Dodany: 30.11.2008 17:21|Autor: dot59
Człowiek nie z papieru, choć na papierze pracujący
Po czym poznać dobrą biografię? Jedni powiedzą: po tym, że czyta się ją jak powieść; inni, że precyzyjnie i chronologicznie podaje fakty, nazwiska, liczby związane z osobą bohatera, a na poparcie każdej tezy służy odpowiednim cytatem z dokumentów z epoki; jeszcze inni, że przedstawia bohatera maksymalnie obiektywnie, bez zatajania niewygodnych czy dwuznacznych szczegółów, mogących rzucać cień na jego postać. Zatem „Błazen, wielki mąż” powinien zadowolić czytelnika, niezależnie od tego, która z powyższych możliwości najbardziej mu odpowiada. Pod warunkiem oczywiście, że sportretowaną w niej postać uważa za wielką, wybitną, a co najmniej interesującą - a nie, jak niektórzy współcześni Boya, za „»znikczemniałego draba« (…), »zwyrodniałego głuptasa«, co, rzecz prosta, »szarga świętości« i »obryzguje błotem«”[1].
Bo takiej interpretacji u Hena nie znajdziemy. Owszem, opisuje rozliczne romanse Boya (zresztą znane i tolerowane przez żonę wiarołomcy), cytuje kontrowersyjne fragmenty jego pism, opowiada o dokonywanych przezeń wyborach życiowych - ale bez dezaprobaty. Jeśli już z jakąś emocją, to raczej z cichą nutką admiracji. Bo też, odłożywszy na bok własne upodobanie albo brak upodobania do twórczości Boya, spójrzmy tylko, co to był za ciekawy człowiek! Nie pierwszy to w historii lekarz, żegnający się z pochopnie obranym zawodem, by realizować odkryte w sobie powołanie literackie - ale bodaj pierwszy, którego pióro okazało się równie biegłe w kilku odrębnych gatunkach. Satyryk i publicysta, publicysta i krytyk teatralny - to jeszcze od biedy można ze sobą pogodzić. Ale przecież - mimo że większego rozgłosu przysporzyły mu prace należące do jednej z trzech powyższych kategorii - był jeszcze, a może przede wszystkim, tłumaczem. Wybitnym, żeby nie powiedzieć: genialnym (choć ja sama z wdzięczności za jeden tylko przekład gotowa jestem obstawać przy tym drugim przymiotniku). Nie rzemieślnikiem, który na zlecenie wydawcy wykonuje „na tempo” zadaną robotę, ale tłumaczem-pasjonatem, którego idée fixe było zapoznanie polskich czytelników - co prawda w sporej proporcji obytych z francuszczyzną, ale nie do tego stopnia, by móc rozkoszować się czytaniem w oryginale - z najciekawszymi, najwybitniejszymi dziełami klasyków i współczesnych twórców znad Sekwany i Loary, choćby miał do tego dołożyć z własnej kasy (i dokładał niejeden raz - dobrze, że miał z czego…). Pewnie, że gdyby Boya nie było, w końcu znalazłby się ktoś, kto by nam przynajmniej część tych utworów udostępnił, ale któż nam zagwarantuje, że wówczas tak samo by nas bawiły, zachwycały albo irytowały? Oczywiście, mogą powiedzieć sceptycy, łatwo zerwać z medycyną i chwycić za pióro, gdy się ma po temu warunki, jakieś zaplecze finansowe, choćby w postaci pozyskanej w 45 roku życia (po niespełna 20 latach pracy!) emerytury - „ze względu na zły stan zdrowia, ale chyba pomogło także to, że jest Boyem”[2]. Też racja, ale właśnie dlatego, że był Boyem, zdołał wówczas rozwinąć skrzydła. A ileż zdrowia i sił go to rozwijanie kosztowało! Pal licho nawet te sprytne zabiegi marketingowe, mające przyciągnąć czytelnika do dzieł filozofów sprzed paru wieków, ale spójrzmy na benedyktyńską pracę, jaką musiał włożyć w przekłady, by stworzyć „słownictwo polskie, które oddałoby owe nieprawdopodobne koncepty geniusza w całym ich smaku”[3], by „mówić za trzydziestu autorów trzydziestoma różnymi stylami”[4], by „wewnętrzną muzykę myśli Prousta (…) zachować i oddać”[5]!
Lecz nierzadka to rzecz w świecie - a w Polsce zwłaszcza - że wszelka ponadprzeciętność katalizuje buzujące w społeczeństwie negatywne emocje: skoro nie można ich w inny sposób ukierunkować - trzeba komuś dołożyć; jeśli dołożymy zwykłemu Kowalskiemu, dowiedzą się o tym co najwyżej sąsiedzi albo czytelnicy jakiegoś „Głosu gminy X”, ale obsmarowanie, wykpienie, posądzenie o nieprawość kogoś, kto tytaniczną pracą wydźwignął się na poziom widoczny z perspektywy całego kraju - o, to dopiero frajda! Te właśnie rozdziały, w których Hen opisuje zmasowany atak literatów i publicystów na Boya, zrobiły na mnie największe wrażenie. Z jednej strony napaści skrytykowanych przez niego dramatopisarzy, mniej popularnych literatów, urażonych bigotów, ale nie tylko, nawet takich, których miał za dobrych kolegów - złośliwości, obelgi, insynuacje: „że jest chorobliwym szperaczem za ciekawostką seksualną w zakątkach życia wielkich ludzi”[6], że „tłumaczeniami swoimi przyswajał (…) kryminalistów, upadłych mnichów, erotomanów, bezbożników, s c e p t y k ó w”[7], że „wdarł się podstępem”[8] na piedestał literatury… Z drugiej - widoczna jak na dłoni narastająca frustracja spotwarzanego Boya, owocująca raz utratą panowania nad sobą („styl, którego użył, odpowiadając na paszkwil Irzykowskiego, świadczy o tym, jak głęboka była rana”[9]), raz popadaniem w zniechęcenie („twierdził, że jest skończony, wszystko w nim wyschło, nic już nie napisze”[10]).
A na końcu - podziw, że jednak zdołał się wznieść ponad to i dalej robił swoje. I uznanie dla autora biografii, że potrafił nam przedstawić żywego człowieka, a nie papierową postać z encyklopedii.
---
[1] Józef Hen, „Błazen, wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim”, wyd. Iskry, Warszawa 2002, s. 94.
[2] Tamże, s. 141.
[3] Tamże, s. 109.
[4] Tamże, s. 168.
[5] Tamże, s. 287.
[6] Tamże, s. 251.
[7] Tamże, s. 252.
[8] Tamże, s. 256.
[9] Tamże, s. 263.
[10] Tamże, s. 264.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.