Dodany: 28.01.2009 17:56|Autor: Method

Koniec pracy?


Ludzkość od zawsze marzyła o świecie, w którym praca jest tylko odległym wspomnieniem dawnych, ciężkich czasów. O świecie, gdzie czas wolny wypełnia całą 24-godzinną dobę, a rodzina, przyjaciele, hobby i rozrywka pozwalają zapomnieć o codziennej monotonii i rutynie. XIX-wieczne opisy utopijnej rzeczywistości – całkowicie zmechanizowanej, niepotrzebującej człowieka do wykonywania żadnej ze znanych profesji – współcześnie nabiera realnych kształtów. Niestety, obraz szczęścia i sielanki ustępuje dziś miejsca nędzy, przestępczości i braku środków do godnego życia. Automatyzacja i komputeryzacja wszystkich sektorów gospodarki prowadzi do globalnego bezrobocia, którego skala znacznie przekracza znane historii kryzysy społeczne. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego wizje raju na ziemi, gloryfikowane przez dawnych zwolenników rewolucji przemysłowej, zaczynają przypominać piekło? A może raczej czyściec, gdzie setki tysięcy ludzi pozbawionych zajęcia czeka z niecierpliwością na ofertę z urzędu pracy lub zbawienny telefon i głos w słuchawce – Gratulujemy. Właśnie otrzymałeś pracę w naszej firmie! – Cóż, większość z nich nigdy takiego telefonu nie otrzyma.

Żeby zrozumieć dzisiejszą sytuację, warto cofnąć się w czasie o jakieś 90 lat - do momentu, kiedy wielki kryzys lat 30. gnieździł się w głowach tylko najzagorzalszych pesymistów. Przełomem było wynalezienie przez Henry’ego Forda taśmy produkcyjnej, co znacznie przyspieszyło produkcję i pozwoliło na ograniczenie wydatków związanych z siłą roboczą. Dla wielu oznaczało to rewolucyjne osiągnięcie ówczesnej techniki i perspektywę przyszłego rozwoju. Dla całej reszty rozpoczął się okres masowych zwolnień z zakładów pracy. W fabrykach Forda praca setek ludzi okazała się niepotrzebna, bo wyparły ją maszyny. Przecież mogły pracować bez przerwy, nie męczyły się, no i… nie wybierały się na urlop albo zwolnienie lekarskie. W związku z tym koszty ich zakupu i montażu zwracały się z nawiązką już po kilku miesiącach. Cały przemysł ogarnęła gorączka automatyzacji. Produkcja wciąż rosła. Rzesze bezrobotnych również. Podaż na niezliczone produkty osiągnęła apogeum, natomiast popyt stał w miejscu. Sprytni menedżerowie znaleźli jednak sposób na jego wzrost. Pojawił się nowy rodzaj propagandy – reklama, która bombardowała potencjalnych klientów obniżkami cen, rabatami, zakupami na raty i kredytami. Poza tym nikt nie wątpił w zapewnienia billboardów i kinowych zapowiedzi o najlepszej jakości reklamowanego produktu. Tłumy ludzi ciągnęły do sklepów, aby dostać upragniony i reklamowany przez środki masowego przekazu towar. – Co z tego, że jestem bez pracy. Co z tego, że zarabiam grosze. Przecież mogę wziąć kredyt! – To nowe podejście do zakupów doprowadziło do recesji, bo kredytobiorcy nie byli w stanie spłacić długów bankom. Kryzys finansowy coraz bardziej dawał się we znaki, ale nie zahamowało to ciągłego wzrostu produkcji. Systematycznie wzrastała również liczba bezrobotnych. Popyt spadał, podaż rosła, a inflacja osiągnęła niespotykane do tej pory rozmiary. Konsumpcja pożarła samą siebie.

Dziś, w dobie trzeciej rewolucji przemysłowej, sytuacja zaczyna przypominać tę sprzed niemal stu lat. Bezrobocie technologiczne po raz kolejny może doprowadzić do kryzysu – „Wynalazki, wzrost produkcji i bezrobocia technologicznego oraz niedostateczny popyt […] zmuszają rząd federalny do tolerowania deficytu budżetowego, jeśli chciał dawać zatrudnienie, pobudzać siłę nabywczą i zwiększać wzrost gospodarczy. W rezultacie budżet federalny co roku zamykał się z deficytem – z jednym wyjątkiem – od czasu, gdy w 1961 r. objął urząd prezydent Kennedy”[1].

W latach 40. XX wieku rząd amerykański, chcąc zminimalizować negatywne skutki automatyzacji i przy okazji zrealizować wielkie, krajowe projekty, wpadł na pomysł zlecenia niewykwalifikowanym robotnikom – w większości bezrobotnym – budowy sieci autostrad, zapór, tam i olbrzymich biurowców. Koncepcja wydawała się słuszna. Tysiące ludzi dostało pracę, przez co wzrosła liczba osób mogących konsumować produkowane dobra. Zjawisko to sprawiło, że gospodarka nieco się rozkręciła. Według Jeremy’ego Rifkina był to jednak krótkotrwały efekt. Dużo więcej korzyści ekonomicznych przyniosło uczestnictwo Stanów Zjednoczonych w II wojnie światowej. Przemysł zbrojeniowy stał się siłą napędową amerykańskiej gospodarki i w dużej mierze jest nią do dzisiaj. Wypływa stąd dość ryzykowny wniosek – wojna podkręca koniunkturę i daje ludziom zatrudnienie. Zatrudnieni dostają wypłaty, które z kolei zamieniają na dobra konsumpcyjne. Popyt wzrasta, a nadprodukcja, w głównej mierze spowodowana automatyzacją, nie grozi już załadowanymi magazynami, w których piętrzą się nikomu niepotrzebne sprzęty. Nie zgadzam się z Rifkinem tylko w tym, że realizacja wielkich projektów budowlanych i angażowanie do nich rzeszy bezrobotnych ma krótkotrwałe efekty. Widzę dwie olbrzymie korzyści (przynajmniej dla Polski) wypływające z olbrzymich zleceń państwowych. Po pierwsze, wybudowalibyśmy wreszcie sieć autostrad i nie myślelibyśmy o tym, skąd wziąć ludzi do budowy stadionów piłkarskich czy innych obiektów sportowych i użytku publicznego. Po drugie, problem bezrobocia zostałby zminimalizowany niemal do zera. A jeżeli brakowałoby chętnych rąk do pracy? Myślę, że więźniowie przesiadujący bezczynnie w celach całego kraju przyjęliby taką formę „rozrywki” z otwartymi ramionami. Więcej robotników to także więcej pieniędzy w gospodarstwach domowych. Gospodarka otrzymuje bodziec do dalszego rozwoju, bo, jak wspomniałem już wcześniej – wzrasta liczba osób konsumujących produkowane dobra.

Problem bezrobocia technologicznego wzrasta z roku na rok w oszałamiającym tempie. Automaty, maszyny i taśmy produkcyjne. Tanie w utrzymaniu, dużo bardziej wydajne od ludzi. Nie zagrażają jednak bezpośrednio pracownikom średniego i wyższego szczebla. To oni je kontrolują i w razie potrzeby naprawiają. Niestety, nawet im grozi utrata pracy. Dlaczego? Bo ich rolę systematycznie przejmują komputery. W pierwszej połowie XX w. były to tylko „nieszkodliwe” i pomocne giganty. 30-tonowy filadelfijski olbrzym był tak energochłonny, że podczas uruchamiania na chwilę ciemniały światła w całym mieście. Obecnie jednak ich moc obliczeniowa i ciągły rozwój zagrażają nawet menedżerom i kierownikom produkcji wielkich korporacji – „Wszystkie umiejętności, wiedzę i doświadczenie, jakie do tej pory mieściły się w umysłach robotników, teraz faktycznie przeniesiono na taśmę perforowaną lub magnetyczną, co pozwalało sterować procesem produkcyjnym na odległość, prawie bez potrzeby bezpośredniego nadzoru lub interwencji człowieka na stanowisku roboczym”[2].

Automatyzacja i komputeryzacja zakradają się do wszystkich sektorów gospodarki. Pierwszą ich ofiarą padło rolnictwo, a raczej ludzie zajmujący się uprawą roli. A zakłady przemysłowe? Teraz bardziej przypominają laboratoria niż brudne i przepełnione majstrami fabryki. Natomiast pracownicy usług trzymają się jeszcze całkiem nieźle. Ale nawet tu Internet, telefony komórkowe i laptopy znacznie zredukowały liczbę potrzebnych pracowników. Problem odnosi się głównie do państw zamożnych i rozwiniętych, które inwestują olbrzymie pieniądze w najnowocześniejsze technologie. Jednak kraje Trzeciego Świata - w dużej mierze uzależnione od gospodarczych mocarstw - też są zagrożone masowym bezrobociem. Świetnym przykładem jest Madagaskar. Ta czwarta co do wielkości wyspa świata jest największym eksporterem wanilii w skali całego globu. Może się jednak okazać, że w najbliższej przyszłości olbrzymie plantacje przyprawy stracą rację bytu – „Teraz nowe technologie genetyczne umożliwiają produkcję handlowych ilości wanilii w kadziach laboratoryjnych – wyizolowanie genu sterującego wytwarzaniem białka w komórkach wanilii i sklonowanie go w bakteryjnej kąpieli, obywa się bez strąków, roślin, gleby, upraw, zbiorów i rolników”[3]. Tym sposobem dziesiątki tysięcy madagaskarskich rodzin może stracić podstawowe źródło utrzymania.

Bezrobocie to nie tylko brak środków do godnego życia i bezczynne siedzenie przed telewizorem. Globalnymi skutkami tego zjawiska jest wzrastająca przestępczość, rozbite rodziny, w których dzieci wychowywane są jedynie przez matkę lub ojca, i zanik etosu pracy.

W połowie lat 50., gdy na farmach południowych stanów USA pojawiła się maszyna do zbioru bawełny, miliony czarnoskórych rolników straciło podstawowe zajęcie. Plantatorzy nie mieli zamiaru utrzymywać nikomu niepotrzebnej armii niewykształconych farmerów. Podziękowali im za współpracę i… wyrzucili na bruk. Zdesperowani Afroamerykanie ruszyli na północ i zachód – do Nowego Jorku, Chicago, Detroit i Los Angeles. Tu część z nich znalazła pracę w fabrykach. Nie na długo, bo automatyzacja i coraz sprawniejsze komputery wyparły z nich niewykwalifikowanych robotników. „W czterech największych miastach: Nowym Jorku, Chicago, Filadelfii i Detroit, gdzie czarni stanowili większość niewykwalifikowanej siły roboczej, postęp techniczny zlikwidował ponad milion miejsc pracy w produkcji oraz handlu hurtowym i detalicznym”[4].

Przez następnych kilkadziesiąt lat sytuacja nie uległa znaczącej zmianie. Afroamerykanie w większości pozostali niewykształceni i bezrobotni, a zamieszkiwane przez nich śródmieścia zamieniły się w rasowe getta. Rosnąca wśród nich frustracja i nienawiść do „systemu” wygenerowały pokolenie czarnych przestępców terroryzujących ulice największych amerykańskich miast – „W stolicy kraju, Waszyngtonie, na początku lat 90. 42% czarnej ludności płci męskiej w wieku od 18 do 25 lat było albo w więzieniu, albo na zwolnieniu warunkowym, albo oczekiwało procesu, albo było poszukiwanych przez policję. Główną przyczyną zgonów młodych czarnych mężczyzn było morderstwo”[5].

Nie podlega żadnym dyskusjom fakt, że przestępczość w bardzo dużej mierze jest wynikiem bezrobocia. Wystarczy przypomnieć sobie sytuację, jaka panowała jeszcze do niedawna w Nowej Soli. W 2003 r., po upadku dwóch wielkich firm, „Odry” i „Dozametu”, bezrobocie sięgnęło 45%. Jeszcze w latach 90. o mieście mówiło się jak o regionalnej stolicy przestępczości, a Nową Sól przedstawiano jako przykład miejscowości przegranej i bez perspektyw. W ostatnich latach sytuacja radykalnie się zmieniła. Pojawili się inwestorzy i nowe miejsca pracy, a „sława” przestępczego światka Nowej Soli powoli odchodzi w niepamięć.

Automatyzacja i komputeryzacja zataczają coraz szersze kręgi. Z roku na rok szeregi bezrobotnych zasilają kolejne dziesiątki, a nawet setki tysięcy osób. W rozwiniętych państwach Zachodu rośnie wskaźnik przestępczości i… nędzy. Rośnie liczba ludzi niewykształconych, których perspektywa rozwoju zawodowego jest równa zeru. Co zrobić z tymi ludźmi? Jak poradzić sobie w świecie, gdzie dominującą rolę obejmują maszyny i komputery?

Jeremy Rifkin stara się odpowiedzieć na to pytanie. Bezrobocie technologiczne to problem całego globalnego społeczeństwa, a jego rozwiązanie leży w interesie całej cywilizacji. Autor „Końca pracy” wierzy, że klucz do sukcesu leży w „trzecim sektorze”. Pierwsze dwa to sektor publiczny i wolny rynek. Trzecim sektorem Rifkin nazywa usługi socjalne i komunalne, a także strategię działania mającą pomóc w znalezieniu pracy tym wszystkim, którzy zostali jej pozbawieni na rzecz automatyzacji – „Ponieważ postęp technologiczny będzie oznaczał dalszy spadek liczby miejsc pracy w gospodarce rynkowej, to jedynym skutecznym sposobem zapewnienia bezrobotnym korzyści ze wzrostu produktywności jest zagwarantowanie przez rząd pewnego dochodu. Związanie tego dochodu z pracą na rzecz swojego otoczenia pomoże wzrosnąć i rozwinąć się gospodarce społecznej, a po jakimś czasie ułatwi przejście do społeczeństwa zorientowanego na potrzeby lokalnych wspólnot”[6]. To bardzo pozytywna perspektywa rozwiązania problemu bezrobocia. Zwłaszcza że ma ona na celu umocnienie społeczeństwa obywatelskiego i społeczności lokalnych. Dla mnie jednak brzmi jak utopijna wizja państwa bezklasowego forsowana w swoim czasie przez Karola Marksa. Monopol na zarządzanie zasobami ludzkimi wciąż mają rządy i korporacje, a one nie pozwolą sobie na stratę zysków. Czy politycy pójdą na rękę zwykłym obywatelom, pozbywając się części swojej władzy? Szczerze w to wątpię. Zresztą na to pytanie po części odpowiedział sobie sam Rifkin: „Bush ogłosił następnie swoją inicjatywę »świetlnych punktów« – program finansowany przez rząd federalny i fundusze prywatne na łączną kwotę 50 milionów dolarów. Biały Dom określił misję tego programu jako wyszukiwanie innowacyjnych i inspirujących przykładów pracy społecznej oraz spopularyzowanie ich, by inni mogli je naśladować. Żadne fundusze nie miały wspierać wysiłków wolontariuszy. […] Z różnych stron krytykowano koncepcję Reagana-Busha odnowy wolontariatu. Amerykańska lewica oskarżała rządy republikanów, że cynicznie chcą wykorzystać społeczników i zrzec się odpowiedzialności za pomoc biednym i robotnikom. […] W latach 80-tych opinia publiczna kojarzyła wolontariat z polityką partii republikańskiej, więc tak jak wiele innych ważnych problemów w życiu Ameryki, został on zredukowany do kwestii partyjnej”[7].

Czy realizacja koncepcji Rifkina jest w ogóle możliwa? Być może. Uważam jednak, że będzie bardzo trudna, bo na przeszkodzie stoją potężne siły kształtujące życie społeczne, gospodarcze i polityczne od dobrych kilkuset lat. Modyfikacje będą możliwe jedynie wtedy, gdy ludzie zrozumieją, że stoimy na progu problemu, który być może zmieni na zawsze znany nam do tej pory świat.



---
[1] Jeremy Rifkin, „Koniec pracy. Schyłek siły roboczej na świecie i początek ery postrynkowej”, przeł. Ewa Kania, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2001, s. 59.
[2] Ibidem, s. 96.
[3] Ibidem, s. 162.
[4] Ibidem, s. 106
[5] Ibidem, s. 108
[6] Ibidem, s. 331
[7] Ibidem, s. 315

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6314
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: