Dodany: 21.11.2008 19:35|Autor: moremore
Panie Littell, dlaczego?
Dawno nie miałam w rękach książki, którą tak trudno byłoby mi jednoznacznie ocenić. Myślę o niej, analizując plusy i minusy tej powieści. Zdecydowanie więcej jest pozytywów, a jednak i tak nie jestem pewna, czy mam przyznać Littellowi szóstkę, czy może czwórkę... Podziwiam heroiczną pracę, jaką musiał wykonać, żeby tak historycznie uwiarygodnić swoje dzieło, ilość udokumentowanych faktów, detali, biografii, wydarzeń, opisów jest wprost oszałamiająca. Te tysiąc stron powieści jest w przeważającej części owocem rzetelnej pracy nad faktami historycznymi. Wątki fikcyjne, relacja narratorska oficera SS opina je fabularną siatką, dzięki której możemy zajrzeć we wnętrze wydarzeń, choć do tej warstwy fabularnej mam nieco zastrzeżeń. Sama postać Maxa Aue wybitnie mnie irytuje, już wcześniej, podczas lektury zżymałam się nad konstrukcją psychologiczną postaci, ale dopiero po przeczytaniu całości zrozumiałam, dlaczego tak nie lubię bohatera. Nic to, że jest seksualnie zdewiowany, choć swoją drogą Littell znajduje chyba jakąś przyjemność w katowaniu czytelnika opisami tychże dewiacji, nic to, że nieustannie relacjonuje swoje problemy z metabolizmem. Tak naprawdę włos mi się jeży na myśl, że jest poza całą tą otoczką całkiem przeciętnym człowiekiem. Przyjemniej, przepraszam za wyrażenie w kontekście tematyki powieści, może łatwiej byłoby czytać tę książkę, gdyby Aue był jednak fanatykiem, sadystą, tępym narzędziem. Tak, oczywiście znam opis słynnego więziennego eksperymentu Philipa Zimbardo, rozumiem jego wymowę, tak jak rozumiem działanie mechanizmu uprzedmiotowienia ofiary i rozkładanie się zbiorowej odpowiedzialności. Ale co z tego? W żaden sposób nie jestem w stanie usprawiedliwić bohatera. Za każdym razem, kiedy wrażliwy, wykształcony, inteligenty Aue podkreślał estetyczną, a nie moralną stronę zbrodni, skręcałam się z rozpaczy. Za każdym razem, kiedy wyrażał oburzenie z powodu malwersacji, korupcji przy podziale odebranego ofiarom mienia, miałam ochotę odłożyć książkę, wszystkie jego przemyślenia na temat patriotyzmu, powinności, wierności ideałom narodowego socjalizmu w kontekście Endlösung wywoływały we mnie wściekłość. Littell oczywiście wcale nie oczekuje, że polubimy jego bohatera, myślę, że jest mu to obojętne, stąd być może moja niezgoda na taką, a nie inną konstrukcję postaci. Wrażliwy i oschły, myślący i powielający poglądy, sympatyczny i odrażający, erudyta i środowiskowe popychadło, ambitny i poddający się manipulacjom, całkiem normalny człowiek, na swoje i nie tylko swoje nieszczęście uczestnik historycznego procesu. Najbardziej więc irytuje mnie fakt, że nie mogę Maxa bezwarunkowo potępiać, choć chciałabym, choć wszystkie moje wewnętrzne wartości i zasady sprzeciwiały się jego relacji, brakowi takich refleksji, jakie, och, jak łatwo osądzić, powinien mieć...
Nie ma w powieści wyraźnego momentu przejścia bohatera na tę drugą stronę i nie może być, wszystko dzieje się tak naturalnie, jak zwykle się dzieje. Ciągle miałam naiwną nadzieję, że natknę się na taką granicę, na słowa, na emocje; pojawiały się tylko króciutkie błyski. Mdłości, w których więcej było estetycznej odrazy, gniewu, bardziej z powodu wykroczeń poza regulaminową obojętność niż własnej słabości. Częściej też czytałam o moralności niemieckiego oficera niż o moralności człowieka. Szukałam jakiejś humanistycznej trwogi w umyśle bohatera, który potrafił bezpośrednio po wizycie w obozie koncentracyjnym oddawać się słuchaniu Brahmsa, albo w towarzystwie dziecka obserwować mrówki żerujące przy krematorium, niewiele jej jednak znalazłam. Nie uniknęłam stawiania bohaterowi jałowych pytań, dlaczego, dlaczego, człowieku? Autor na te pytania nie odpowiada, zostawia z nimi czytelnika, na wiele wieczorów burząc jego wewnętrzny spokój. Ta potencjalność zła w istocie ludzkiej, ta cienka granica między przekonaniem, że "ja bym nigdy" a wątpliwością "a może jednak?" powoduje, że po odłożeniu "Łaskawych" ma się moralnego kaca. To przejmująca książka, nieepatująca wcale opisami zbrodni bądź niepowielająca sposobu ich opisywania, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Littell po prostu relacjonuje, nad odpowiedzią zastanawiaj się, czytelniku, sam...
Do sprawności stylu pisarskiego Littella mam nieco pretensji. Przez mniej więcej dwie trzecie powieści akcja toczy się w miarę harmonijnie, język jest precyzyjny, czyta się doskonale. Żałowałam braku rozwinięcia wątku Stalingradu, ale to moje osobiste odczucia, bez związku z tematem. Przeszkadzał mi natłok wojskowej, administracyjnej nomenklatury, nieprzetłumaczalnych skrótów, zasypywanie czytelnika terminologią partyjną, opisem stosunków między jednostkami, wydziałami, szarżami, brak bezpośrednich wyjaśnień na dole stron, tym bardziej, że nie znam języka niemieckiego, ale okazało się to kwestią przyzwyczajenia. Natomiast pod koniec w treści zachodzą zmiany, autor zwraca się ustami bohatera bezpośrednio do czytelnika z kuriozalną refleksją, że tak naprawdę jest już zmęczony opowieścią. W tym momencie ja też już odczuwałam jałowość dalszej lektury, nie interesował mnie aż tak wątek fabularny, było mi szczerze obojętne, czy bohater przeżyje, czy dosięgnie go sprawiedliwość, jak ułożą się jego dalsze losy. To, co najważniejsze w tej książce, pytanie o istotę zła w człowieku, o jego potencjalność, można było zawrzeć w mniejszej objętościowo treści. Najlepiej jednak pisze się cudze książki :).
No i cóż, nadal nie wiem, jaką mam przyznać książce ocenę. Zapewne wypośrodkuję między podziwem dla znakomicie udokumentowanego dzieła z ważnym, moralnym pytaniem a zmęczeniem objętością i szokowaniem czytelnika seksualnymi dewiacjami bohatera (jakie znaczenie miała mieć dla powieści scena pod gilotyną, panie Littell? Można było nam jej chyba oszczędzić, tak jak paru innych podobnych). Na pewno jednak nie żałuję czasu poświęconego tej książce, jednak nie. Dlatego "na pięć"...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.