Absolutnie warto przeczytać tę książkę!
Pewnego styczniowego i bardzo mroźnego poranka (-15 stopni) Vicky Myron, dyrektorka biblioteki miasteczka Spencer w stanie Iowa, znalazła w metalowej skrzyni na książki małego, zabiedzonego, rudego kotka. Był tak słaby, że nawet nie miał siły wydobyć z siebie głosu.
Vicky wzięła go do środka, ogrzała, a potem wyleczyła, bo miał odmrożone poduszeczki łapek. Kotek, nazwany później Dewey, odwdzięczył się za jego uratowanie całym swoim sercem. Dzięki ujmującemu charakterowi i darowi wczuwania się w ludzką psychikę podniósł na duchu mieszkańców Spencer, zagrożonego bezrobociem i opuszczeniem, oraz pozwolił im uwierzyć, że przyszłość może być lepsza. Wpłynął także na Vicky Myron i pomagał jej przetrwać najcięższe chwile jej życia.
"Dewey. Wielki kot w małym mieście" to jedyna książka w moim życiu, przy której płakałam ze wzruszenia.
Oprócz ogromnego ładunku uczuciowego ma ona także dużą wartość poznawczą. Moja mama, która nie zna angielskiego i mało wie o kulturze Stanów Zjednoczonych, właśnie z niej dużo się dowiedziała o życiu zwykłych Amerykanów i przekonała się, jak wiejska jest Ameryka. Bo przecież w takich małych miasteczkach jak Spencer mieszka większość obywateli Stanów Zjednoczonych.
Wątki dotyczące życia Vicky Myron, losów Deweya i codzienności na amerykańskiej prowincji zostały zgrabnie połączone w jedną całość.
Największym atutem tej książki, jeżeli można tak powiedzieć, jest jednak to, że zawiera ona piękne przesłanie, aby się nie oglądać wstecz i nie poddawać w obliczu przeciwności losu.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.