Dodany: 16.10.2008 17:03|Autor: dot59
Gdyby nie ten Kształt i Ścierwnik...
Ponieważ na bezbarwność jesiennych zmierzchów i przytłaczającą prozaiczność codziennego życia nie ma lepszego antidotum niż podróż w baśniowe światy, a miałam akurat pod ręką egzemplarz nieczytanej dotąd powieści fantastycznej, trudno się było oprzeć pokusie. Że została wydana w serii przeznaczonej raczej dla młodszej (duuużo młodszej...) grupy wiekowej, też mi specjalnie nie przeszkadzało, bo skoro pewna część mojej duszy nadal tkwi na poziomie „Mary Poppins” i „Muminków”, to niestraszny mi ani „Harry Potter”, ani inne współczesne baśnie.
Po fakcie muszę przyznać, że jeśli chodzi o stworzenie unikatowego świata alternatywnego, autor niewielu ma sobie równych. Jego kreatywność wyraża się i w samej geografii, i w symbolice tego świata (wyspy odpowiadające poszczególnym godzinom doby i jedna dodatkowa, nadzwyczajna), i w sposobie, w jaki można się doń dostać (tu nie zdradzę, co to za sposób, aby nie pozbawiać dreszczyku emocji potencjalnych przyszłych czytelników), i w rozmaitości zaludniających go istot (rzeczywiście jest to jedna z nielicznych powieści tego gatunku całkowicie obywająca się bez elfów, krasnoludów i orków; magia jest, bo być musi, ale posługujące się nią postacie przeważnie dość znacznie odbiegają od stereotypu maga czy czarownicy. Pozostałe stworzenia, jeśli nawet wykazują jakieś cechy wspólne z wytworami wyobraźni innych autorów, to są to pokrewieństwa na tyle odległe, by nie można było im przypisywać wtórności).
Sama fabuła nie jest już aż tak bardzo oryginalna, ale, z drugiej strony, kanon gatunku wcale tego nie wymaga. Wiadomo, że jeśli ziemskie dziecko trafia do świata równoległego, to nie po to, by być w nim biernym obserwatorem – musi być misja, która zostanie mu powierzona i muszą być przeszkody, które ma po drodze pokonać, im bardziej mrożące krew w żyłach (albo im bardziej zabawne i absurdalne), tym lepiej. Candy zasługuje na ucieczkę w niezwykłość co najmniej w takim samym stopniu, jak inni bohaterowie podobnych opowieści, a może nawet bardziej, bo otaczający ją ludzie nie są neutralni i dalecy, jak w „Opowieściach z Narnii”, ani groteskowo głupi i śmieszni, jak w „Harrym Potterze” – są przeraźliwie realistyczni w swojej przyziemności, małości, bezduszności. Kurczakowo to symbol wszystkiego, co w naszej cywilizacji prymitywnie materialistyczne i trywialne, co zabija wrażliwość i odbiera radość. Ale gdzie jest powiedziane, że inny świat okaże się lepszy? W baśniach zdarzają się nie tylko rzezimieszki gotowe ryzykować własnym życiem w obronie nowo pozyskanych towarzyszy, ale i fałszywi przyjaciele, i okrutni autokraci, i bezwzględni zabójcy. Życie to życie, czy toczy się w Kurczakowie, czy w Abaracie...
Prócz wyżej wspomnianych atutów, niebagatelną zaletą powieści jest jej oprawa graficzna, złożona z kilkudziesięciu niesamowicie barwnych ilustracji, pod względem stylistyki i klimatu balansujących na styku postimpresjonizmu, ekspresjonizmu i sztuki awangardowej, a odpowiadających na pytanie, jak wyglądała autorska wizja przedstawionych w tekście miejsc i postaci. Pozazdrościć należy Barkerowi talentu plastycznego – kto wie, czy nie bardziej niż literackiego, bo rzadka to umiejętność tworzyć potrzebną aurę nie tylko słowem, ale i obrazem. Aurę, dodajmy, miejscami bardzo niepokojącą, mogącą odbijać się w snach...
Ale „Abarat” ma także i wady. W moim odczuciu należy do nich średnia klarowność fabuły, którą śledząc, człowiek – zamiast pałać ciekawością, co też się wydarzy – musi co jakiś czas się zastanawiać, dlaczego właściwie akcja znalazła się w tym punkcie i jaki związek z jej głównym nurtem mają pewne sceny. A jeszcze bardziej – nazewnictwo. Dla rozładowania napięcia można nazwać jakieś miejsce Głupimłotem, Bełkotem albo Wielkim Kotłem, pojawiającego się epizodycznie (acz w ważnej roli) przedstawiciela fauny Kałamarzem, ale kiedy najważniejsi „czarni” bohaterowie noszą takie miana, jak Mendelson Kształt, Christopher Ścierwnik, Pstra Matrona – odbiera im to pożądaną demoniczność i spłaszcza dramatyzm akcji, a nie jest na tyle zabawne, by stanowić zachętę do potraktowania całości z przymrużeniem oka.
Ostatecznie z biedą doczytałam do końca, a potem zabrakło mi adekwatnej oceny (kreatywność – 5, przesłanie – 3, grafika – 6, konstrukcja fabuły – 3, nazewnictwo – 2; średnia wychodzi minimalnie poniżej 4, ale jeśli powiem, że książka jest dobra, „skrzywdzę” inne, mające słabiej wyrażone plusy, lecz pozbawione minusów; jeśli zaś uznam ją za przeciętną, może zniechęcę kogoś, kto znalazłby w niej więcej walorów...). Przesądził fakt, że chyba jednak nie mam ochoty ani na jej dalszy ciąg, ani na powtórkę pierwszego tomu cyklu. Ale nie sugerujcie się tą trójką – może akurat wam będzie się dobrze podróżowało po morzu Izabelli i walczyło u boku smolnych kotów?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.