Fizyka i to jakich katastrof!
Sięgnąłem po, bądź co bądź, dość opasłą książkę Marishy Pessl, kiedy przeczytałem zachęcający opis na okładce, wychwalający styl narracji, porównujący do Nabokova, oraz dzięki skojarzeniu z "Madame" Antoniego Libery. I co się szybko okazało? Że maturzysta z "Madame" przy Blue van Meer to przeciętny, pospolity i szary uczeń, bez głębszej wiedzy i doświadczenia. Ale nie o tym będzie ten tekst.
Kiedy już zacząłem - po dwóch stronach zrozumiałem, co znaczą niesamowite możliwości zabaw z językiem w wykonaniu Marishy Pessl. "Nie mogłam nie rozpoznać tego głosu, pobrzmiewającego seksem i drogą, jak połączenie Marilyn Monroe i Charlesa Kuralta. Ale brzmiał inaczej niż kiedyś. Kiedyś był ostry jak trzaśnięcie z bicza, a zarazem ociekający cukrową słodyczą. Teraz przypominał kleik i owsiankę"*. Jak wielu debiutantów stać na taki język, w połączeniu z napisaniem książki o objętości ponad 600 stron? A brnąc dalej, wciąż zaliczałem kolejne przystanki na drodze do szczytu wyszukanej metaforyki, który zdawał się nieosiągalny.
Owszem, po kilkuset stronach - jakichś 350 - przyszedł kryzys. Przyznaję. Na moment poczułem się znużony rozwlekłością narracji, i (akurat w tym momencie) raczej pełznącą fabułą. Niemniej po kilku dniach zapał powrócił - a po kolejnych kilkudziesięciu stronach nurt akcji osiągnął swoje absolutne apogeum, tak iż czytając, przeskakiwałem co tylko się dało, aby już być dalej, już, już, nadążyć za galopującym umysłem Blue, być razem z nią w samym środku jej umysłowego rollercoastera, który właśnie pikował z maksymalną szybkością. A potem spokojnie wracałem. A zakończenie - które nie przypada na ostatnie 5-10 stron, ale (może trzeba powiedzieć - proporcjonalnie do wielkości książki?) na ostatnie 40 stron - wbiło w fotel. Cała niedawno misternie zbudowana figura, cały olbrzymi zamek, cały domek z kart nie zawalił się, a wręcz przeciwnie: rozbudował tak bardzo, że pochłonął biedną Blue, nieświadomą nawet, co takiego zbudowała. Do czasu, kiedy była już obudowana ze wszystkich stron.
Wydawca zapowiada, że w 2010 roku ukaże się kolejna książka Marishy. Polskie wydanie ujrzy światło dzienne pewnie najwcześniej rok po tym. Niemniej jednak już zaczynam odliczać długie dni, bo tomy o tak niesamowitej magii przyciągania, niezliczonych aluzjach artystycznych i nawiązaniach (poprzez wbudowany w książkę system przypisów, swoją drogą rzecz godna podziwu i robiąca na mnie niesamowite wrażenie!), narracji, której niemal już się nie widuje, i języku tak soczystym, że niemal wylewa się z książki i skapuje na podłogę drobnymi kropelkami - to nie zdarza się często. A jeszcze rzadziej łączy się ze świetną fabułą, która potrafi zaszachować. Każdy wytrwały czytelnik powinien tutaj znaleźć coś dla siebie - i nie chodzi mi bynajmniej o tytuły rozdziałów (z których każdy jest tytułem innego dzieła, i łączy się poprzez system skojarzeń i nawiązań z akcją poszczególnych rozdziałów: "swoje" rozdziały mają "Sto lat samotności", "Proces", "Nowy wspaniały świat", "Tajemnicza historia w Styles" oraz kilkadziesiąt innych pozycji, w dużej mierze z kanonu literatury ostatnich kilkuset lat) ani "tataizmy" - powiedzenia taty Blue, pasujące do każdej okazji i potrafiące "scynizować" każdy element współczesnego świata. Ale o tę niesamowitą warstwę emocji, którą ta książka we mnie wyzwoliła.
Pozostaje mi tylko oczekiwać na kolejną partię szachów z Marishą Pessl. Ani przez moment nie wątpię, że znów zostanę zaszachowany, i do ostatniej strony będę usiłował się wywinąć od tego decydującego uderzenia kawałka drewna o drugi, a ono i tak nastąpi. I kiedy znów zamknę okładkę o 3 w nocy, znów zamruczę do siebie niewyraźnie: "Wygrałaś. Należało Ci się to zwycięstwo".
---
* Marisha Pessl, "Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof", tłum. Izabela Matuszewska, wyd. Albatros, 2008, str. 12.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.