Opowieść o nadziei
„Władca Pierścieni” to najsłynniejsza powieść fantasy wszech czasów. Co ja piszę? To w ogóle najsłynniejsza powieść niezależnie od odmiany gatunkowej. W końcu wszędzie już trąbią, że żadna inna nie sprzedała się tak jak ta. Absolutny bestseller. Opowiada ona o mitycznej krainie: Śródziemiu, położonej gdzieś między Valinorem – siedzibą Valarów i elfów, i światem podziemnym rządzonym przez bezimienne ciemne istoty. Opowiada o małym hobbicie – Frodzie Bagginsie, jego przyjaciołach: Samie, Merrym i Pippinie, którzy wyruszyli w wielki świat, żeby wrzucić Jedyny Pierścień – serce i źródło mocy zła władcy ciemności Saurona, do Szczelin Zagłady na stokach Orodruiny w krainie Mordoru. Opowiada o ich przyjaciołach – Gandalfie, Aragornie, Legolasie, Gimlim, Boromirze, którzy zgodzili się towarzyszyć im do Mordoru, ale których przewrotny los rozdzielił. Opowiada o ostatnich dniach Trzeciej Ery, o zdradzie najpotężniejszego z czarodziejów – Sarumana, o przejściu Aragorna Ścieżką Umarłych, o wielkiej wojnie Gondoru z siłami ciemności, o…
Ale to nie jest najważniejsze!
„Władca Pierścieni” był śmiałą próbą stworzenia brytyjskiego eposu na miarę „Iliady” czy „Kalewali”. Próbą dokonaną piórem nikomu nieznanego profesora – znawcy języka staroangielskiego, o której można powiedzieć, że odwrotnie niż u Horacego: śmieszna mysz zrodziła górę. Bo powieść stała się wzorcem dla wielu epigonów, niekoniecznie nawet piszących w konwencji fantasy. Była impulsem, dzięki któremu całe rzesze ludzi zaczęły poszukiwać swojej tożsamości w mitach i legendach, w tradycji druidycznej ludów Północy Europy. A często również i korzeni.
Ale to też nie jest najważniejsze!
"Władca Pierścieni" stał się ostatnio bohaterem największego medialnego i finansowego sukcesu popkultury. Stał się kolorową, jaskrawą ikoną, którą bez trudu wszyscy rozpoznają, zachwycają się, identyfikują czy nawet modlą, ale którą niewielu rozumie. Może dlatego, że rozumieć nie chce. Ikoną napędzającą koniunkturę, obrót, bo przecież istotą gospodarki, handlu, nie jest wcale ordynarne bogacenie się, lecz ruch, obrót. Do tego służyć miał film i choć jest to moim zdaniem jedna z lepszych adaptacji książki, jakie zrodziła X Muza, to jednak fakt pozostaje faktem - film miał być kołem zamachowym ogromnej machiny finansowej. I tak się stało.
Ale i to nie jest najważniejsze. Bo dla mnie najważniejsza jest nadzieja bijąca z każdej strony tej książki. Nie lukrowana, nie cukierkowa i łatwa papka dopuszczona do bezpiecznego użycia, lecz prawdziwa nadzieja, która z trudem wyrasta w sercu na przekór wszystkiemu, a często i wbrew samej sobie. Widzę ją tu rozlewającą się szeroką rzeką, a czasem cieknącą cieniutką strużką, ale zawsze obecną. To mnie uderzyło już w chwili, gdy czytałem "Władcę..." po raz pierwszy wiele lat temu. Widziałem ją, gdy kierowała Frodem i Samem w ich samotnej wędrówce przez Emyn Miul czy jaskinię Szeloby; to ona wskrzesiła Gandalfa na szczycie Morii, ona nie pozwalała Frodowi zabić Golluma, to ona kazała wyprowadzić Gandalfowi wojska Gondoru do decydującej bitwy i ciągnęła ich do przodu, gdy sił brakowało. To jest tu najważniejsze, a tak rzadko podkreśla się ten aspekt powieści Tolkiena. To jest najpiękniejsze, bo tyle powstało książek o miłości; nauczyliśmy się odmieniać te słowo przez wszystkie przypadki, aż do obrzydzenia. Dużo też napisano o wierze i wierności, nie zawsze z sensem, ale to już druga strona medalu. A tak rzadko jednak można spotkać książkę przepełnioną taką nadzieją, podnoszącą na duchu i krzepiącą serce w najlepszym tego słowa znaczeniu. A zwłaszcza TAKĄ powieść.
Może dlatego tak wiele książek określamy mianem beznadziejnych...?
P.S. "Wyprawa" jest moim skromnym zdaniem najciekawszym tomem cyklu, najbardziej spójnym. Nie jest to jakaś "wada", ale mimo wszystko najlepiej się czyta tę część i dlatego niniejszą recenzję umieściłem pod tą książką.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.