Dodany: 24.11.2008 17:09|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Ludzie bezdomni
Żeromski Stefan (pseud. Zych Maurycy)

4 osoby polecają ten tekst.

Skrzywdzić człowieka - ze strachu przed sobą...


No i znowu skusiła mnie - po trzydziestu z górą latach od ostatniego z nią kontaktu - dawna licealna lektura, jedyna, nawiasem mówiąc, znana mi powieść z lekarzem w roli głównej, której nie miałam ochoty czytać powtórnie. Ale ponieważ potrzebne mi były argumenty zdolne przekonać młodsze pokolenie rodziny, że warto się z nią zapoznać w całości, postanowiłam jednak przegryźć się przez „Ludzi bezdomnych” po raz drugi.

Moja wcześniejsza awersja nie tyle nawet do samej książki, co do jej bohatera, wzięła się stąd, że nie byłam w stanie zrozumieć jego finałowej decyzji. Będąc wówczas idealistką bodaj czy nie większą niż sam Judym, nie wyobrażałam sobie jednak, jak można w imię jakiejkolwiek idei - poza, oczywiście, sytuacją opisaną w pieśni dobrze znanej współczesnym Judyma, której anonimowy bohater oznajmiał: „tobiem winien miłość, a Ojczyźnie życie (…), niepodległość Polski to twoja rywalka”[1] - wyrzec się miłości, a co gorsza, wyrzekając się jej, skrzywdzić drugiego człowieka. Prawdą jest, że, biorąc się za działalność konspiracyjną przeciw systemom totalitarnym, bezpieczniej może było nie wiązać się z nikim, by w razie wpadki nie narażać najbliższych na śmierć w męczarniach - ale przecież w przypadku Judyma o tym nie ma mowy. Owszem, spiskuje przeciw caratowi i trafia na zesłanie (czego oczywiście Żeromski nie mógł napisać dosłownie, ale półsłówek i omówień jest na tyle dużo, że łatwo wywnioskować, w czym rzecz) brat Joasi, działa w organizacji robotniczej brat Tomasza, lecz on sam sprawia wrażenie zupełnie indyferentnego politycznie. Oczywiście, jego prosocjalne zapatrywania, a właściwie bezkompromisowość i zapalczywość, z jaką je manifestuje, narażają go na ostracyzm środowiskowy i na utratę pracy - czego doświadcza jednak i przed, i w trakcie znajomości z Joasią, jakoś sobie z tym radząc, i co w żadnej mierze dzielnej dziewczyny nie odstrasza. A więc dlaczego…?

A może to pytanie należałoby sformułować inaczej - nie „dlaczego”, ale „czy”? Czy Judym wie, co traci? Czy umie kochać? Kto i kiedy miał go nauczyć, czym jest miłość? „Ojciec wiecznie pijany, matka wiecznie chora. Zepsucie, nędza i śmierć”[2]? Ciotka-prostytutka, która dla kaprysu wzięła bratanka na wychowanie, wynagradzając sobie sumy łożone na jego naukę obelgami i szturchańcami? Rozflirtowane i rozpróżniaczone towarzystwo w Cisach? Gdzie miał zobaczyć obraz szczęśliwej rodziny? Wśród „swoich”, wegetujących w brudzie i głodzie, czy w „wyższych sferach”, gdzie do wyjątków należały związki zawierane nie na zasadzie transakcji handlowej?

A jeśli nawet jakimś cudem przeczuwa, na co mógłby liczyć, pozostawszy z Joasią - tchórzy. Z obawy przed samym sobą, że on, wywodzący się „z motłochu, z ostatniej hołoty”[3], obarczywszy się rodziną, ulegnie pokusie, by do „tej resztki (…), tej najostatniejszej”[4], za którą Joasia obiecuje utrzymać dom, coś jednak dołożyć. A jeśli spróbuje, „zakiełkuje w nim przyschłe nasienie dorobkiewicza”[5], zmieni się w takiego Węglichowskiego - i nie będzie mógł spojrzeć w lustro… Patrząc na to w ten sposób, można przynajmniej zrozumieć kulisy jego absurdalnej decyzji, w dalszym ciągu jej nie pochwalając, lecz raczej mu współczując, niż go potępiając.

Podobne wytłumaczenie, wraz ze streszczeniem fabuły, znajdziemy pewnie i w którymś z „bryków”. Zatem czy prócz tego jest jeszcze coś, co nas przekona, że warto sięgnąć po „Ludzi bezdomnych”? Moim zdaniem są przynajmniej trzy takie walory. Jednym z nich jest umiejętność wyrazistego odmalowania występujących w powieści grup społecznych: najuboższego proletariatu, podupadłej szlachty i tworzącej się dopiero klasy średniej - żyjącej z pracy własnych rąk i własnego umysłu, lecz aspirującej znacznie wyżej niż pospolici robotnicy i rzemieślnicy. Nie da się przy tym nie zauważyć, że w sportretowanie dwóch ostatnich włożył Żeromski sporo gorzkiej ironii (zabawna scena z panienkami przymuszanymi przez babkę do podziwiania dzieł sztuki; tyleż komiczny, co irytujący przyczynek do analizy metod wychowawczych matki Dyzia; prezentacje sylwetek Krzywosąda, Listwy itd.), a pierwszej - maksimum tragizmu (na wskroś naturalistyczne opisy realiów egzystencji polskich i żydowskich nędzarzy w warszawskich slumsach, warunków pracy w fabryce cygar, hucie i kopalni; dramatyczna - ledwie kilkunastowersowa - scena z „babką wariatką”[6] u sąsiadów Wiktora itp.).

