Przedstawiam
KONKURS NR 74 pt.
SPRZEDAM, KUPIĘ, POTARGUJĘ czyli HANDEL w LITERATURZE, który przygotowała
Marylek:
Witam serdecznie, poświątecznie i posylwestrowo, wszystkich Konkursowiczów i życzę bardzo udanego Nowego Roku!
Teraz jednak, po odpoczynku, zabawie, miłym obżarstwie i jeszcze milszych różnych szaleństwach, czas wrócić do szarej codzienności. A cóż bardziej codziennego, zwyczajnego, a jednak niezbędnego, niż zakupy? Wszystko trzeba kupować – chlebek do jedzenia, pastę do zębów dla świeżości i książki dla radości życia. No, książki można jeszcze pożyczać. :-)
Punktów w konkursie handlowym kupować nie trzeba! Dostaje się je po prostu za odgadywanie fragmentów i odpowiedzi na pytania dodatkowe. Fragmentów jest 30. Jak z tego wynika, punktów można zdobyć multum, bo aż 90: po jednym za autora, tytuł i odpowiedź na pytanie dodatkowe.
Uwagi:
1. Jeśli cytat pochodzi z opowiadania proszę o podanie jego tytułu; to samo dotyczy wiersza.
2. Nie wszystkie książki biorące udział w konkursie czytałam, nie wszystkie mam ocenione.
3: Jeśli ktoś NIE CHCE standardowej podpowiedzi, które książki czytał i których autorów zna, proszę o powiadomienie mnie o tym w pierwszym mailu.
Mataczenia na forum mile widziane. Czołgi niekoniecznie, ale nieduże opancerzone motorowerki, hmm, czemu nie? ;-)
Odpowiedzi proszę przysyłać na adres: [...]
do dnia
13 stycznia (wtorek) , do północy.
Proszę podawać za każdym razem nick biblionetkowy. Maili zwrotnych należy spodziewać się raczej w godzinach wieczorno-nocnych i nie martwić się moim całodniowym milczeniem, jako że może to być milczenie kobiety pracującej. Gdyby jednak ktoś nie otrzymał odpowiedzi w ciągu 24 godzin, proszę na wszelki wypadek monitować, przecież listonosz może wpaść w zaspę śnieżną!
To co? Machniom?
Zapraszam do wspólnej zabawy i życzę powodzenia!
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
SKLEPY
1.
Zabrzęczał dzwonek, kiedy otworzyłem drzwi i wcisnąłem się do środka między miejscowe gospodynie i żony farmerów. Musiałem chwilę poczekać, lecz wcale mi to nie przeszkadzało, gdyż oglądanie pana Hatfielda przy pracy warte było wszystkie czekania świata.
Pojawiłem się w odpowiedniej porze, albowiem właściciel był właśnie w wirze dokonywania wyboru. Stał zwrócony do mnie tyłem, siwowłosą lwią głowę przechylił lekko na szerokie ramię i pilnym wzrokiem przyglądał się wysokim słojom z cukierkami, stojącym rzędem pod ścianą. Ręce splótł na plecach, zaciskał je i rozluźniał na przemian, wpatrując się po kolei w każde ze szklanych naczyń. (…)
Napięcie w sklepiku sięgnęło zenitu, kiedy Geoff wyciągnął rękę, następnie, kręcąc głową, cofnął ją i z westchnieniem podszedł do zgromadzonych dam. Ostatecznie, poważnie skinąwszy głową, wyprostował ramiona, wyciągnął dłonie i pochwycił jeden ze słoi. Obrócił się ku towarzystwu. Jego imponująca twarz rzymskiego senatora zmarszczyła się w dobrotliwym uśmiechu.
- Proszę, pani Moffat – zagrzmiał w kierunku zwalistej matrony i trzymając oburącz szklane naczynie zademonstrował je, przechylając lekko, z gracją i respektem jubilera z firmy Cartier prezentującego brylantowy naszyjnik. – Zastanawiam się, czy to by pani nie zaciekawiło.
Pani Moffat, dzierżąc koszyk na zakupy, pilnie obejrzała cukierki w słoju, owinięte w papierki.
- Hm, sama nie wiem…
- Jeżeli dobrze pamiętam, madam, wspomniała pani, że poszukuje czegoś w rodzaju rosyjskich karmelków, więc gorąco polecam te małe słodycze. Nie są zupełnie rosyjskie, mimo to bardzo smaczne, rozpływające się w ustach toffi.
Soczyste tony jego opisu sprawiły, że zapragnąłem porwać cukierki i na miejscu je pochłonąć. Najwyraźniej podobny efekt wywarły na damie.
- Zgoda , panie Hatfield – oznajmiła łakomie. – biorę pół funta.
Sklepikarz ukłonił się lekko.
- Piękne dzięki, madam. Jestem pewien, że nie pożałuje pani swojego wyboru. (…) Kiedy z uczuciem wysypywał toffi na wagę, nim profesjonalnym gestem zapakował je do torebki, ponownie zapragnąłem tych łakoci.
* Co charakterystycznego dla tego sklepu znajdowało się zawsze na końcu lady?
2.
Piątek jedenastego listopada był dniem szczytowym w karierze najnowszego sklepu w Castle Rock. W miarę jak ranek przechodził w południe i ludzie wymieniali na gotówkę czeki z tygodniówkami, ruch nasilał się z minuty na minutę. Gotówka w kieszeni stwarza wręcz przymus zakupów, który podsycała też przekazywana z ust do ust plotka, wychodząca od tych, którzy zdążyli odwiedzić sklep w środę. Wielu oczywiście wierzyło święcie, że ocena ludzi wystarczająco gruboskórnych, by odwiedzić jakiś sklep w dniu otwarcia, nie jest wiarygodna, lecz było to jednak zdanie mniejszości i w piątek srebrny dzwoneczek nad wejściem do (…) brzęczał sobie wesolutko caluteńki dzień.
Od środy właściciel zdołał rozpakować, czy może przyjąć, nowy towar. (…)
Były na przykład lalki. I przepięknie rzeźbione drewniane puzzle, niektóre dwustronne. I wspaniały zestaw szachów (…). Był naszyjnik z czarnych pereł, niewątpliwie bardzo kosztowny (..) i tak piękny, że patrzeć nań aż bolało.
Były dwa klauny na sznurkach. Była pozytywka, stara, pięknie zdobiona; pan G. twierdził, że po otwarciu z pewnością gra cos bardzo pięknego, ale nie pamięta co, a pozytywka była zamknięta na głucho. Pan G. twierdził tez, że ktoś, kto ją kupi, będzie musiał po prostu dorobić kluczyk, powiedział również, że żyje jeszcze wystarczająco wielu starych ślusarzy artystów, by nie była to zbyt trudna sprawa. Kilkakrotnie pytano go, czy pozytywkę będzie można zwrócić, jeśli właściciel dorobi klucz i odkryje, że melodyjka mu się nie podoba. Odpowiadając na te pytania pan G. uśmiechał się tylko i pokazywał najnowszą, wiszącą na ścianie tabliczkę, która głosiła:
„Nie zwracamy pieniędzy i nie dokonujemy wymiany zakupionych towarów. CAVEAT EMPTOR”.
* Jaka była zasada zapłaty za niebanalne artykuły?
3.
Gdy M. wszedł do sklepu, zmieszał się niezmiernie, zastawszy tę damę, a brzęk bransoletek oszołomił go do reszty.
- Czym mogę dziś panu służyć, panie C? – spytała wesoło i zalotnie panna Lucylla Harris, opierając się obu rękami o ladę sklepową.
- Czy pani ma… ma… czy są grabie ogrodowe? – wyjąkał M.
Panna Harris spojrzała na niego trochę zdziwiona, niezupełnie pewna, czy dobrze zrozumiała, że ktoś w połowie grudnia zapytuje o grabie ogrodowe.
- Zdaje mi się, że zostały jeszcze jedna czy dwie sztuki – rzekła – lecz są na górze, w składzie. Pójdę sprawdzić.
Podczas jej nieobecności M. zbierał siły do następnej próby.
Kiedy panna Harris wróciła z grabiami i uprzejmie spytała: „Czym mogę jeszcze służyć, panie C?” – M. zebrał całą odwagę i rzekł:
- A więc, ponieważ mi pani przypomniała, chciałbym dostać, to jest… rozumie się… chciałbym kupić… trochę nasion traw…
Panna Harris słyszała, iż M. nazywano oryginałem. Obecnie doszła do wniosku, że to skończony wariat.
- Nasiona sprowadzamy tylko na wiosnę – zauważyła wyniośle. – Teraz nie mamy żadnych na składzie.
- Bez wątpienia, bez wątpienia… słusznie pani mówi – wyjąkał nieszczęśliwy M. chwytając grabie i zwracając się ku drzwiom. Lecz na progu sklepu przypomniał sobie, że nie zapłacił, i zawrócił. Podczas gdy panna Harris obliczała resztę, zebrał siły do ostatniej, rozpaczliwej próby.
- Tak… jeśli nie zrobię tym wiele kłopotu… muszę… to jest… chciałbym prosić… o cukier.
- Jaki? Biały? Czy ciemny? – spytała cierpliwie panna Harris.
- O… zapewne… ciemny… - odrzekł M. słabo.
- Oto jest jeszcze ostatnia beczułka – wskazała panna Harris pobrzękując bransoletkami. – To jedyny gatunek, jaki mamy.
- Poproszę… poproszę o dwadzieścia funtów tego gatunku – rzekł M., któremu wielkie krople potu wystąpiły na czoło.
* Co naprawdę chciał kupić M.?
4.
Sklep (…) znałem od dawna, ponieważ ojciec wysyłał mnie do niego po papier, a ciotka po mydło. Zawsze biegłem tam z radosną ciekawością, ażeby napatrzeć się wiszącym za szybami zabawkom. O ile pamiętam, był tam w oknie duży kozak, który sam przez się skakał i machał rękoma, a we drzwiach – bęben, pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.
Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe szło się na lewo od stołu, za którym stały ogromne szafy od sklepienia do podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak drewnianych.
Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy naładowanych gorczycą i farbami, ogromna lampa z daszkiem, która w zimie paliła się cały dzień, sieć pełna korków do butelek, wreszcie – wypchany krokodylek, długi może na półtora łokcia.
* Jak nazywa się postać z książki będąca autorem powyższego opisu?
5.
W tym momencie w rzeźbionym oknie wykuszu dostrzegł ruch. Wykusz zdobił fasadę ciemnoszarej kamienicy z czarną sztukaterią i mosiężnymi kołatkami u drzwi. Z początku Q. myślał, że jest to zwykły budynek mieszkalny. Ale później dojrzał dyskretny szyld „Błękitny Smok – Antyki”.
Pospiesznie wspiął się na osiem stopni i szarpnął za klamkę, w głębi duszy obawiając się, że i tym razem odejdzie z kwitkiem. Ale, o dziwo, drzwi się otwarły i Q. wkroczył do przestronnego pomieszczenia, onieśmielającego swym wytwornym przepychem. Na podłodze leżał dywan w orientalne wzory, ściany zdobiły dyskretne chińskie tapety. Na eleganckim stoliku stał wazon, a w nim świeżo ścięte chryzantemy. Nad nimi wisiało lustro w złotej ramie ze zwieńczeniem w kształcie trzech śliwek. W powietrzu unosił się aromat egzotycznego drewna. Wszystko to przywodziło na myśl śmierć, a przygnębiające wrażenie potęgowało monotonne tykanie zegara.
Przez chwilę wąsacz chłonął tę tajemniczą atmosferę, ale wkrótce poczuł na sobie czyjś wzrok. Błyskawicznie odwrócił się i stanął twarzą w twarz z hebanową figurą nubijskiego niewolnika z turbanem na głowie. Oczy ze szlachetnych kamieni błysnęły nań złowrogo.
* Jak nazywała się dzielnica, w której mieścił się antykwariat?
6.
Klienci wchodzący (…) Wejściem Północno-Zachodnim trafiają najpierw do Kosmetyków. (…)
Z Kosmetyków może skierować się na południe do Perfumerii albo na wschód do Artykułów Skórzanych. Nad Perfumerią unosi się wonna mieszanina dziesięciu tysięcy rozmaitych zapachów, od której aż łzy płyną z oczu. Woń kilku hektarów wyprawionej skóry, która wypełnia Artykuły Skórzane jest nieco mniej odrażająca, więc Frank udaje się na wschód, by potem skręcić na południe, do Pieczywa. (…) Chłodziarki zapchane bagietkami, plackami, rogalikami i struclami pomrukują z sytym zadowoleniem.
Dalej są Delikatesy Świata podzielone na sekcje, w których zza przystrojonych zgodnie ze stereotypowymi skojarzeniami stoisk sprzedaje się specjały z różnych krajów. (…)
Na wschód od Delikatesów zaczyna się cuchnące piekło Serów, lecz Frank podąża prosto na południe, do Lodów. Od ponad trzystu zamrażarek z przezroczystymi pokrywami wionie arktycznym chłodem. W zamrażarkach tkwią pojemniki z lodami (…). Prawie wszystkie można także nabyć w postaci jogurtów lub sorbetów. (…)
Od serca budowli dzieli go jeszcze tylko jeden dział: Cukiernia. To ponad wszelką wątpliwość materialne odwzorowanie dziecięcych wyobrażeń o raju i spełnienie koszmarnych snów uczciwych stomatologów. Stosy lizaków sięgają sufitu, rzędy słojów z krówkami, toffi i innymi ciągutkami tworzą długie ulice, na ladach piętrzą się piramidy ciastek i ciasteczek. Okrągłe lizaki rozkwitają wszędzie jak kwiaty, wokół kas wiją się niczym węże długie wstęgi lukrecji, a firmowe czarno-białe cukierki (…) kusząco błyszczą zawinięte w błyszczący zielonkawy celofan.
* Jak się nazywa sklep o bardzo dużej powierzchni, sprzedający szeroki asortyment towarów codziennego użytku?
KSIĘGARNIE
7.
Całe popołudnie spędziłem w księgarni. Nie było w niej książek. Nie drukowano ich już od pół wieku bez mała. (…) Nie można już było szperać po półkach, ważyć w ręce tomów, czuć ich ciężaru, zapowiadającego rozmiar lektury. Księgarnia przypominała raczej elektronowe laboratorium. Książki to były kryształki z utrwaloną treścią. (…) Tak że wszystkie moje zakupy zmieściły się w jednej kieszeni, choć było tego prawie trzysta tytułów. Garść krystalicznego zboża – tak wyglądały książki. Wybrałem sporo dzieł historycznych, socjologicznych, trochę statystyki, demografii i to, co dziewczyna z Adaptu poleciła mi z psychologii. Parę większych podręczników matematycznych, większych, oczywiście w sensie zawartej treści, a nie rozmiarów. Robot, który mnie obsługiwał, sam był encyklopedią, dzięki temu, że – jak mi powiedział – jest bezpośrednio połączony poprzez elektronowe katalogi z wzornikami wszelkich możliwych dzieł na całej Ziemi. W księgarni znajdowały się zasadniczo tylko pojedyncze „egzemplarze” książek, a kiedy ktoś ich potrzebował, utrwalało się treść pożądanego dzieła w kryształku.
* Co to jest Adapt?
8.
(…) stał w otwartych drzwiach jak wryty.
Przed nim ciągnęło się długie, wąskie pomieszczenie, niknąc w mrocznej głębi. Pod ścianami stały regały, sięgające do sufitu i zapchane książkami wszelkich kształtów i wielkości. Na podłodze piętrzyły się sterty wielkich foliałów, na kilku stołach leżały stosy mniejszych tomów, oprawnych w skórę i połyskujących po bokach złoceniami. Za ścianą z książek, która na przeciwległym krańcu pomieszczenia wznosiła się na wysokość wzrostu mężczyzny, widać było blask lampy. W owym blasku co jakiś czas wzbijał się w górę obwarzanek dymu, powiększał się i wyżej rozpływał w ciemności. Wyglądało to jak sygnały, którymi Indianie przekazują sobie wiadomości ze szczytu na szczyt. Widać ktoś tam siedział (…).
* Kto tam siedział?
TARGOWISKA I BAZARY
9.
Przy wyjeździe z Olongapo było co najmniej pięćdziesiąt kramów, wszystkie oferowały to samo: owoce, warzywa, napoje orzeźwiające i papierosy. „Rosa’s Store”, „Nancy’s Store”, „Jenny’s Store” – i tak bez końca.
(…)
Poszli na bazar przy Santa Rita. B. oglądał używane t-shirty i tanie szorty i kupił tylko to, o co prosili go więźniowie. Kiedy zaczął padać deszcz, podjechali pod halę targową i ponad godzinę krążyli pośród gór mięsa. Podeszwy ich sandałów stopniowo zabarwiały się na czerwono.
Po deszczu nad targowiskiem unosiły się delikatne smugi pary i mgły. B. kupił chleb i ryż, owoce i warzywa. Pozostało tylko jedno: drink w dzielnicy uciech.
* Jakiej narodowości był B.?
10.
Jak w każdą sobotę Maks zrobił rundkę po Pchlim Targu na Clignancourt. Poszedł tam na piechotę północnym zboczem wzgórza Montmartre. Chwilę poszperał u sprzedawcy, u którego Lea wymieniła poplamione egzemplarze Nike’ów ofiarowane jej przez Perrette w zeszłym tygodniu, a potem wszedł do wielkiego hangaru z nadwyżkami towarów kolonialnych i rozpoczął poszukiwania w ogromnym stosie przeróżnych przedmiotów. Nagle zauważył dwóch bardzo podekscytowanych, dobrze ubranych facetów. Pomyślał, że się biją. To nie była jego sprawa. Wtedy dostrzegł papugę: faceci próbowali ją złapać.
A to już była jego sprawa. (..)
Maks z zadrapanym nosem, czerwonym uchem, posiniaczonym policzkiem i w poszarpanych portkach popchnął drzwi do salonu. Miał jedenaście lat i duszę kpiarza. Kiedy wracał z Pchlego Targu, za każdym razem przynosił jakiś dziwny, wartościowy przedmiot. Tym razem przedmiot miał pióra i śmierdział.
*Jak miała na imię papuga?
11.
Połazili trochę po straganach. Czując na sobie podejrzliwe spojrzenie Cesara, Julia wzięła do ręki drewniany talerz z topornie namalowanym pożółkłym pejzażem przedstawiającym scenę wiejską: wóz zaprzężony w dwa woły oddalał się drogą pośród drzew.
- Chyba nie zamierzasz tego kupić, skarbie – wycedził antykwariusz z wyrzutem. – To wyrób nikczemny… Nawet nie chcesz się potargować?
Julia otworzyła przewieszoną przez ramie torbę wyciągnęła portmonetkę, nie zwracając uwagi na protesty Cesara.
- Nie wiem, na co się tak skarżysz – odparła przyglądając się, jak pakują jej talerz w stary tygodnik ilustrowany. – Zawsze powtarzałeś, że ludzie
comme il faut nigdy nie kłócą się o cenę: mam albo płacić bez gadania, albo odejść z podniesioną głową.
- Ta zasada nie sprawdza się w tym miejscu – Cesar rozglądał się z obojętnością zawodowca, marszcząc nos na widok plebejskich budek z tandetą. – Nie z tymi ludźmi. (…)
Z torebką przyciśniętą do boku w obawie przed kieszonkowcami Julia ruszyła znów między stragany. W tej części Rastra był za duży ścisk, zawróciła więc na pięcie ku schodkom, z których roztaczał się wspaniały widok na plac i główną ulicę jarmarku, zapełnionego budami i plandekami oraz kłębiącym się pod nimi tłumem.
* W jakim mieście odbywa się opisywany jarmark staroci?
12.
Było głośno. Ludzie kłócili się, targowali, wrzeszczeli, śpiewali. Natrętnie zachwalali swe towary i wykrzykiwali ich zalety. Brzmiała muzyka – tuzin różnych rodzajów muzyki, grany na tuzin różnych sposobów na dziesiątkach odmiennych instrumentów; w większości nietypowych, niezwykłych, niemożliwych.
Richard czuł zapach jedzenia. Wszelkich rodzajów jedzenia.
W całym sklepie rozstawiono kramy. Obok, czy wręcz na ladach, z których za dnia sprzedawano perfumy, zegarki, bursztyn, jedwabne apaszki, teraz wznosiły się zaimprowizowane stoiska.
Wszyscy coś kupowali. Wszyscy coś sprzedawali.
Richard wędrował po wielkich salach sklepu niczym pogrążony w transie. Nie potrafił nawet zgadnąć, ilu ludzi zjawiło się na targu: tysiąc, dwa tysiące, pięć?
Na jednym z kramów piętrzyły się butelki, pełne i puste, butelki wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów. Na innych sprzedawano lampy i świece. Minął stoisko z błyszczącą złotą i srebrną biżuterią, i następne, sprzedające ozdoby zrobione najwyraźniej z wnętrzności starych radioodbiorników. Dostrzegł też kramy oferujące wszelkie możliwe książki i ubrania – nowe, połatane i dziwaczne, a także specjalistów od tatuażu, dentystę, zgarbionego starca sprzedającego kapelusze, coś, co na oko bardzo przypominało łaźnię, nawet kowala… A co kilka kramów natrafiał na kogoś sprzedającego jedzenie. Część sprzedawców gotowało swe potrawy na otwartym ogniu – curry, ziemniaki, kasztany, grzyby, chleb.
* Richard poszukuje dziewczyny o nietypowym imieniu. Jakim?
13.
Suk w Mahdii był targowiskiem po prostu przecudownym. Na porozkładanych na ziemi płachtach piętrzyły się stosy owoców i jarzyn mniej więcej znajomych, obok nich zaś leżały jakieś tajemnicze przyprawy, korzenie i jakby kawałki kory, kompletnie obce, nigdy w życiu nie widziane. Pani K. wąchała je ostrożnie, usiłując odgadnąć czym są i do czego mogą służyć. Pana R. zainteresowały wymiary nowej dętki ułożonej obok patatów i jadowicie fioletowej cebuli. Dętka okazała się nieodpowiednia dla fiata, co go nieco zmartwiło. Część przemysłowa targowiska reprezentowały przeróżne wyroby z wełny, sznurka i trzciny oraz stragany, zaopatrzone w nieprzebrane bogactwo najrozmaitszych ciuchów, przeważnie bardzo lśniących i złocistych. (…)
Egzotyka objawiała się w postaci ogromnej ilości miedzianych naczyń, jakichś garnków, rynienek, półmisków, stoliczków, misek i innych przedmiotów, nie wiadomo do czego przeznaczonych, a także w stosach dywaników, mat, plecionek, pęków jakiejś trzciny, ozdób z ziaren, nasion i koralików. Zwalone na kupę leżało runo świeżo ostrzyżonych owiec, nie było natomiast uprzędzionej wełny, na którą czyhała pani K.
* Jak miały na imię dzieci pani K. i pana R.?
14.
W milczeniu minął dwa długie kompleksy budynków, na parterze których mieściły się magazyny i sklepy z osprzętem, podziwiając ich wielkość, okazałość – i wiek! – oraz to, że ulica jest taka prosta, i oto znalazł się na kwadratowym rynku.
W odróżnieniu od sklepów przy kei rynek nie był wcale opuszczony; handel morski być może podupadł, ale trudności nie dotarły jeszcze na odległość dwóch bloków w głąb lądu. Grupki mężczyzn, z niewielką liczbą kobiet i dzieci, tłoczyły się na udeptanej ziemi, powietrze wypełniał szum ich rozmów, głośny i nieprzerwany jak rozbijanie fal morskich o skały. (…)
Mocny zapach korzeni przenikał tu wszystko bardziej niż na ulicach, którymi przedtem wędrował. Tobas nie potrafił znaleźć jego źródła, ale przypuszczał, że dobiega z okolicznych magazynów.
Stało tu też parę budek i wózków z próbkami lin, drobnymi wyrobami żelaznymi, świecami i innymi towarami przydatnymi na statkach, a nie, jak był do tego przyzwyczajony, ziarnem i płodami rolnymi.
Większą część rynku jednakże zajmowali ludzie tłoczący się wokół osób, które nie wydawały się mieć żadnych dóbr na sprzedaż. Jedni wspięli się na skrzynki albo stołki, a inni zadowalali się staniem na ziemi.
* W jakiej dziedzinie specjalizował się Tobas?
15.
Na Rynku wrzask i harmider. Tłum w barwnych ubiorach krąży dokoła Ratusza, który dumnie wznosi się pośrodku placu. W Ratuszu na dole kramnice bogate, dostanie w nich czego dusza zapragnie. Tu sklepy ormiańskie z tkaninami tureckimi, haftowanymi złotem i srebrem, z dywanami perskimi i indyjskimi szalami; tam Szkot suknem i płótnem zamorskim handluje; ówdzie poważny Turek z długą brodą i cybuchem w ustach zasiadł za ladą, na której figi, daktyle, rodzynki, bakalie przeróżne stosami się piętrzą, aż ślinka idzie, a jeszcze gdzie indziej Niemiec czy Holender zabawki ma takie, łątki, czyli lalki, koniki, pieski, piłki, że aż oczy bolą patrzyć i chciałoby się mieć to wszystko na własność.
Maciuś i Halszka przewijają się wśród ludzkiej gromady zręcznie i szybko, jak dwa piskorze; sami nie wiedzą, na co spojrzeć. I to wabi, i to nęci. Wszędzie jest tyle piękności, że można by rok chyba cały po Rynku wędrować i jeszcze by się wszystkiego nie zobaczyło.
* Jak nazywał się potwór, który zabijał wzrokiem?
AUKCJE
16.
Foxy Fred, ubrany w kapelusz jak z westernu oraz czerwoną kurtkę puchową, stał na platformie i przemawiał do setki albo i więcej chętnych, którzy stali zgromadzeni ramię przy ramieniu.
- Oto oryginalna latarnia ze starej stodoły, z knotem w komplecie. Kto da pięć?... Pięć?... Kto da cztery?... Widzę jednego dolara… Kto da dwa? Dajcie dwa… Dwa już mam. Kto da trzy? Gdzie jest trzy? Trzy dolce! Żadne pieniądze! Chcę cztery, chcę cztery, chcę cztery.
Aby wziąć udział w aukcji, trzeba było pobrać kartę opatrzoną numerem od tej samej kobiety odzianej w czerwoną kurtkę, która rejestrowała zakupy w księdze i odbierała pieniądze. Q. nie miał zamiaru nic licytować, ale mimo to wziął kartę z numerem 124.
- Uwaga! Uwaga! – krzyczał pracownik firmy aukcyjnej. Faceci w czerwonych firmowych wiatrówkach podnieśli wysoko obite tapicerką krzesło, by zademonstrować je zgromadzonej publiczności.
Mimo całego zamieszania licytacja przebiegała powoli. Klienci byli albo znudzeni, albo ospali od ciepła bijącego z przenośnych piecyków. Nagle Foxy Fred skupił ich uwagę. Zaraz po dwóch ofertach zezwolił na sprzedaż fotelu na biegunach po bardzo niskiej cenie. Publiczność protestowała.
- Jeśli wam się nie podoba, obudźcie się i licytujcie! – skrzyczał ich.
* Jak się nazywa para najlepszych przyjaciół Q.?
17.
Z chwilą rozpoczęcia aukcji, kiedy wywołano pierwsze pozycje, zrozumiałem, dlaczego nie zdołałem tu wypatrzeć nikogo znajomego, dlaczego nikogo z obecnych nigdy nie widziałem u siebie w księgarni, dlaczego nie ma tu księgarzy, a w każdym razie żadnego markowego księgarza, którego bym znał. Doktor Pickvance okazał się nie tyle kapłanem, nie tyle sędzią pokoju, ile szarlatanem z kramu na Jarmarku Bartłomiejowym, nabijającym w butelkę łatwowierną gawiedź. Był to skończony nieuk lub oszust, bo nawet z ostatniego rzędu mogłem zobaczyć, jak koloryzuje, wychwalając każdy tom, który asystent (…) unosił wysoko, żeby mogło się napatrzeć całe zgromadzenie. (…) Często zaczynał licytację od pensa czy dwóch, ale zebrani szybko podbijali do szylinga, potem do funta, a po minucie czy dwóch łomotał młotek, a to kuriozum wykrzykiwało triumfalnie:
- Sprzedana! Za trzydzieści szylingów! Dżentelmenowi w drugim rzędzie!
Te oszukańcze, budzące zgrozę zagrania sprawiły, że jedną czy dwie pozycje sprzedano, zanim zdążyłem się zorientować, o jakiego rodzaju wolumin chodzi.
* Czy narrator kupił na opisywanej aukcji cokolwiek?
TARGI RÓŻNE
18.
(…) Łodzie są tu na wagę złota, a właściwie nie ma ich wcale.
Na te słowa korespondenci zaczęli domagać się, by ich z sobą zabrał, i uciekając się niemal do fizycznej przemocy poczęli powiewać mu przed oczyma zielonymi banknotami i wciskać do rąk złote dwudziestodolarówki. Z początku opierał się, lecz w końcu ustąpił i ostatecznie zgodził się użyczyć im miejsca w łodzi, biorąc po trzysta dolarów za osobę. Zmusili go także do przyjęcia należności z góry. Kiedy rozczuleni dziennikarze pisali do swych redakcji listy donoszące o miłosiernym Samarytaninie (…), sam dobroczyńca wracał czym prędzej do Szweda nad jezioro Linderman.
- Hej, człowieku! Dajcie no tę łódź! – wykrzyknął na powitanie, dzwoniąc dziennikarskim złotem i pożądliwie wpijając wzrok w gotową już barkę.
Szwed spojrzał nań chłodno i potrząsnął głową.
- Ile wam daje tamten gość? Trzysta? Macie tu czterysta. Dobijamy targu.
Usiłował gwałtem wcisnąć pieniądze cieśli, który jednak nie chciał ich przyjąć.
- Ja myślę, że to na nic. Obiecałem łódź tamtemu. Pan musi zaczekać.
- Macie tu sześćset. To moje ostatnie słowo. Chcecie , to bierzcie – nie, to nie. Tamtemu powiecie, że zaszła omyłka.
Szwed ugiął się.
- Ja myślę, że zgoda – rzekł w końcu, a kiedy Rasmunsen widział go po raz ostatni, cieśla za pomocą swej łamanej mowy na próżno starał się wyjaśnić tamtym klientom rzekomą omyłkę.
* Czym handlował Rasmunsen?
19.
Koło trzeciej zaparkowałem na podwórzu u Haskettów i poszedłem wybrać towar. (…)
- Coś już dla pana odłożyłem. Niech pan idzie obejrzeć!
Zaprowadził mnie przed hałdy fartuchów. No cóż. Nie był to zły towar, co stwierdziłem od pierwszego wejrzenia, ale wystrzegałem się, żeby nie dać tego po sobie poznać. Byłby to błąd, zresztą Haskett niczego takiego ode mnie nie oczekiwał. Fartuchy były kolorowe, w odcieniach, które na pewno będą się podobały. W moich wioskach pójdą jak woda.
- Po ile? –spytałem mimochodem, bez zainteresowania.
- Dolar dwadzieścia pięć – padła błyskawiczna odpowiedź.
- Szkoda – powiedziałem i odwróciłem się w stronę bluzek.
- Co szkoda? Jaka znowu szkoda, człowieku?
- Szkoda, że takie drogie.
- Drogie? Dolar dwadzieścia pięć? Zwariował pan? – podniósł ręce do głowy, ale włosów na razie sobie nie wyrywał.
- Ja? – zdziwiłem się.
- A kto tu miałby zwariować? – zdziwił się jeszcze bardziej.
- Nie mogę przecież kupować po dolarze dwadzieścia pięć, a sprzedawać po dolarze piętnaście.
- Słowo daję, tak głupiego drummera w życiu nie widziałem. Jeśli ma pan zamiar rozdawać za darmo, to pańska sprawa. Ale ja nie kradnę.
* Z kim podróżuje główny bohater, komiwojażer?
20.
- Dobrze – rzekł Riabinin, siadając i opierając się o poręcz krzesła, co widocznie nie przychodziło mu z łatwością. – Musi jednak książę koniecznie ustąpić mi trochę, pieniądze co do jednej kopiejki mam już gotowe – kto ze mną ma do czynienia na pieniądze nie czeka nigdy. (…)
- I tak już za darmo bierzesz pan las – odezwał się L. – Szkoda, że Stiepan Arkadiewicz trochę za późno przyjechał do mnie. Gdybym był wiedział o tym wcześniej, to ja bym oszacował las.
Riabinin podniósł się z krzesła, uśmiechnął się i nic nie mówiąc, obrzucił L. spojrzeniem.
- Konstanty Dmitriewicz jest nadzwyczaj skąpy – odezwał się wreszcie Riabinin, zwracając się ku Stiepanowi Arkadiewiczowi – od niego nie sposób cokolwiek kupić. Targowałem raz pszenicę i nawet ładne pieniądze za nią dawałem.
- Po cóż mam swoją własność oddawać panu za darmo? Przecież nie znalazłem tego na ziemi, ani nie ukradłem.
- Zmiłuj się pan, ale w obecnych czasach kraść przecież nie można. (…) Świadczę się sumieniem, że panowie za drogo cenią las i że w żaden sposób nie będę mógł wyjść na swoje, niech więc książę będzie łaskaw ustąpić mi cokolwiek.
- Czy panowie umówiliście się już, czy też jeszcze nie? Jeżeli się już umówiliście, w takim razie nie macie się czego targować, a jeżeli nie skończyliście jeszcze, to ja kupuję las – rzekł L.
Z twarzy Riabinina, która przyjęła w jednej chwili okrutny, jastrzębi, krwiożerczy wyraz, znikł w jednej chwili uśmiech i kupiec prędko rozpiął kościstymi palcami surdut, pod którym miał czerwoną koszulę, kamizelkę z miedzianymi guzikami i łańcuszek od zegarka, i wydobył stary, gruby pugilares.
- Wybaczy pan, ale las jest mój – wyrzekł, przeżegnawszy się z pośpiechem i wyciągnął rękę. - Niech pan będzie łaskaw wziąć pieniądze, las jest mój.
* Od kogo Riabinin kupił las?
21.
Świat trufli pełen jest sekretów, ale obcy może nieco go zbadać, jeśli uda się do którejś ze wsi w okolicy Carpentras. Tamtejsze kawiarnie robią interesy na calvadosie i marc, podawanych do śniadania, a pojawienie się w drzwiach nieznajomej twarzy powoduje, że mrukliwe rozmowy nagle milkną. Na zewnątrz mężczyźni stojący w ciasnych, zaaferowanych grupkach wąchają i w końcu ważą pokryte ziemią bryły, obchodząc się z nimi ostrożnie i traktując je z szacunkiem. Grube zwitki stu-, dwustu- i pięćsetfrankowych banknotów, liczonych i ponownie przeliczanych, z częstym ślinieniem palców, przechodzą z rąk do rąk. Zainteresowanie ze strony obcych przybyszów jest tutaj źle widziane.
Ten nieoficjalny rynek to jeden z pierwszych etapów podróży, która wiedzie na stoły trzygwiazdkowych restauracji i lady rujnująco drogich paryskich delikatesów (…). Ale nawet tutaj, w tym zapadłym kącie, gdzie się kupuje trufle wprost od ludzi z żałobą za paznokciami i zapachem wczorajszego czosnku w oddechu, używających pokiereszowanych, dychawicznych samochodów i starych koszy lub plastikowych toreb zamiast eleganckich teczek – nawet tu ceny są, ja lubią mówić miejscowi, tres serieux. Trufle sprzedaje się na wagę, a standardową jednostką jest jeden kilogram. W 1987 roku kilo trufli na wiejskim targu kosztowało co najmniej dwa tysiące franków gotówką. (…)
Dwa tysiące franków to cena wyjściowa. Ponieważ każdy pośrednik musi wycisnąć swoje, zanim trufle dotrą do miejsca przeznaczenia (…) cena zapewne się podwoi. U Fauchona bez trudu osiągnie pięć tysięcy franków za kilogram, ale tam przynajmniej można płacić czekiem.
* Dlaczego trufle są tak drogie?
22.
Stanęły w ogonku wrony.
- Czy są muchy na bony?
- Much nie mamy. Ale za chwilę
będą motyle.
- A komarowe sadło?
Dawno mi do dzioba nie wpadło.
Obleciałam trzy ogonki:
ogonek myszki
szpaka,
i pliszki,
która bardzo go sobie chwali.
Ale i tam sadła nie dawali.
A tak bym sobie pojadła
sadła!
- Ja poproszę pół ćwierci biedronki.
Tylko bez kości,
żeby się pan wrona nie złościł
i nie krakał: „Jakaś ty głupiutka,
moja żono!
Niby to jesteś wroną,
a dajesz się wystrychnąć na dudka…”
* Czy wrony są w Polsce pod ochroną?
WYMIANA BARTEROWA
23.
- Polska kiełbasa jest tania jak barszcz w Krakowie – poinformował go M.
- Ach, polska kiełbasa – westchnął tęsknie generał. – Wiecie, że oddałbym wszystko za kawał polskiej kiełbasy. Wszystko.
- Nie musi pan oddawać wszystkiego. Niech mi pan odda do dyspozycji po jednym samolocie na każdą stołówkę, z pilotami, którzy będą wykonywać moje polecenia. Oraz niewielki zadatek a konto zamówienia, jako dowód zaufania.
- Ale Kraków leży o setki mil za linią frontu. Jak się dostaniecie do tej kiełbasy?
- W Genewie jest międzynarodowa giełda na polską kiełbasę. Zawiozę po prostu do Szwajcarii fistaszki i wymienię je na polską kiełbasę po cenach rynkowych. Oni przerzucą fistaszki do Krakowa, a ja przywiozę panu polską kiełbasę. Za pośrednictwem syndykatu kupi pan tyle kiełbasy, ile pan zechce. Będą też mandarynki, z lekka tylko sztucznie barwione, j jajka z Malty i whisky z Sycylii. Kupując od syndykatu będzie pan płacił samemu sobie, ponieważ ma pan udział w zyskach, więc tak naprawdę będzie pan dostawał wszystko, co pan kupuje, za darmo. Co pan o tym sądzi?
* Ale we wszystkim był jeden kruczek. Jaki?
24.
W tej części Afryki między ludźmi Sahary a osiadłymi plemionami Sahelu i zielonej sawanny istniała od wieków wymiana towarowa zwana handlem niemym. Ludzie Sahary sprzedawali sól, dostając w zamian złoto. Tę sól (…) przynosili na głowach z wnętrza Sahary czarni niewolnicy Tuaregów i Arabów prawdopodobnie nad rzekę Niger, gdzie dokonywała się cała transakcja: „Gdy Murzyni dojdą już nad wodę, czynią, co następuje – opowiada XV-wieczny kupiec wenecki Alvise da Ca’da Mosto – każdy z nich usypuje z przyniesionej przez siebie soli kopczyk, oznacza go, po czym odchodzą od ustawionych w szereg solnych pagórków i cofają się o pół dnia drogi w tę samą stronę, z której przyszli. Wtedy przybywają ludzie z innego murzyńskiego plemienia, którzy nigdy nikomu się nie pokazują ani z nikim nie rozmawiają: przybywają na dużych łodziach, prawdopodobnie z jakichś wysp, wysiadają na brzeg i ujrzawszy sól, kładą obok każdego kopczyka pewną ilość złota, a następnie wycofują się, pozostawiając i sól, i złoto. Gdy odejdą, wracają ci, którzy sól przynieśli, i jeżeli ilość złota uznają za wystarczającą, zabierają je, pozostawiając sól; jeżeli nie, nie biorą ani złota ani soli, i znowu się wycofują. Wtedy ponownie nadchodzą tamci i zabierają sól z tych kopczyków, przy których nie ma złota; przy innych kładą więcej złota, o ile uznają to za właściwe, albo nie zabierają soli. W ten właśnie sposób prowadzą ze sobą handel, nie widząc się wzajemnie i wcale ze sobą nie rozmawiając. Trwa to już od bardzo dawna, i choć cała ta rzecz wydaje się niewiarygodna, zapewniam was, że jest prawdziwa”.
* W jakich krajach afrykańskich mieszkają dziś Tuaregowie?
25.
W dwa dni później, 28 maja, rozpoczął się wielki targ,
lakoni, podczas którego mieli się spotkać handlarze z większych faktorii położonych w głębi kraju oraz tubylcy przybywający z sąsiednich prowincji. Na rynku (…) sprzedawano nie tylko niewolników, ale również wszelkie płody żyznej Afryki, napływające tutaj jednocześnie z ich wytwórcami.
Od samego rana na rozległym placu w Kanzondzie panował trudny do opisania ruch. Zgromadziło się tu około pięciu tysięcy osób. (…)
Jak już wspominaliśmy, środek płatniczy używany przez kupców afrykańskich stanowili niewolnicy. Jeśli chodzi o tubylców, płacą oni za wszystko szklanymi koralikami, wyrabianymi w Wenecji i noszącymi różne nazwy w zależności od barwy. Białe, matowe paciorki zwą się
kaczokolo, czarne-
bubulu, a różowe –
sikunderecze. Koraliki te lub perełki nanizane na dziesięć, podwójnie opasujących szyję sznurów, czyli
khete, tworzą
fundo; wartość jego jest bardzo znaczna. Najczęściej jednak używaną miarą jest woreczek owych perełek, ważący siedemdziesiąt funtów, czyli
frasilah. (…) w braku szklanych paciorków używane są na afrykańskich rynkach czterocentymowe zanzibarskie monety
pise albo pochodzące ze wschodniego wybrzeża muszelki, zwane
wiungua. Plemiona ludożercze przywiązywały pewną wagę do posiadania zębów ludzkich, które tubylcy nawlekają na sznurek i wieszają sobie na szyi, zjadłszy zapewne uprzednio ich właścicieli. Obecnie jednakże ów środek płatniczy wychodzi stopniowo z użycia.
* Z jakimi państwami graniczy Malawi?
KUPNO / SPRZEDAŻ USŁUG
26.
Mark zawahał się i przez kilka sekund myślał o paru rzeczach. Nie był jeszcze gotów, by wyrzucić z siebie wszystko.
- Ile wynosi pani honorarium? – zapytał.
- Nie wiem, jakiego rodzaju to sprawa.
- A jakiego rodzaju sprawy pani bierze?
- Głównie dotyczące maltretowanych albo zaniedbywanych dzieci. Także dzieci porzuconych. Często chodzi o adopcję. Niekiedy o uchybienia lekarskie względem noworodków. Ale przeważają sprawy o maltretowanie. Mam do czynienia z wieloma ciężkimi przypadkami.
- To dobrze, bo ta sprawa jest naprawdę poważna. Jedna osoba nie żyje, jedna jest w szpitalu. Policja i FBI chcą ze mną rozmawiać.
- Słuchaj, Mark, domyślam się, że nie masz pieniędzy, żeby mnie wynająć, zgadza się?
- Tak.
- Prawo wymaga, żebyś wpłacił mi pewną sumę jako zaliczkę. Z chwilą kiedy to zrobisz, staję się twoim adwokatem i możemy zaczynać. Masz dolara?
- Tak.
- To daj mi go jako zaliczkę.
Mark wyciągnął banknot dolarowy z kieszeni i podał go Reggie.
- To wszystko, co mam. (…)
Położyła banknot na stole i powiedziała:
- Okay, teraz jestem twoim adwokatem, a ty moim klientem.
* Czy był nakręcony film według tej książki?
27.
Malarz szedł wzdłuż wagonów, szukając kogoś wewnątrz pociągu. Naraz zatrzymał się przed oknem, z którego wychyliła głowę kobieta. Z tej odległości P. ujrzał jedynie szopę niesfornych, na srebrno ufarbowanych włosów i ciemne okulary. Spoza tej srebrnosiwej szopy włosów wyłoniła się kanciasta, gorylowata twarz jakiegoś mężczyzny. Oboje zamienili z malarzem kilka słów i za chwilę jegomość o gorylowatej twarzy zaczął przez okno podawać malarzowi pakunki.
„Uwaga! – pomyślał P. – To będą najodpowiedniejsi klienci”.
Nie namyślając się wiele, zbliżył się do malarza i zagadał z humorem:
- Szanowanie mistrzowi! Widzę, że szanowne towarzystwo na wczasy zjechało. Jeżeli trzeba, to służę luksusowym wózkiem dla uciążliwego bagażu. (…)
To powiedziawszy chwycił pierwszą z brzegu walizkę i bez porozumienia zaniósł ja na wózek. Transakcja była załatwiona. (…)
- Ile ci się należy? – usłyszał zniecierpliwiony głos malarza.
- Ze stacji dwa kilometry – rzekł przebiegle P., w którym nagle odezwała się żyłka handlowa. – Cztery sztuki i ten składak – wyliczył naprędce – wypadałoby pięć złotych za sztukę, a za składak dziesiątaka. Ale jeżeli szanowny mistrz uważa, że to za mało, to może jeszcze co nieco dorzucić, zwłaszcza, że to zagraniczny towar.
- Ty masz głowę do interesów! – malarz roześmiał się i wręczył chłopcu pięćdziesięciozłotowy banknot.
* Jak się nazywali najlepsi koledzy P.?
28.
W. już nie słuchał. Machnął ręka i pobiegł (…). Chciałem go zatrzymać, ale ledwie zrobiliśmy kilka kroków, on sam zawrócił gwałtownie, tak że wpadliśmy na niego i zderzyliśmy się głowami.
- Przepraszam, panowie – rzekł W. trzymając się za rozbite czoło – z pewnością zdziwił was mój niespodziewany odwrót, a raczej zawrócenie z drogi, lecz znów zapomniałem. Małe zaćmienie umysłowe.
- Czego zapomniałeś?
- Pobrać honorarium.
- Czy nie za wcześnie żądasz?
- Nie chciałbym tego robić w obecności kolegi L. To dość krępująca czynność. Obawiam się nadto, iż L. nie byłby zadowolony, widząc, że handluję (…). Powiem mu, że do przekazania wam x skłoniło mnie serce, to znaczy serce, które mi okazaliście. Czy nie sądzicie, że tak będzie lepiej? Szlachetniej jakoś i bardziej poetycko?
- Sądzimy – odparł Z., po czym nie bez wahania wyciągnął pugilares i wręczył W. sumę złotych czterdzieści siedem i dziesięć groszy. – Tylko pamiętaj, w razie gdyby S. odmówił (…) kwota podlega zwrotowi, uiścisz nadto dopłatę w wysokości dziesięciu procent z tytułu strat i szkód moralnych.
* Jaki pseudonim nosił kolega L.?
29.
Wciąż trwała pora, gdy większość mieszkańców właśnie wstała albo wybierała się do łóżek. Dlatego niewielu tylko klientów „Rozbitego Bębna” widziało, jak D. zstępuje schodami do głównej sali. (…)
Grubas robił właśnie awanturę małemu (…), który sprzątał za barem.
- Co to jest, do diabła? – zawołał, kiedy cała trójka przedefilowała obok niego.
- Lepiej nic nie mów – syknął Hugh. D. kartkował już swoją książkę.
- Co on robi? – Grubas wziął się pod boki.
- Ta książka mówi mu, co powiedzieć – mruknął Hugh. – Wiem, że to brzmi śmiesznie.
- Jak książka może powiedzieć człowiekowi, co mówić?
- Pragnę noclegu, pokoju, kwatery, zakwaterowania, pełne wyżywienie, czy pokoje są czyste, pokój z widokiem, jaka jest opłata za jedna noc? – wyrzucił jednym tchem D.
Grubas spojrzał na Hugha. Żebrak wzruszył ramionami.
- Ma mnóstwo pieniędzy – wyjaśnił.
- W takim razie powiedz mu, że trzy miedziaki. (…)
- ? – zapytał obcy. Grubas wystawił trzy tłuste, czerwone paluchy, a twarz przybysza rozsłoneczniła się nagle wyrazem zrozumienia. Sięgnął do sakiewki i położył na dłoni oberżysty trzy duże, złote monety.
Grubas przyglądał im się z uwagą. Przedstawiały mniej więcej czterokrotną wartość całego „Rozbitego Bębna”, łącznie z obsługą. Spojrzał na Hugha. Z tej strony nie mógł oczekiwać pomocy. Spojrzał na obcego. Przełknął ślinę.
- No tak – oświadczył nienaturalnie wysokim głosem. – Oczywiście dojdą jeszcze posiłki.
* Jak nazywała się rzeka przepływająca przez miasto?
A CO ZROBIĆ, GDY NIE MA PIENIĘDZY?
30.
Przed kasą wił się długi wąż czekających pasażerów. Panował taki tłok, że trudno było stwierdzić, kto stoi w kolejce, a kto nie stoi. Stanąłem więc blisko okienka i zacząłem udawać, że stoję już od dawna. Nie udało mi się jednak. Jakiś starszy pan zawołał, żebym stanął tam, gdzie trzeba, i w ogóle nauczył się porządku. Jakaś pani ujęła się za mną. Ktoś jeszcze wtrącił, że mu pociąg odejdzie, jeżeli wykupię przed nim bilet. Tak się okropnie zaczęli kłócić, że nie spostrzegli, kiedy znalazłem się z D. przed okienkiem.
- Dwa zniżkowe do Szczecina! – zawołałem zdyszany.
- Która klasa? – zapytała kasjerka.
- Może być druga. Nam wszystko jedno.
Kasjerka wyjęła z szafki dwa bilety, a ja tymczasem zwróciłem się do D.:
- Dawaj forsę.
D. zrobił zdziwione oczy (…).
- Jaką forsę?
- No te pięć stów.
- Przecież ty zabrałeś te pieniądze.
- Ja? Tyś chyba z byka spadł.
- Przecież tobie ciocia dała.
- A ja myślałem, że tobie.
- A ja jestem przekonany, że właśnie tobie – powiedział D. z przekąsem. Chciał jeszcze coś dorzucić, ale nie zdążył, bo właśnie w tej chwili kasjerka rzuciła przede mnie dwa bilety.
- Dwieście szesnaście sześćdziesiąt – dodała urzędowym tonem.
* Dokąd – docelowo - jechali bohaterowie?
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu