Dodany: 18.12.2008 13:54|Autor: AnnRK
W cieniu białych jurt
Nieznane kusi. Tak wiele jest białych plam, które -jak się okazuje - zakrywają prawdziwe piękno. „Mongolia: wyprawy w tajgę i step” to pasjonujący zapis przygód autora, jakie spotykały go podczas dziesięciu lat wędrówek po tak mało znanym kraju, jakim jest Mongolia. „Bolik” zabiera nas w najdziksze rejony państwa, którego „północny kraniec leży na wysokości Warszawy, natomiast południowy – Rzymu”[1]. „Mongolia: wyprawy w tajgę i step” miała odkryć przede mną to, co kryła biała plama rozciągającą się pomiędzy Rosją a Chinami.
Do tej pory Mongolia kojarzyła mi się głównie ze skośnookimi wojownikami przemierzającymi bezkresne stepy, pustynią Gobi, mieszkającymi w jurtach koczowniczymi plemionami oraz Czyngis-chanem, który przewodził, plądrował, mordował i Möngke Tengri wie, co jeszcze wyprawiał. Zdecydowanie nie ma się czym chwalić.
Mongolia to kraj dziki i turystom z marzeniem o dziennym wypadzie spędzonym na zwiedzaniu i fotografowaniu tutejszej egzotyki oraz wieczornym wylegiwaniu się na tarasie pięciogwiazdkowego hotelu z drinkiem w łapce i skośnookimi tancerkami na widoku raczej niesprzyjający. Bo czy można lepiej poznać charakter miejsca, niż udając się tam, gdzie dotrzeć można jedynie konno (no dobra, na upartego rosyjskim UAZ-em, ale tylko z doskonałym kierowcą, dużym samozaparciem i odpornością na piętrzące się trudności) czy spędzając kolejne noce w otoczeniu jedynie dzikiej przyrody, zdając się na jej ciągłe kaprysy? O tym doskonale wie nasz przewodnik po świecie nieujarzmionych rzek, zdradliwych bagien czy niebezpiecznych górskich stoków.
Autor przedstawia wszystko tak obrazowo, że już po kilku stronach przeniosłam się z mojego ciepłego mieszkania, pozostawiając kubek gorącej herbaty i ulubiony kocyk, do wnętrza jurty, do części dla gości, w której natychmiast częstowano mnie kumysem i... baranią kiszką wypełnioną krwią. Cóż... Jak niejednokrotnie przekonał się „Bolik” – gusta kulinarne bywają bardzo różne. Bo jakże inaczej wytłumaczyć zachwyt mongolskich koczowników nad ową kiszką i zaskakującą wręcz niechęć do zwykłych pieczarek?
Przygoda goni przygodę. Niebezpieczeństwa mnożą się i pędzą po kraju niczym spłoszone susełki po stepie. Śmierć nie raz zagląda w oczy, wywraca kanu, wrzucając do lodowatej wody cały dobytek oraz samego bohatera, odbiera świadomość, gasi silnik samochodu podczas rzecznej przeprawy, płoszy konie, wciąga w błotniste mazie, niszczy obozowisko, pozostawiając po sobie atmosferę strachu i odciśniętą w ziemi wielką stopę. Człowiek musi przezwyciężyć słabości ciała i psychiki, by dotrzeć tam, gdzie spotkać można „ludzi – renów”, by w nagrodę ujrzeć szamankę przyzywającą bogów i duchy, by móc powiedzieć: „Zza chmur wyszło słońce, mgła uniosła się, zrobiło się ciepło a na niebie pojawiła się tęcza. Wreszcie zobaczyłem jezioro[2] w całej krasie! Tak pięknych kolorów nie widziałem w życiu. Tafla wody mieniła się wszystkimi odcieniami malachitu, błękitu i granatu. Brzeg i litoral tworzyły poletka białych kamieni upstrzonych leżącymi, tu i ówdzie, równie białymi pniami drzew jak z balsy. Na tle gór z ostrymi szczytami i lśniącymi od wody stokami, stało kilka śnieżnobiałych jurt... Bajka!”[3].
Strona po stronie, moja biała plama zyskiwała kolejne kolory.
„Mongolia: wyprawy w tajgę i step” to książka, którą z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim tym, którzy chcieliby poznać smak kumysu wypitego w jurcie o zachodzie słońca, w otoczeniu Mongołów przyodzianych w chałaty. Kto wie, może któregoś dnia sami zapragniecie popędzić stepem na mongolskich konikach, tropiąc wiatr, tarbagany albo... ałmasa?
---
[1] Bolesław A. Uryn, „Mongolia: wyprawy w tajgę i step”, wyd. Bernardinum, 2005, s. 37.
[2] Mowa o jeziorze Chubsuguł.
[3] Bolesław A. Uryn, op. cit., s. 103.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.