Kolejny atut powieści to świetna (tym bardziej zasługująca na uwagę, że dokonana przez mężczyznę w czasach, kiedy nie istniała praktycznie żadna literatura psychologiczna, umożliwiająca mu wgląd w sposób myślenia i odczuwania płci przeciwnej!) kreacja postaci Joasi, w swoim dzienniku dającej wykład emancypacyjnych dążeń światłych kobiet, a przy tym wszystkim bezpretensjonalnej, dziewczęcej i romantycznej.

Ostatni zaś (przyznaję, że dyskusyjny, bo dla niektórych czytelników jest to właśnie największa przeszkoda w lekturze), to możliwość posmakowania specyficznego stylu i języka Żeromskiego, w opisach przyrody aż rojącego się od typowych dla młodopolszczyzny epitetów typu „cudowny”, „przecudna”, „śliczne”, „radosna”, pełnego manierycznych, czasem aż śmiesznych zwrotów („uczuł, jak zatapiają się w nim zimne kły rozkoszy”[7]; „poznał ją bardziej przez słodkie zemdlenie zmysłów, przez jakiś chłód wewnętrzny ściekający po twarzy i piersiach[8]; „gdyby pieszczone ręce dziewicze, których dotąd słońce nie skalało”[9]), gdzie indziej buchającego naturalizmem („oczy krwawe, ciekące”[10]; „powietrze pełne smrodu ciał pracujących w upale”[11]; „uschnięte babska, zgniłe dzieci dygocące w potach malarii”[12]), gęsto przetykanego wyrażeniami łacińskim, francuskimi i archaizmami (na jednej tylko stronie mamy „dryndy”, „bułki chleba”, „chambres garnies”, „wapory” „mantylkę” i „wskróś”[13]; jeśli w ręce przeciętnego licealisty trafi wydanie pozbawione objaśnień, takie jak to, które mam przed sobą, zmęczy się srodze, a pewnie i zniechęci, szperając po słownikach w poszukiwaniu znaczenia poszczególnych słówek…) - a jednak w jakiś niepojęty sposób pełnego uroku i ogromnie plastycznego. Jedyna na tych ponad czterystu stronach scena, którą trudno mi było ujrzeć oczyma wyobraźni, to filozoficzno-egzystencjalna dyskusja w mieszkaniu Kalinowicza, niemająca zresztą aż tak wielkiego znaczenia dla wymowy całości.

Reasumując - nie jest to lektura łatwa ani przyjemna, ale tak bardzo znamienna dla danego okresu naszej historii i danego trendu w naszej literaturze, tak mocno akcentująca problem odpowiedzialności jednego człowieka za los innego i złożoności dokonywanych przez nas wyborów, że jej nieprzeczytanie zubożyłoby naszą wiedzę o świecie i ludziach.



---
[1] „Bywaj, dziewczę, zdrowe”, autorzy nieznani, w: „Śpiewnik”, opr. Hieronim Chamski, Wydawnictwo Hejnał, Płock 1993, s. 54.
[2] Stefan Żeromski, „Ludzie bezdomni”, Czytelnik, Warszawa 1971, s. 122.
[3] Tamże, s. 410.
[4] Tamże, s. 407.
[5] Tamże, s. 410.
[6] Tamże, s. 42.
[7] Tamże, s. 30.
[8] Tamże, s. 150.
[9] Tamże, s. 157.
[10] Tamże, s. 40.
[11] Tamże, s. 48.
[12] Tamże, s. 235.
[13] Tamże, s. 37.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 22990
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 24
Użytkownik: WBrzoskwinia 24.11.2008 20:08 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Z mojej strony chapeau bas przed tą recenzją, a przed jej autorem tym bardziej.
A przy okazji: ostatnie jej zdania to najkrótsza synteza "konfliktu lekturowego". Gdy czytać "Ludzi..." w licealnym wieku jako lekturę, jest się na to za mało dojrzałym, za mało się wie i czuje, by ją przyjąć, więc się ją odrzuca. Gdy czytać ją później, wartość jest czytelna - ale przychodzi za późno, jest się zubożonym. Tak więc decydenci lekturowi nie mają żadnego wyboru: wiedząc, że to nie jest książka dla młodzieży, musieli ją włączyć w listę lektur; innego wyjścia nie było, bo inne grozi zubożeniem... Główna wada systemowa nie polega zatem na tym, co się często słyszy: że tej czy innej książki nie powinno być w lekturach - lecz na tym, że szkolne omawianie lektury nie zawiera na początku albo na końcu konkretnej wiadomości, po co ta książka jest lekturą; takiej właśnie, jak w tej recenzji.
Użytkownik: cordelia 25.11.2008 21:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Z mojej strony chapeau ba... | WBrzoskwinia
No właśnie. Ta niedojrzałość czytelnika to moim zdaniem największy problem z lekturami szkolnymi. Z drugiej strony na czytanie później może najzwyczajniej w świecie nie być czasu! Nie mam pojęcia, jak ten problem rozwiązać, ale dołączam się do gestu chapeau bas.
Użytkownik: zielkowiak 04.12.2008 10:31 napisał(a):
Odpowiedź na: Z mojej strony chapeau ba... | WBrzoskwinia
Z lekturami tak to jest, dorastamy do nich za późno, patrząc z punktu widzenia systemu szkolnego. Ja lubiłam "Ludzi bezdomnych", ale wydaje mi się, że jakoś płytko się po nich prześlizgnęłam. Przeczytałam za to kilka lat temu "Przedwiośnie" i po prostu mnie urzekło. Wracam do niego co jakiś czas. Może rzeczywiście już i pora, by odświeżyć sobie znajomość z Doktorem i jego otoczeniem?
Użytkownik: WBrzoskwinia 04.12.2008 14:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Z lekturami tak to jest, ... | zielkowiak
Przypadek ciekawy, że historia właśnie dopisała do tego swoje trzy grosze. Wczoraj przez okno w tramwaju zauważyłem w gazecie na wystawie duży tytuł, informujący że Żeromski przechodzi do lektur nieobowiązkowych. Zastanawiam się, czy to nie jest tak, że zapomniał wół, jak cielęciem był. W szkolnych czasach Żeromski mnie odrzucał, z "Ludźmi bezdomnymi" na czele (do dzisiaj literatura społeczna, obyczajowa, psychologiczna jest "nie moja"; "Przedwiośnie" przeczytałem dwa razy, raz w szkole, raz później, bo tam występuje duży wątek wojenny, a ta tematyka jest "moja", więc i "Popioły" też). Dyzio mnie drażnił, wstrętne realia były nudne i rażące negatywnie, finalna decyzja Judyma bzdurna. Nie pamiętam teraz, czy już wówczas miałem rozróżnienie i rozdzielenie tego, co subiektywne względem tego, co obiektywne. Dobrze pamiętam, że mi wówczas porządnie wyłożyli, co ta książka jest warta jako obraz rzeczywistości (a i przykład naturalizmu w literaturze), toteż to doceniałem już wtedy (bo też literatura jako taka mnie interesowała, choć po jednokrotnym czytaniu Zoli już do tego nie wracam). Z czasem, po jakim takim dorośnięciu, zrozumiałem i tę decyzję Judyma (nieco inaczej, choć i nieco podobnie, jak wyżej), toteż ogółem wiem, że tę książkę poznać było warto niezależnie od tego, czy się ją i w ogóle tego rodzaju książki lubi. Stąd napisałem poprzednio o tym "musie" decydentów.
Teraz się okazuje, że musu nie ma. Zastanawiam się, co to znaczy. Czy czasy zmieniły się się na tyle, a ludzie wraz z nimi, że to straciło na aktualności na tyle, że już nie musi być obowiązkowe? Czy też zmieniły się na tyle, że decydenci wprowadzają powoli amerykanizację szkoły? O ile wiem w USA edukacja podstawowa ogólnokształcąca stoi na niskim poziomie (toteż nauczyciel jest marnie płatny), oczywiście są szkoły elitarne dla bogatych. To się uzupełnia z podobno bardzo porządnym systemem sortowania ludzi według zdolności, toteż każdy, kto się w takiej nijakiej szkole wykaże, ma pełne szanse czy nawet prawo do stypendiów itp., dzięki którym owe lepsze szkoły już na poziomie średnim są gładko dostępne i dla ubogich, a potem studia. Natomiast cała ta reszta zostaje wykształcona w zakresie minimum, jakiego trzeba do przysłowiowej łopaty (przysłowiowej, bo jednak chodzi o koparki, żniwiarki, maszyny, które nie są takie proste jak łopata). Głupsi są, nie chcą się uczyć - no to niech mają odpowiednio do możliwości i chęci (w domyśle: na diabła im Żeromski?). I to jest niegłupie: nie ma sensu, żeby się uczeń męczył z doskakiwaniem, skoro się do tego nie nadaje, i nie ma sensu, żeby dobrze kwalifikowany (i dobrze płatny) nauczyciel męczył z tumanami, taki zrobi dużo więcej, ze znacznie lepszym skutkiem, gdy się będzie zajmował takimi, którzy zdolni są z tego skorzystać. Niemniej u nas w Europie było inaczej: przynajmniej od drugiej połowy XIX wieku szkoła, zwłaszcza dająca maturę, była jakoś poniekąd "świątynią wiedzy", jakoś nie było (albo nie tak jakskrawe) tego zjawiska sortowania ludzi na zasadzie jakby koni (ty do orki, ty pod wierzch, a ty na wyścigi; w USA jest to zresztą wyścig szczurów, który i do nas się przenosi). U nas jakoś zadaniem szkoły było ciągnąć ludzi w górę, choćby i za uszy, bo dziś to dziecko jest takie, może i głupie, może i leniwe, ale jutra nie da się przewidzieć, toteż należy mu dać do ręki dużo, jak najwięcej, aby w przyszłości miał się na czym oprzeć, gdy już będzie zdolny decydować. Toteż nauczyciel był nieżle płatny i o sporych kwalifikacjach, także w szkołach rządowych dla każdego (od czasu do czasu stykam się z publikcjami naukowymi takich gimnazjalnych nauczycieli sprzed stulecia, zupełnie nie związanymi ze szkolnictwem, tylko z ich profilem wykształcenia i zainteresowań; tu akurat historycznymi. To jest klasa, to są często badania podstawowe i przyczynki, które po dziś dzień należą do fundamentów, a bywają tematy, którymi nikt się potem nie zajął. Oczywiście, że nie wszyscy, niemniej to jest zjawisko reprezentatywne, a nie wyjątek od standardu). I to też, na swój sposób, jest niegłupie.
A teraz wygląda, że właśnie nie dać. Nie zawalać nieszczęsnego dziecka nadmiarem. Redukować wymagania, niech się nie stresuje (szkoła bezstresowa to już przynajmniej ze ćwierć wieku). Niby dobrze, ale czy na pewno? Czy to nie kształtuje skutku, o którym Lem pisze w "Powrocie z gwiazd": mli-mli, mli-mli po wieki wieków. Jak będzie z takim człowiekiem, który przejdzie bezstresowo i niekłopotliwie przez szkołę, po czym jak w mur wyrżnie o wymagania i stresowość w pracy? Co tam w pracy; przecież już samo uzyskanie pracy jest trudne. Nie umiem tego rozważyć ani wyważyć, musiałbym się naskładać, żeby zbadać aktualną sytuację, na co nie mam ani czasu, ani ochoty (nawet tej gazety nie kupiłem, gazet nie czytam). Po sobie wiem tyle, że ludzie tacy jak ja, stracą na braku Żeromskiego w szkole, a że żaden ze mnie wyjątek, toteż takich i podobnych będzie niemało (no i wracamy do punktu wyjścia: gdybym miał teraz lat 15, pewnie bym inaczej myślał, zwłaszcza nie lubiąc Żeromskiego. Ciekawe, czy bym był na tyle przewidujący, by zapytać: "a co zamiast tego?").
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 04.12.2008 16:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Przypadek ciekawy, że his... | WBrzoskwinia
Sama nie wiem, jak lepiej. Z relacji młodego pokolenia rodziny wiem (a częściowo i widzę na własne oczy), że młodzież jak czegoś nie chce przeczytać, to i tak nie przeczyta. "Przerobi" streszczenie i główne zagadnienia z jednego z licznych "bryków", jakich w księgarniach na kopy, i odfajkowane. Ostatnio opowiadała mi bratanica, że mieli na polskim zadanie z tego rodzaju, jak się pisze na maturze: na podstawie zamieszczonego fragmentu "Lalki" i znajomości całości lektury napisać, jaki był stosunek Polaków do Napoleona. Koleżanka, która lektury się nie chwyciła, a bryk przejrzała tylko pobieżnie, przeczytała rzeczony fragment (z pamiętnika Rzeckiego)i - ponieważ nie padło w nim nazwisko żadnej z głównych postaci, a ona zakonotowała sobie, iż powieść jest "o Wokulskim" - nasmarowała sążnisty elaborat o tym, jak to Wokulski wielbił Napoleona...
Jak się ma tego rodzaju podejście do lektur, to ani ich obowiązkowość nie pomoże, ani ich brak nie zaszkodzi. Ale ja jestem jednak po drugiej stronie barykady: jeśli choć jedna osoba, przymuszona programem, wbrew własnej woli przeczyta cokolwiek, co jednak w jakiś sposób wpłynie na jej uczucia, sposób postrzegania czy wnioskowania, zachęci ją do poznawania czy to danego twórcy, czy danej epoki, czy choćby jej kontekstu historyczno-politycznego - czyż samo to nie jest warte zachodu?
Użytkownik: EPA! 24.11.2008 21:39 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Świetna recenzja! Czytając ją nabieram chęci na powtórkę lektury sprzed lat.
Użytkownik: Kyouri 25.11.2008 19:43 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziś właśnie, o poranku, mój wzrok padł na "Ludzi bezdomnych" na półce. Podjęłam decyzję, że sobie odświeżę ich lekturę. Teraz zaś do tego trafiłam na tę, bardzo dobrą, recenzję. Zaczynam to traktować, jako znak ;)
Ale uczciwie przyznam, że w liceum Żeromski mnie nigdy nie potrafił zachwycić i porwać za sobą. Skoro jednak teraz sama nabrałam na niego ochoty, to może do pewnych lektur należy podchodzić już z jakimś większym doświadczeniem życiowym i zrozumieniem?
Użytkownik: aleutka 26.11.2008 00:26 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
To jedyny taki przypadek w moich przygodach z lekturami - na ogół czytałam je przynajmniej bez przymusu, jeśli nie z przyjemnością - otóż Żeromskiego nie cierpiałam organicznie. Stąd o ile pamiętam inne lektury - Żeromskiego ( zwłaszcza Przedwiośnie) mam kompletnie wymazane z pamięci.

Pamiętam jedynie dlaczego nie lubiłam Judyma (pisałam o tym w rozprawce czy innej recenzji:) Otóż - poza jego niezrozumiałym (wówczas) postępkiem wobec Joasi - wydawał mi się bardzo niebezpiecznym idealistą. (Twierdziłam wręcz, że Żeromski, wbrew własnym intencjom zapewne, stworzył ostrzeżenie przed idealizmem - takim zimnym zupełnie, sterylnym i pozbawionym współczucia). U Judyma uderza to tym bardziej, że jest on lekarzem. Swoje szlachetne pragnienie - ach leczyć biednych - realizował czekając na tych biednych w swoim gabinecie o ile pamiętam. Idealista teoretyczny mocno. A od pogardy wobec lekarzy ludzi bogatych do stwierdzenia, że świat będzie lepszy bez nich (kiedy na przykład klasa robotnicza przejmie władzę) i wyjścia na ulice jest tylko jeden krok, i przerażająco łatwo go zrobić.

W Miasteczku Middlemarch jest postać Tertiusa Lydgate - młodego, idealistycznego lekarza. Nie rozumiałam do dziś czemu jest w nim tyle irytujących mnie cech. Otóż jest trochę podobny do Judyma - uważa, że własny idealizm wystarczy, aby uważać się za kogoś lepszego od motłochu. George Eliot prowadzi go jednak inaczej niż Żeromski Judyma i umie obudzić jakieś współ-czucie, w czym Ludzie bezdomni są kompletną porażką.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 26.11.2008 17:44 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Niestety, mojego potomka jak na razie moje argumenty nie skłoniły do kontynuowania lektury, którą odłożył po jakichś 40 stronach, twierdząc, że "ten Żeromski to straszny grafoman" i na dowód podając mi cytat: "powozy sunęły noga za nogą" (którego mnie się znaleźć nie udało; chyba zacznę czytać jeszcze raz...). Po czym zabrał się za Kafkę z dużo większym zapałem.
Ja zaś ze swej strony muszę się przyznać, że nawet abstrahując od wartości ponadczasowych etc., w liceum zachwycałam się Żeromskim do upojenia i nic mi nie przeszkadzały te wspomniane powyżej "zimne kły rozkoszy", które już dziś mnie bardzo drażnią. Przeczytałam z własnej i nieprzymuszonej woli całe (bodaj 12-tomowe) jego dzieła zebrane z rodzicielskiej biblioteki, kapitulując dopiero przy "Popiołach", ale nie dlatego, żeby mi stylistyka przeszkadzała, tylko, że wówczas jakoś nie przepadałam za powieściami historycznymi.
Użytkownik: hburdon 26.11.2008 20:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Niestety, mojego potomka ... | dot59Opiekun BiblioNETki
"Środkiem ulicy, po zrujnowanym bruku, wlokły się noga za nogą wozy z cegłą, wytrząsające na wsze strony pył różowy."

Opinię twojego potomka podzielam. Mój ulubiony fragment pochodzi z "Popiołów":
"Łkała nie roniąc łzy z oczu. Szarpała cudnymi palcami żelazne ozdoby balkonu jakoby powrozy niedoli, które ją opasywały, i wiła się na miejscu jak nadeptana żmija."

Co nie znaczy, że Żeromskiego nie warto czytać, on ma różne mądre rzeczy do powiedzenia. Tylko okropnie to robi. :)
Użytkownik: WBrzoskwinia 27.11.2008 18:36 napisał(a):
Odpowiedź na: "Środkiem ulicy, po ... | hburdon
Ojoj, ale to nie tak... Samochód i tramwaj elektryczny przed wiekiem były nowością i rzadkością. Każdy w tamtych czasach od małego był uwarunkowany doświadczeniem, że jadący pojazd tworzy całość ze zwierzęciem, które go ciągnie. W tym kontekście wozy wlokące się noga za nogą są oczywistym skrótem myślowym. Bełkot to jest tylko dla nas, a tylko dlatego, że my tworzymy się w rzeczywistości, w której pojazd jest wozem bez koni. Spierać się zatem można, czy ten skrót myślowy nie poszedł tu ciut za daleko (jednak wóz to wóz, a koń to koń), ale nie można sprowadzać tego do absurdu, grafomanii lub okropności, bo to jest przyjmowanie za kryterium, żeby autor sprzed wieków pisał naszymi pojęciami, operował naszymi kategoriami, czyli był dzisiejszym człowiekiem. I to samo dotyczy stylistyki: przecież ekspresywna w taki sposób stylistyka należy do konwencji epoki, a to nie nasza epoka. Rzecz nie w tym, że ma nas to nie razić, nie śmieszyć ani że musi się nam to podobać. Rzecz w tym, żeby nie być jak ten bohater u Leśmiana, który ma za złe Bogu, że nie dość, że potworzył jego, krowę i wołka, to zmajstrować musiał jeszcze takiego dusiołka.
Użytkownik: embar 27.11.2008 18:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Ojoj, ale to nie tak... S... | WBrzoskwinia
Och jak ja zawsze strasznie tego Judyma nienawidziłam, na równi ze Stasia Bozowską :P
Użytkownik: hburdon 27.11.2008 19:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Ojoj, ale to nie tak... S... | WBrzoskwinia
Ekspresywna w taki sposób stylistyka jest cechą osobniczą Żeromskiego, nie epoki: inni pisarze tej epoki tak nie pisali. Nie wszystko da się wytłumaczyć odległością w czasie.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 29.11.2008 15:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Ojoj, ale to nie tak... S... | WBrzoskwinia
O, dzięki za argument! Zaraz to pokażę młodemu!
Użytkownik: nuda_veritas 28.11.2008 08:11 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Niedawno na forum
http://forum.gazeta.pl/forum/71,1.html?f=151
miała miejsce ciekawa dyskusja na temat opisu Żydów w "Przedwiośniu".
Dot, ciekawa jestem Twoich uczuć podczas lektury tych fragmentów:

"Bawią się tam, w tych zakażonych klatkach, tłumy dzieci żydowskich - brudne, schorowane, mizerne, wyblakłe, zzieleniałe - o ile promień słońca przedrze się przez chmury zimowe i zajrzy do tych padołów. Gdy huczy wicher i mróz ściska, dzieci te wtrącone są do kryjówek, gdzie starzy szwargoczą o interesach, zyskach i szybkich zarobkach. Zdarzyło się raz Cezaremu widzieć dwoje kilkoletnich dzieci przytulonych do siebie i wędrujących dokądś długą Franciszkańską ulicą. Nożyny ich tonęły w czarnym, rzadkim i lepkim błocie chodników i rynsztoków, odzienie ich było zmoczone i brudne. Para ta była wynędzniała ponad wszelkie słowo opisu. Nogi ich były cienkie jak pogrzebacze, a ręce chude jak ptasie piszczele. Twarze były również nie ludzkie, lecz jakby sępie czy jastrzębie, oczy były surowe i starcze. Ta para nieszczęśliwych machała przezroczystymi dłońmi, kiwała głowami osadzonymi na wychudłych szyjach i zajadle, zaciekle o czymś rozprawiała. O czymże to mówiło tych dwoje? Czy również o zyskach i szybkich zarobkach?
(...)
W tych miejscach panował chargot, wrzask, niemal huk, wywołany przez handel na modłę ściśle żydowską. Nabywcy i sprzedawcy ochłapów mięsa, kawałków gęsi, nóg, łbów, szyj, dziobów, skrzydeł, śledzi, kartofli, odkrajanych cząstek pomarańczy, cukierków i owoców - skakali sobie do oczu, wydzierali towar z rąk, obrzucali się stekiem wyzwisk, wydzierali pieniądze z garści zaciśniętych. Wszyscy mieli
we włosach pierze, byli pobryzgani i zachlastani krwią niewinnych kaczek i kogutów.
(...)
Wobec rozwinięcia wnętrza płachty wypełzło, wynurzyło się jakby spod ziemi mnóstwo Żydów i Żydówek, przeważnie starych, koślawych, powykrzywianych, zrudziałych, obrośniętych kłakami. Cała ta czereda poczęła z krzykiem i kłótnią wyłapywać poszczególne kawałki, cząstki i obrzynki żelaza, nabywać je wśród nieopisanej sprzeczki i targu.
(...)
Cezary doznał wrażenia, że to jest zbiorowisko starych próżniaków, specjalistów od gromadzenia starych pogrzebaczy. Nie mógł się przejąć uszanowaniem dla ich ubóstwa ani zrozumieć sensu ich zatrudnienia.
(...)
Był tam nadmiar nędzarzy-łachmaniarzy, który zużywał ruchliwość przyrodzoną rasy żydowskiej na oszukiwanie się wzajemne, na pracowitą kłótnię o ochłapy jadła, o śledzie, o skrawki mięsa, a nic, literalnie nic nie czynił dla zarobku godziwego, stałego i dobrze płatnego w fabrykach i warsztatach. Wielu, oczywiście, pracowało w tych ulicach nad siły jako tragarze, woźnice, pomocnicy, subiekci, i ci mieli nawet zewnętrzny wyraz inny, normalny, ludzki.
Przeciętny jednak typ - to była karykatura ludzkiej postaci. Zgarbieni, pokrzywieni, obrośli, brodaci, niechlujni, śmieszni bezgranicznie w swych płytkich czapeczkach i długich, brudnych chałatach do pięt, wałęsali się i zalewali ulice, brodzili, wchodzili i wychodzili, gadali, kłócili się, nic właściwie nie robiąc. Cezary przyszedł do przeświadczenia ogólnego, iż Żydzi zamieszkujący dzielnicę, w której mu przebywać wypadło, są
zbiorowiskiem ruchliwych i gadatliwych próżniaków".

Krew niewinnych kaczek i kogutów? Naprawdę wstrząsające! Polacy nie jadali wtedy drobiu?
:)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 29.11.2008 15:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Niedawno na forum http:/... | nuda_veritas
Przyznam, że swoich uczuć sprzed lat w ogóle nie pamiętam. Teraz natomiast, kiedy jestem bogatsza o sporą porcję wszelakiej wiedzy i świadomości, zaczęłam się zastanawiać: czy Żeromski był świadomym antysemitą, czy też po prostu jak papuga powtarzał obiegowe poglądy, krążące w naszym społeczeństwie od ładnych paru stuleci, ubrawszy je w wyrazistą literacką szatę? Za tym drugim wariantem przemawiałby fakt, że kilkadziesiąt stron dalej, w dialogu Judyma z Chmielnickim, padają słowa, które świadomy antysemityzm właśnie krytykują:
" - (...) Dzisiaj już mało kto mówi o nas o Żydach jak o ludziach. Jeżeli się o nich mówi, to po to tylko, żeby ich przyrównać do "robactwa", które oblazło i żre "ludzi". Kiedy czytam dzisiejsze pisma, pisma, które jawniw wzywają do nienawiści, do wygładzania, wyrzucania, tępienia Żydów, dzisiaj, i to w imię zasad Jezusa Chrystusa..." (Chmielnicki)
(...)
- No tak. Pisma takie wydają szuje, nędzne łajdaki, które na szerzeniu nienawiści między ludźmi, na niszczeniu solidarności robią majątki. Z tego zatrutego posiewu budują sobie kamienice (...). (Judym)"
- co jednak nie przeszkadza Żeromskiemu znów jakiś czas dalej postawić na drodze Judyma "chmary Żydków"...
No, cóż, i dziś znam ludzi, którzy absolutnie antysemitami nie są, skądże, tylko na przykład pytają mnie: " i co znowu wyczytałaś w tej "koszernej gazecie"?...
Użytkownik: karolcia87 04.01.2009 20:14 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Mówisz, że nie możesz pojąć ostatecznej decyzji Judyma. Ja doskonale go rozumiem. Podejrzewam, że takich postaci może i również później ( chociażby w czasie II wojny światowej) było więcej. Takich, którzy ponad rodzine stawiali swoje idee. Pamiętam czasy kiedy w szkole przerabiałam tą lekture i pamiętam jakby to było wczoraj jedno zdanie mojej nauczycielki: "Wszyscy lekarze, i inne zawody medyczne powinny zrezygnować z założenia rodziny" Obruszyłam się wtedy bardzo. Dzisiaj jednak wiedząc jaka to jest cieżka praca i ile czasu zajmuje, w pewnym sensie przyznaje jej racje. Wiem, że w moim zawodzie ciężko mi będzie pogodzić obowiązki rodzinne i te względem wszystkich chorych. A jedną i drugą rolę chcę spełniać jak najlepiej potrafie. Może właśnie dlatego potrafie zrozumieć co nim kierowało. Zawsze gdy ma się misję, jakakolwiek by ona była, pochłania całkowicie. A ciężko zarówno kochać i służyć w 100%.

Apropo dzienników Joasi. Są świetne. Do dzisiaj aktualne.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 05.01.2009 17:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Mówisz, że nie możesz poj... | karolcia87
Mimo wszystko jestem zdania, że nie można równać decyzji Judyma z podobnymi podejmowanymi przez ludzi w czasie wojny, a dlaczego - uzasadniłam już powyżej.
Może troszkę niedokładnie zrozumiałaś moją wypowiedź - bo wyraźnie napisałam, że nie pojmowałam jego postępowania, czytając powieść jako uczennica, dziś natomiast jestem w stanie przyjąć do wiadomości jego przesłanki, co nie znaczy, że je pochwalam. A nie pochwalam także i dlatego, że sama jestem dzieckiem lekarzy i na własnej skórze przekonałam się, że owszem, można być w pełni zaangażowanym w pomoc chorym, i mieć normalną rodzinę. Fakt, że na co dzień z obowiązków odciążała ich niepracująca babcia, ale jej pomoc była niezbędna tylko dlatego, że oboje wykonywali ten sam zawód; w przypadku zaś, gdy tylko mężczyzna zajmuje się medycyną, a kobieta pozostaje w domu - jak było w praktycznie wszystkich rodzinach lekarskich w XIX wieku i w bardzo wielu aż do czasów PRL - oczywiście, całe gospodarstwo i dzieci są na jej głowie, lecz przecież to nie różni się niczym od innych rodzin, w których tylko ojciec zajmuje się zarobkowaniem i wykonuje jakiś odpowiedzialny zawód (np. jest duchownym innego wyznania niż katolickie, nauczycielem, kuratorem - wówczas też powinien wykazywać powołanie do tej pracy, być dyspozycyjnym, cierpliwym, stale się dokształcać, myśleć po godzinach o problemach swoich podopiecznych).
Zresztą i w literaturze mamy świetne przykłady tego, że można pogodzić zawód lekarza z życiem rodzinnym, choć oczywiście nie jest to łatwe. Jeśli jeszcze nie czytałaś, polecam Ci gorąco takie pozycje jak: "Ciała i dusze" M.van der Meerscha, "Cytadela" A.Cronina, i dość już współczesną "Jak zostałem chirurgiem" W.Nolena (tym bardziej, że z Twej wypowiedzi wnioskuję, że swoją przyszłość wiążesz z medycyną). Ich bohaterowie (z których jeden - z trzeciej w kolejności książki - nie jest postacią fikcyjną, tylko prawdziwym autorem własnych wspomnień), budzą o wiele cieplejsze uczucia i większy szacunek niż Judym - między innymi także dlatego właśnie, że nie uciekali przed problemami życia codziennego, wymawiając się misją. Trochę inaczej wygląda sprawa w przypadku kobiety, bo tu już istnieje drobna kolizja podstawowego zadania zawodowego i podstawowego zadania rodzicielskiego (niestety macierzyństwo wymaga pewnych przerw w pracy - a im dłuższe one są, tym większe problemy po powrocie), ale w sprzyjających warunkach można i z tym sobie poradzić, czego żywym dowodem jestem ja oraz sporo innych znanych mi lekarskich dzieci :).
Użytkownik: karolcia87 09.01.2009 11:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Mimo wszystko jestem zdan... | dot59Opiekun BiblioNETki
Zgadzam się że jest to trudne. Mam nadzieje, że i mi uda się sprostać równocześnie być dobrą matką i pielęgniarką. Znam jednak wiele osób, które już dziś deklarują, że nie zamierzają zakładać rodziny. Głównie ze względu na brak czasu. Istnieje jednak jeszcze druga strona medalu. Nie zawsze życiowi partnerzy są w stanie zrozumieć specyfikę tego zawodu. Gdy partner nie jest związany w żaden sposób z medycyną ciężko jest mu zrozumieć te ciągłe nieobecności w domu. A związek często ( na szczęście nie zawsze) dąży do autodestrukcji.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 09.01.2009 17:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Zgadzam się że jest to tr... | karolcia87
Ja bym powiedziała może, że nieobecności to jeszcze pół biedy, bo dzisiaj pewnie z 1/3 cywilizowanej Europy pracuje wieczorami i nocami poza domem, żeby wymienić nie tylko wszelkiego rodzaju transportowców oraz pracujących na zmiany górników, hutników etc., ale także niezliczone rzesze przedstawicieli handlowych i serwisantów, którzy pół życia spędzają w delegacjach. Mam kilka znajomych małżeństw typu: pielęgniarka-górnik, pielęgniarka-kierowca PKS, farmaceutka-agent ubezpieczeniowy; czasami się mijają w drzwiach przez tydzień, ale może właśnie dlatego mają dla siebie więcej zrozumienia? Gorsze jest chyba przynoszenie do domu emocji związanych z pracą, bo jednak większość ludzi zostawia je za drzwiami, a w służbie zdrowia nie zawsze się da...
Użytkownik: bodziek 20.03.2009 21:05 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Prowadząc dalej poprzednią dyskusję: nie wydaje mi się, że można robić coś do końca dobrze, jeśli nie jest się zadowolonym z siebie. Bez wsparcia psychicznego, bez bliskich osób i bez miejsca (domu), w którym można trochę odetchnąć od trosk doczesnych, łatwiej jest się człowiekowi załamać. Tak mi się przynajmniej wydaje. I na mój mały, głupi rozumek, Judym mógł zrobić razem z Joasią wiele dobra. On lekarz, ona nauczycielka - służba ludziom idealna.
Wracając do samej książki. Moje podejście do lektur zaczęło się kształtować już w gimnazjum (po "Antygonie" i "Małym księciu"), a ostateczną formę przybrało po "Panu Tadeuszu". Wtedy właśnie, wśród narzekań całej klasy na te romantyczne wyziewy, zaczęłam się zastanawiać po co ta, a nie inna, książka trafiła do kanonu lektur szkolnych. Odpowiedź banalna - po prostu znajduje się w niej coś, o czym powinniśmy mieć świadomość (jako jednostka lub jako społeczeństwo) i zaczęłam na lektury patrzeć dużo bardziej przychylnym okiem, ba, lubiąc nawet! Toteż z entuzjazmem sięgnęłam po "Ludzi bezdomnych", kiedy nagle uświadomiłam sobie, że to Żeromskiego! Tego samego, który napisał znienawidzone w gimnazjum "Syzyfowe prace" i katował nas swoim dziennikiem. Nie wiedziałam od której strony książkę ugryźć, ale w końcu zaparłam się i przeczytałam. I tu miłe zaskoczenie, bo wcale nie umierałam na tym i nie rozbolała mnie głowa przy dłuższych rozdziałach. No naprawdę, podobało mi się. Szczególnie pamiętnik Joasi, aż dziw bierze, że mężczyzna mógł stworzyć coś takiego. Naprawdę, nie rozumiem narzekań wszystkich na ten rozdział - jak dla mnie najlepszy. Oklaski dla autora, wątpię, czy którakolwiek kobieta potrafiłaby tak dokładnie opisać męskie przemyślenia! I chyba zrozumiałam wreszcie Żeromskiego, jego epokę (z tym zabawnym dekadencyzmem i opisami poszczególnych liści na drzewie) i całą "misję" literacką, którą pełnił. Nawet wpadłam na pomysł przeczytania "Syzyfowych prac" ponownie, ale w późniejszym czasie, kiedy dojrzeję.

Na dzień dzisiejszy mam lat 19, wiem doskonale, że rozumieć cokolwiek dopiero zacznę, dlatego poproszę o czytanie moich uwag (a raczej osobistego wywodu) z przymrużeniem oka. Nie, żebym się usprawiedliwiała.
Użytkownik: Lenia 21.09.2009 22:33 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wypowiem się jako przedstawicielka tych zobowiązanych do czytania lektur, czyli licealistów: Przyznam, że tę książkę czytało mi się z początku bardzo źle (tak jak i poprzednie Żeromskiego). Ale potem nabrałam do niej przychylniejszego stosunku - bo zobaczyłam, że ona jest o ciekawych rzeczach! A kiedy w końcu zrozumiałam, o co chodzi z tymi bezdomnymi ludźmi, to już było tylko lepiej. :)

"Od jednej do drugiej zagrody lazł znudzony pies, z najgłębszą obojętnością spoglądający na przechodnia, wlokło się babsko zniedołężniałe, w kiecce szarej koloru bagna i tułało się zamoczone, brudne i smutne dziecko."

/Stefan Żeromski, „Ludzie bezdomni”, Czytelnik, Warszawa 1989, s. 296/

A za to zdanie to po prostu podziwiam autora. Czytam - i widzę.
Użytkownik: alicja23102 14.01.2010 12:14 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Cóż mogę powiedzieć - książka obowiązkowa. Nie przypadła mi do gustu. :)
Użytkownik: Madzieńka90 17.06.2011 22:13 napisał(a):
Odpowiedź na: No i znowu skusiła mnie -... | dot59Opiekun BiblioNETki
Jedna z najwspanialszych lektur licealnych.Czytałam ją dwukrotnie.Od samego początku polubiłam Judyma oraz JOasię. LIczyłam że zostaną razem jednak uważam że Tomasz postąpił słusznie.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: