolucja jest siłą niszczącą, wymagającą cierpień i ofiar, ale być może wierzył też w pokojowe zakończenie sporu, w tak zwaną bezkrwawą rewolucję.

Myślę, że jednak jak większość z nas wierzył w zwycięstwo dobra nad złem, sprawiedliwości nad krzywdą i przemocą, a prawdy nad kłamstwem i obłudą…



---
[1] Upton Sinclair, „Król węgiel”, tłum. Antonina Sokolicz, wyd. Spółdzielnia Wydawnicza "Książka", Warszawa 1948, s. 20.
[2] Tamże, s. 21
[3] Tamże, s. 61-62.
[4] Tamże, s. 248.






(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6654
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 15
Użytkownik: Lykos 03.02.2009 09:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Każdy, kto czytał „Germin... | lachus77
Mój synek chodzący do VI klasy właśnie uczy się o sytuacji robotników w II połowie XIX wieku. Wyczytaliśmy z jego podręcznika m.in., że robotnicy pracowali 12-16 godzin dziennie 7 dni w tygodniu.

Życie robotników było wówczas bardzo trudne, ale takie dane wzbudzają moją nieufność. Za mało wiem jednak na ten temat, dlatego chciałbym się spytać kogoś, kto jest lepiej obeznany z tematem, czy rzeczywiście żądano od robotników pracy również w niedzielę i święta, a także - jak to było z długością dnia pracy. Wydaje mi się, że - może poza kopalniami - długość dniówki zależała w dużym stopniu od oświetlenia dziennego, 16 godzin wydaje mi się wielkością wyjątkową.

Następna kwestia to praca dzieci. Jak bardzo była ona rozpowszechniona? Czytałem kiedyś, że Adam Smith, twórca w miarę nowoczesnej ekonomii, twierdził, że robotnik powinien zarabiać tyle, żeby mógł utrzymać żonę i co najmniej dwoje dzieci. Zgadzałoby się to z diagnozą Marksa, że wredny kapitalizm płaci robotnikowi tylko tyle, żeby odtworzyć siłę roboczą (nawiasem mówiąc we współczesnej Polsce pracodawcy nawet tego nie zapewniają - co prawda standardy życia wzrosły w sposób niewyobrażalny dla ludzi sprzed 130 lat). Ale druga połowa XIX wieku to okres olbrzymiej eksplozji demograficznej w Europie - porównywalnej z przyrostem naturalnym w krajach trzeciego świata w latach 1960 - 1980. Ludzie musieli się jakoś utrzymać przy życiu. Na naszych ziemiach 75 - 80 % ludności mieszkało na wsi, więc może było tam lepiej (czy może raczej - mniej źle) z możliwością wyżywienia i odzianie kilkunaściorga dzieci (moi dziadkowie i babcie urodzeni pod koniec XIX wieku mieli od 5 do 11 rodzeństwa, jeszcze mój teść urodzony w roku 1918 miał 9 rodzeństwa). Ale większość ludności miast, a w każdym razie jej znaczącą część, stanowił wówczas proletariat. Jak ci ludzie sobie radzili?
Użytkownik: lachus77 03.02.2009 11:06 napisał(a):
Odpowiedź na: Mój synek chodzący do VI ... | Lykos
Trudno powiedzieć, ile tak naprawdę pracowali robotnicy, czyli tak zwany proletariat. Jak wiadomo kapitaliści nie oszczędzali ich, więc być może 12-16 godzin dziennie w soboty i święta to była norma, chociaż z drugiej strony trudno w to uwierzyć. Podobno Murzyni na plantacjach pracowali w sezonie nawet po 20 godzin na dobę, a poza sezonem - po kilkanaście. Dla kapitalistów liczył się tylko zysk, a cel uświęcał środki, więc warunki pracy proletariatu były rzeczą marginalną.
Użytkownik: hburdon 03.02.2009 11:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Mój synek chodzący do VI ... | Lykos
Mogę ci powiedzieć, co na ten temat wyczytałam w biografii rodziny Bronte. W roku 1833 Patrick Bronte (ojciec pisarek) prowadził kampanię mającą na celu zmniejszenie godzin pracy w fabrykach do 48 godzin tygodniowo dla dzieci poniżej 11 roku życia i do 69 dla dzieci poniżej 18 roku życia. Kapitalizm kapitalizmem, ale praca w niedzielę uważana była za ciężki grzech, więc zakładam, że godziny te rozkładały się na sześć dni, co dawałoby odpowiednio 8 i 11,5 godziny dziennie. Chyba śmiało można z tego wysnuć wniosek, że było wtedy w Anglii rzeczą normalną, że małe dzieci pracowały w fabrykach ponad 8 godzin dziennie, większe ponad 11,5, a dorośli jeszcze więcej.
Użytkownik: misiak297 03.02.2009 11:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Mogę ci powiedzieć, co na... | hburdon
Czyżby to informacje z fenomenalnej "Na plebanii w Haworth"??:)
Użytkownik: hburdon 03.02.2009 12:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Czyżby to informacje z fe... | misiak297
Nie, to informacje z książki "The Brontes" autorstwa Juliet Barker, która liczy sobie dobrze ponad 1000 stron, z czego 200 przypisów, i którą czytam już od ponad roku, ponieważ jest napisana niewiarygodnie suchym stylem. Jest jednak, trzeba jej przyznać, poparta bardzo rzetelnymi badaniami i pełna ciekawych informacji, tylko trzeba je sobie wyławiać z zalewu nudy.
Użytkownik: misiak297 03.02.2009 12:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie, to informacje z ksią... | hburdon
A tak a propos sióstr Bronte jeszcze... Właśnie przez przypadek zauważyłem, że Świat Książki wydał Villette. To mnie już tak średnio obeszło, bo tą lekturę mam już za sobą, ale zastanawiam się, czy wydadzą też powieści Anne Bronte, których na polskim rynku się nie uświadczy inaczej niż w oryginale:(
Użytkownik: Lykos 03.02.2009 14:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Mogę ci powiedzieć, co na... | hburdon
Dziękuję. A może jeszcze pani Barker była uprzejma wspomnieć coś o skuteczności tej kampanii?

W dalszym ciągu nie wiem, ile pracowali dorośli. Z tego by wynikało, że wyraźnie więcej niż 69 godzin tygodniowo?
Użytkownik: hburdon 03.02.2009 15:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję. A może jeszcze ... | Lykos
Obawiam się, że nic więcej na ten temat nie było, albo ja nie zapamiętałam. Książka jest, jak widać, o czym innym, kampania pojawiła się mimochodem. :) Akurat te liczby zwróciły moją uwagę jako trudne do wyobrażenia w dzisiejszych warunkach, kiedy dzieciom wydaje się, że zawsze mają za dużo zadane do domu. :)
Użytkownik: WBrzoskwinia 11.02.2009 17:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Mój synek chodzący do VI ... | Lykos
Obeznany szczególnie nie jestem, ale to i owo, trochę strzępów.
Zatrudnianie dzieci, właściwie wszędzie, było normą od zawsze do wprowadzenia przepisów tego zakazujących (czyli właściwie do XX w.), które jednak bywały (i bywają) omijane. Np. ok. 1925 r. około 5-letnie dziecko przy pasieniu gęsi od rana do zmroku (tzn. w lecie 16 godzin; w zimie wolne niepłatne) za 5 groszy dziennie. Około 1800 i jeszcze długo później (do XX w.) zatrudnianie dzieci ok. 10-14-letnich we flocie wojennej, dłużej w handlowej, praca teoretycznie zmianowa: 2x4 godz. pracy + 4 godz. odpoczynku, tj. formalnie 16 godz. na dobę (przy czym intensywność pracy w czasie jednych czterech godzin w ciągu tych 2x4 większa, niż w ciągu drugich czterech). Charakter zatrudniania dzieci: przeróżny, w zasadzie pomocniczy (np. w kopalni: do sortowania węgla, nigdy w wydobyciu). Bardzo często (zwłaszcza dawniej) praca dzieci miała charakter poniekąd "ukryty": nie polegała na odpłatnym zatrudnieniu, tylko na pomocy w domu (w tym przy pracy rodziców), albo na pracy w trakcie nauki zawodu (najogólniej: pomocniczo, do posług, z wzrostem zakresu obowiązków w miarę dorastania). Sporo nt. pracy dzieci i dorosłych: "Nędznicy" Hugo (dot. poł. XIX w.).

Od zawsze pracę limitował w zasadzie czas światła dziennego (tj. długo w lecie, krótko w zimie); m.in. bo praca przy świetle sztucznym była za droga, sytuacja ta zmieniła się stopniowo w miarę wprowadzania światła gazowego, elektryczne rzecz przypieczętowało, gdy staniało. W rzemiośle, przemyśle itp. w zasadzie niedziela była wolna, przestrzegano świąt kościelnych (w chrześcijaństwie europejskim), ale od tej generalnej zasady bywało niemało stałych wyjątków. Należy do nich np. praca niewolnicza (np. obie Ameryki). W nowszej epoce: instytucje i zakłady o ruchu ciągłym, zwłaszcza od epoki przemysłowej (XVIII w.); przy czym takie instytucje istniały od zawsze (wojsko, flota), ale huty, gazownie, elektrownie, koleje itp. to skokowe rozszerzenie pola takich zjawisk od tego właśnie czasu. Np. konduktor w tramwaju konnym ok. 1890: od 6-tej do 21-szej z przerwą na obiad, dzień wolny jeden po 14 dniach pracy, niekoniecznie w niedzielę, tylko jak wypadło w grafiku (można przyjąć, że w przemyśle bywało podobnie, tzn. że praca 7 dni w tygodniu nie oznacza pracy 365 dni w roku).

Tzw. proletariat to nie jest i nigdy nie był żaden monolit. Zecer u Gutenberga za pracę od świtu do zmroku z przerwą na obiad (tzn. długość dnia pracy jw. zależna od pory roku) zarabiał bardzo wysoką kwotę 1 florena miesięcznie (kwestia specjalnych kwalifikacji, tj. umiejętności czytania i pisania). Podobnie w 2 poł. XIX w. istniała niezbyt liczna, ale nie marginalna, grupa robotników wysoko wykwalifikowanych, specjalistów od różnych zadań, którzy zarabiali zależnie od tego, jaką robotę dostawali: znakomicie, gdy mieli trudne zadanie, np. związane z wdrożeniem jakiegoś przedmiotu do produkcji, a zwyczajnie (czyli cienko), gdy takiej roboty nie było, więc gdy wykonywali pracę jak wszyscy (zecer już nie był aż tak doskonale płatny, jak za Gutenberga, ale już tylko dobrze, powyżej średniej). Na przeciwnym biegunie: niewykwalifikowani nadający się do robót polegających na prostej pracy fizycznej, np. kopaniu rowów, powożeniu końmi w transporcie (chyba, że mieli własny zaprzęg, zwłaszcza dwukonny), dźwiganiu wszelkich ciężarów, szyciu ręcznym (zwłaszcza kobiety), z czasem też maszynowym, praniu, sprzątaniu itd., itp.

Przepisy dot. emerytur, potem ograniczenia czasu pracy itp. (najpierw do 12, potem do 10 godzin) zaczęły powoli wchodzić gdzieś w latach 1870-tych, szerzej właściwie dopiero u przełomu XIX/XX w., choć nie wszędzie (najbardziej zaawansowane: Niemcy, najmniej: Rosja, ale podobno na Bałkanach i w południowych Włoszech po staremu na żywioł, a i dotyczyły w zasadzie proletariatu przemysłowego, bo na wsi np. ostatnie formy pańszczyzny występowały jeszcze około 1930; znamienne, że w Alpach i w Karpatach, w tym w Polsce). Niemniej generalnie sytuacja pracujących po II rewolucji przemysłowej poprawiała się w porównaniu z tym, jak było dawniej (należy to do znacznie szerszego procesu zmian cywilizacyjnych, eksplozja demograficzna to jeden z klocków w układance); w normalnym kraju gdzieś tak pod koniec wieku 16-godzinny dzień pracy to już historia. Co się nie wyklucza, z tym że przeciętny zarobek robotnika przemysłowego o przeciętnych kwalifikacjach w Austro-Węgrzech ok. 1900 to 7-10 koron tygodniowo (w niejednym zawodzie + różne dodatki w naturze albo i nie). W tym czasie kilo chleba razowego 0,60 korony, jajko 0,02-0,05 K(wszelkie towary przemysłowe czy "przetworzone", w tym żywność przetworzona, jak chleb, w ogóle stosunkowo drogie względem zarobków; nieprzetworzone, wymagające tylko wkładu pracy fizycznej, stosunkowo tanie), przejazd tramwajem w II klasie na średniej trasie: 0,16 korony (dość drogo: tramwaj nie dla wszystkich); najtańszy telegram (chyba, bo nie pamiętam dokładnie tak od ręki) 0,30 K; najtańszy samochód (1913): 4800 koron (ford T loco Lwów), czyli 24-krotny zarobek miesięczny początkującego inżyniera w porządnej firmie (już po roku zarabiał więcej, ale jeśli był żonaty, to od razu + 60 K dodatku na żonę) albo 12-krotny kapitana w wojsku (wojskowi zawodowi byli gorzej płatni tylko we Włoszech); w tych porządnych firmach 50-60-koronowy zarobek miesięczny robotnika nie należał do rzadkości; około 70% ludności monarchii: poniżej progu opodatkowania.
Teraz jest inna struktura cen, więc porównywanie zarobków dziś a wówczas za każdym razem wychodzi inaczej, zależnie od tego, jakiego towaru użyć jako przelicznika. Co prawda pod niektórymi względami "nowe wraca", np. zwłaszcza tłuszcze i pokrewne (np. sery, zwłaszcza żółte) były wtedy drogie, gdy wędliny w proporcji do nich w miarę równe, tj. względnie tanie, zwłaszcza gorszych gatunków.
Użytkownik: Lykos 12.02.2009 08:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Obeznany szczególnie nie ... | WBrzoskwinia
Bardzo dziękuję za tę rozbudowaną i rzetelną informację. Czy mógłbyś polecić jakąś literaturę przedmiotu?
Użytkownik: WBrzoskwinia 12.02.2009 16:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Bardzo dziękuję za tę roz... | Lykos
Powyżej podałem to, co mi się na szybko napatoczyło z pamięci. Części źródeł już nie pamiętam, np. ogólniki o wchodzeniu prawa pracy w ostatniej ćwierci XIX w. są chyba jeszcze z historii w szkole, albo i z prac dot. dziejów Niemiec, zarobek inżyniera z akt personalnych z archiwum, bilet tramwajowy i telegram z kalendarza z epoki, zarobek oficera z czegoś o armii austro-węgierskiej, cena samochodu z artykułu o innym samochodzie z tego czasu, wynagrodzenie zecera u Gutenberga z książki o nim i jego wynalazku. Informacje tego rodzaju są w takich pracach marginesem, a żadnej specjalistycznej literatury tematycznie poświęconej warunkom życia robotników w interesującym Cię okresie nigdy nie znałem (na pewno jest, ale trzeba szukać po katalogach działowych bibliotek; za komuny, zwłaszcza wczesnej, musiał to być temat niejednej pracy). Kilka danych zapamiętałem z książki bardzo cennej: Szwagrzyk (chyba Józef Andrzej), tytuł chyba coś jak: "Pieniądz w Polsce X-XX wiek" (albo "Dzieje pieniądza w Polsce...", albo "Tysiąc lat pieniądza w Polsce", nie wiem, czy mi się nie miesza z "Tysiąc lat monety polskiej"). Zamieścił tam m.in. srogie tabele podające, ile co za jaką walutę w danym czasie kosztowało na gruncie polskim (artykuły podstawowe i różne przykładowe, właśnie jak chleb, jajko, mąka, zboże, ziemniaki), bywały też przykładowe zarobki; duża cegła w sztywnych okładkach, formatu około A4, wydana 1970 albo około tej daty i chyba nigdy nie wznawiana (bo zaraz bym sobie kupił...). Wiele informacji o realiach życiowych, warunkach pracy itp. jest w literaturze pięknej z tego czasu, realizm i naturalizm - z tym, że z natury funkcji wiadomości te bywają przefajnowane propagandowo (przykładowo per analogiam: u Prusa (?) znachorka wsadza chore dziecko do pieca, z wiadomym efektem - co ma mało wspólnego /w tym zwłaszcza efekt/ z rzeczywistą znachorską metodą wsadzenia do pieca jako elementu leczenia).
Użytkownik: Lykos 13.02.2009 07:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Powyżej podałem to, co mi... | WBrzoskwinia
Jeszcze raz bardzo dziękuję za rzetelne podejście do moich wątpliwości i za czas, jaki mi poświęciłeś. Mam nadzieję, że Twoje informacje przydadzą się także innym.

W zasadzie interesuję się głównie starożytnością, ale cała historia jest dla mnie ciekawa. Odnoszę wrażenie, że tematyka głównego nurtu zainteresowań historyków ciągle się zmienia. Kiedyś była to historia władców, potem nacisk przeniósł się na historię społeczeństw, w ostatnich kilkadziesięciu latach większy nacisk kładzie się na rozwój nauki, techniki i kultury i na życie codzienne. Ale nie jest tak do końca, bo w pewnych dziedzinach właściwie nie ma porządnego podręcznika akademickiego czy kompendium bardziej popularnego. Np. ostatnie znane mi opracowanie z historii gospodarczej świata starożytnego zostało wydane tuż po II wojnie światowej na podstawie notatek z przedwojennych wykładów Tadeusza Wałka-Czerneckiego. Jest ono obecnie trudno dostępne nawet w bibliotekach uniwersyteckich (udało mi się kiedyś je kupić w antykwariacie), a ponadto, chociaż niewątpliwie jest ciekawe, jest obecnie i tak przestarzałe. Jeżeli ktoś się tym interesuje, musi informacje mozolnie zbierać z czasami niespodziewanych kontekstów (tak jak Ty dla interesującego nas tutaj przedziału czasowego). Chyba że pojawiło się coś w ostatnich latach i to przegapiłem.

Podziwiam Twoją wiedzę. Ukłony!
Użytkownik: WBrzoskwinia 13.02.2009 15:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Jeszcze raz bardzo dzięku... | Lykos
Z wzajemnością co do wyrazów podziwu względem Twej znajomości starożytnych klocków.
Ja w istocie siedzę w moim ulubionym XIX wieku, zwłaszcza technicznie i militarnie, z towarzyszącymi przyległościami (towarzyszącymi czasowo lub tematycznie). Stąd pamięci uczepiły się akurat ceny samochodu, tramwaju, telegramu, a np. parytet złota, cena mąki, zboża - już nie.

Z tej perspektywy wygląda, że co do ewolucji "punktów ciężkości" publikacji badań historycznych masz o tyle rację, że w istocie od historii politycznej profil rozszerza się na całość życia: ostatnio doszło "życie codzienne", a poszczególne "historie" uzyskały lub uzyskują samodzielność wyodrębnionych dyscyplin naukowych na zasadzie nauk pomocniczych historii. Co się wcale nie wyklucza z tym, że tzw. "czysty historyk" nadal, oględnie mówiąc, nie docenia znaczenia tych "ubocznych" dziedzin. Docenia dyscypliny czy dziedziny utrwalone co do wyodrębnienia (np. sfragistykę, heraldykę itd.), a z nowych te, których jęły się wielkie szychy świata naukowego (np. skoro Delumeau jął się życia codziennego, to temat jest ważny i poważny). Historia gospodarcza to tak o działkę niżej, bardziej dla ekonomistów i prawników, niż echt-historyków, a historia techniki to już parę działek niżej, a militarna prawie wyłącznie dla wojskowych (to się powoli zmienia na +). Po minięciu kryzysu czasów komuny książka stała się towarem, toteż nastąpił u nas zalew literatury specjalizowanej tematycznie w różnych historiach, więc życiu codziennym, technice itd., jak piszesz - natomiast zauważ, że to są w przeważającym stopniu rzeczy popularne i popularyzatorskie, przeglądowe, często dydaktyczne z obrazkami wielkiej śliczności (w swojej funkcji cenne); natomiast zbiorczych syntez naukowych ze świecą szukać. Takie bywały właśnie częściej dawniej, niż teraz. Np. "Historia elektryki polskiej", monumentalny kolos w pięciu wielkich cegłówkach i na bardzo przyzwoitym poziomie metodologicznym, wyszła w latach 70-tych - i koniec. Natomiast "Historia gazownictwa polskiego" wyszła przed paru laty - i to jest jedna mała cegła, dobra o tyle, że nic lepszego nie ma, ale o poziomie lepiej nic nie mówić (no, ujmę to tak: "Historii elektryki..." w tamtym czasie naprawdę zrobić się lepiej nie dawało, natomiast "Historię gazownictwa..." obecnie można i trzeba było zrobić znacznie lepiej). Z innej beczki, bardziej specjalistycznej: kolosalna najnowsza encyklopedia PWN pod hasłem "maszyna do pisania" dalej mechanicznie powtarza to samo, co w l. 60-70-tych: nieadekwatną definicję, nieaktualną datę i nazwisko Sholesa jako "pierwszego" wynalazcy - tak, jakby stan badań w ogóle się nie zmienił przez pół wieku (nawet im się nie chciało zajrzeć do "Britanniki" na przykład, nie mówiąc o porządnej weryfikacji i aktualizacji; nie jest to przypadek jednostkowy).

Tak więc sprawa Twego Czarneckiego jest bardzo typowa, reprezentatywna. Jak i to, że taka nowa praca pewnie by się już ukazała - pod warunkiem, że jakiś autor czy zespół z Zachodu już ją dawno opublikował, bo gdyby istniało polskie opracowanie, choćby nawet bardziej kompetentne i zaawansowane, to nie, nie ma szans. A na dodatek: wieloletni proces badań, opracowania i publikacji "Historii elektryki..." był wówczas centralnie, rządowo finansowany; "Historia gazownictwa..." tylko dofinansowana jako publikacja, ale nie jako temat badawczy - co jest istotnym przyczynkiem do różnicy, jaka je dzieli. Mówiąc krótko i węzłowato: konsumencie żyjący w naszym wspaniałym XXI wieku, wieku informacji i komputerów - jeśli coś z historii cię zajmuje powierzchownie i rozrywkowo, z płytkiej ciekawości, to bez większego trudu swą potrzebę zaspokoisz. Jeśli jednak nie chcesz być tylko konsumentem wszystkiego, w tym i informacji, jeśli chcesz wiedzy, chcesz poznać, wiedzieć i zrozumieć do głębi (a w rezultacie: być sobą, a nie konsumentem) - to takie poznawanie rzeczywistości i widzimisie stawania się sobą, to już na tyle niemodne, czasochłonne i zbędne zajęcie, że chadzaj ty sobie pół życia po bibliotekach i archiwach, i po prostu zrób se sam to, czego ci się zachciewa, bo to tylko Tobie zachciewa się nie być konsumentem.

Na tym kończę, zanim zacznę bluzgać. Jeszcze tylko jedno. Za komuny rosyjscy i radzieccy wynalazcy czy naukowcy w historii byli zwykle pierwsi, a jeśli nie, to w czołówce; a to, że maszynę do pisania wynalazł Sholes, a żarówkę Edison, to tak sobie było, a na dokładkę nie ma żadnego świętego Mikołaja, tylko Dziadek Mróz (z pastorałem i infułą na głowie, tylko że bez krzyża na infule; akurat przed tym my w Polsce skutecznie się obroniliśmy, choć za Stalina św. Mikołaj miał przechlapane). Teraz jest odgięcie w drugą stronę: wszystko wynaleziono czy odkryto w USA, USA-man nadal pierwszy przeleciał Atlantyk, wynalazek Gutenberga jest mało istotny, skoro setki lat wcześniej druk stosowali Chińczycy, a w książce "100 największych dowódców wszech czasów" (napisanej przez wykładowcę z West Point, a jakże) na pierwszym miejscu jest Waszyngton, Napoleon na drugim, Guderian i Żukow gdzieś chyba w połowie, jakiś Wietnamczyk pod koniec, a Sobieskiego nie ma w ogóle - a na dokładkę św. Mikołaj to już nie żaden biskup, tylko rozdęty tłusty krasnal, zaś dzień zakochanych wypada w św. Walentego (akurat jak raz teraz). Do robienia propagandy za pomocą nauki to ja już dawno przykładałem cytat z literatury (akurat filmowej): "Popieprzone to jakieś wszystko", natomiast ciągle mnie dziwi i zaskakuje, że ogółem w Polsce nie potraktowaliśmy krasnala z przyległościami jak Dziadka Mroza, co się obu słusznie należało, jeśli cokolwiek w życiu ma zostać nie popieprzone. Coraz bliżej i bardziej jestem wśród tych, którzy z definicji nie mają racji, i za takimi tęsknię, np. za Rejem, który mawiał, że Polacy nie gęsi, za Pirandellem (mimo że go nie lubię, ale to nieistotne), który stawiał sprawę mniej więcej: jest właśnie tak, jak się wszystkim państwu wydaje - tylko przy tym dobrze wiedzieć, że jednak jest zupełnie inaczej.
Użytkownik: tytus07 21.02.2009 15:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Każdy, kto czytał „Germin... | lachus77
Recenzja tygodnia 31.01.-6.02.2009 - brawo!
Użytkownik: lachus77 21.02.2009 16:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Recenzja tygodnia 31.01.-... | tytus07
dzięki
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: