Miasta pod Skałą (
Huberath Marek S. (pseud.))
Po lekturze "Gniazda światów" byłam wręcz spragniona dalszych pozycji Huberatha i sięgnęłam po "Miasta pod Skałą".
Była apetycznie gruba i całkiem nieźle się zapowiadała.
Potem zaczęły się schody - dużo niezrozumiałych nazw do niezrozumiałych rzeczy, ale jeszcze dało się czytać.
A potem przyszło kilkaset stron totalnej nudy i ohydy.
Jakaś niezrozumiała dla mnie fascynacja fekaliami, jakieś niezdrowe wdawanie się w szczegółowe opisywanie męskich i żeńskich organów rozrodczych, a poza tym nuda, nuda, nuda.
Przez kilkaset stron bohater łazi po skałach, patrolując granicę. Szarą, pustą, zakurzoną i wietrzną. Łapie diabły. Żyje w forcie. Je. Śpi. Patroluje. Łapie. Je. Śpi. Mówi. Patroluje. Łapie. I tak w koło Macieju.
Czytałam z prędkością jednej kartki na dwa dni. Dziwne, ze nie rzuciłam w kąt, ale wciąż wierzyłam w geniusz Huberatha.
Po tych kilkuset stronach akcja nabrała tempa, wróciła do punktu - powiedzmy - drugiego.
Ale... dzięki kilkuset stronom nudy, przez które mozolnie się przebijałam, zdążyłam zapomnieć szczegółów punktu drugiego.
Czytałam jak we mgle, nie do końca wiedząc, czy dobrze przypinam dziwaczne nazwy do dziwacznych rzeczy, na przeszłą akcję machając już ręką, gdyż musiałabym wrócić i znowu poczytać z 200 stron, by być na bieżąco.
Wciąż miałam nadzieję, że chociaż końcówka pozytywnie mnie zaskoczy i będę mogła dać jakąś solidną ocenę.
Niestety, to właśnie koniec zadecydował, że pozycja otrzymała trójczynę, a i tak była naciągana.
Jeśli ktoś ma czas i cierpliwość, by czytać ją jednym ciągiem - to może odbierze ją lepiej.
Przykre rozczarowanie.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.