Egoistyczny pamiętnik z życia pisarza
Ta książka okazała się dla mnie pewnym wyzwaniem – bo wcześniej nie znałam Stendhala prawie wcale, nie znałam Henri’ego Beyle'a, znałam tylko pisarza, autora „Kronik włoskich” oraz „Czerwonego i czarnego”. A tutaj nagle z kart woluminu wychyla się człowiek z krwi i kości, człowiek ze swymi namiętnościami, drobnymi obsesjami, opanowany manią gadulstwa i silną potrzebą autoanalizy, introspekcji absolutnej. Niemal bez żenady pisze o swoich słabostkach, swojej brzydocie, napadach melancholii i braku towarzyskiego szlifu. Skrupulatnie rozłupuje skostniałe już warstwy pamięci (o czym świadczą liczne pomyłki w datach; na szczęście Boy-Żeleński nie odnotowuje ich zbyt często, o tyle tylko, o ile jest to niezbędne). Opisuje Stendhal salony, w których zwykł bywać, a także salony, z których musiał uciekać z bardzo różnych powodów. Ze swadą, dowcipem, ale czasem i z podziwem opisuje co ciekawsze figury zdobiące paryskie towarzystwo.
Po latach Stendhal odkrył jakby na nowo urok Paryża, do którego tak ciężko było mu wracać w 1821 roku z Mediolanu, po zerwaniu z ukochaną Metyldą. Mimo licznych narzekań ma jednak co pisać o tych kilku latach spędzonych na powrót we Francji. Sam zresztą urąga swemu męczącemu gadulstwu: „Ale trzeba kończyć ten rozdział. Aby starać się nie kłamać i nie ukrywać swoich błędów, postanowiłem pisać te wspomnienia po dwadzieścia stronic dziennie, jak list. Po moim odjeździe do wieczności wydrukują to z oryginału. Może w ten sposób dojdę do szczerości, ale też muszę błagać czytelnika (może urodzonego dziś rano w sąsiednim domu), aby mi przebaczył to straszliwe gadulstwo”[1]. Jak we wstępie do książki zaznaczył Żeleński, Stendhal napisał swoje zwierzenia w ciągu zaledwie dwóch tygodni, między 20 czerwca a 4 lipca 1832 roku. Rękopis miał być oddany do druku dziesięć lat po śmierci pisarza. Na druk czekał jednak aż sześćdziesiąt lat. Dzisiaj urok tych intymnych zapisków, z założenia przeznaczonych dla potomności, tkwi chyba głównie w tym, że są już nieco archaiczne, i złośliwostki, jakie kiedyś mogły wydawać się odrobinę bulwersujące, nas mogą jedynie nieco bawić, a czasem nudzić. Nie sposób bowiem połapać się w gąszczu nazwisk, tytułów, koligacji rodzinnych i towarzyskich postaci uwiecznionych przez twórcę. Z tego pozornego chaosu wyłania się jednak rys dominujący. Oto pisarz zasiada przed czystą kartą papieru i pisze. Nie o świecie, nie o jego problemach, nie o miłostkach, nie o zajmujących historiach. Pisze o czymś całkiem zwyczajnym – o swoim życiu. O słabości do pewnych kawiarń paryskich, do spacerów nie tylko po Luwrze, do Londynu i Szekspira, a także do komplementów na temat własnego pisarstwa. Pisze o sobie, pisze o tym, co go zajmuje najbardziej. Bywa w tym nieco naiwny, bywa zdumiewająco odważny, bywa dowcipny – a nade wszystko jest bardzo konsekwentny. Opętany pragnieniem pozostawienia po sobie jakiegoś osobistego świadectwa, jakim nie może być najlepsza choćby powieść (nawet „Czerwone i czarne”!), kreśli Stendhal portret własny. Kreśli ze swadą, pychą, przekorą, z dystansem do siebie i swojej twórczości. A jednak, jak każdy artysta, jest po trosze narcyzem, zapatrzonym w swoje odbicie – choć może jest narcyzem wątpiącym, który uważnie przygląda się temu, co widzi, i z uwagą rejestruje, analizuje, ocenia. Niczym Rembrandt kreśli uporczywie naturalistyczny autoportret. Ale nawet w tym najbardziej realistycznym wizerunku można odnaleźć nutkę sentymentalizmu i nostalgii. Myślę, że w „Pamiętniku egotysty” jest to nuta dominująca.
Potrzeba podróży w głąb siebie jest przecież zawsze bardzo silna. Czasem to, co się podczas niej odkryje, chce się zaprezentować światu, zwłaszcza gdy ubrane zostanie w nienaganny, a zarazem pełen lekkości styl. „Pamiętnik egotysty” nie jest na pewno dziennikiem intelektualnym, to raczej typ staroświeckich wspomnień, jakich się już dziś nie czyta. Aby w pełni docenić wagę tej książki, trzeba by mieć w małym paluszku nowożytną historię Francji, wraz ze wszystkimi jej niuansami. A jednak można się rozkoszować tą książką zupełnie bezinteresownie, można obojętnie przejść wobec rzeszy pojawiających się w niej nazwisk i charakterystycznych postaci, bo przecież bohaterem jest tutaj sam pisarz i jego refleksja nad rzemiosłem, i nad ogarnianiem swego życia właśnie poprzez pisarską pracę. Jednak epicki pociąg do opowiadania historii, do gawędy i anegdoty okazuje się silniejszy od „egotyzmu”, więc ciągle martwi Stendhala rozwlekłość tych wspomnień i kwestia ich szczerości. A może to po prostu artystyczna kokieteria...
„Czyś widział kiedy, łaskawy czytelniku, jedwabnika, który najadł się do syta liścia morwy? Porównanie nie jest wytworne, ale jak jest trafne! To brzydkie zwierzę nie chce już jeść, musi wdrapać się wyżej i zrobić swoje jedwabne więzienie.
Takim zwierzęciem jest zwierzę zwane pisarzem. Dla kogoś, kto zakosztował przejmującego rzemiosła pisania, czytać jest już tylko drugorzędną przyjemnością. Ileż razy myślałem, że jest druga; spojrzałem na zegar: było wpół do siódmej. Oto moje jedyne usprawiedliwienie, że zaczerniłem tyle papieru”[2].
---
[1] Stendhal, „Pamiętnik egotysty”, tłum. Tadeusz Boy–Żeleński, wyd. PIW, Warszawa 1960, s. 39.
[2] Tamże, s. 117.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.