Dodany: 12.09.2008 17:55|Autor: dot59
O pamięci o tych, których nie ma, i o obcości wśród tych, którzy są
Polscy Żydzi i ich losy... „Nie kupuj u Żyda” i getto ławkowe; żółte opaski z gwiazdą Dawida, ucieczki, ukrycia, fałszywe papiery, szmalcownicy i obozy zagłady; Jedwabne i pogrom kielecki; marcowa emigracja, szukanie siebie na obczyźnie; tajemnicze dokumenty, odkrywane przed rodziną czasem dopiero na łożu śmierci...
„Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, „Memorbuch”, „Uchodźcy”, „Malowany ptak”, „Pianista”, „W ogrodzie pamięci”, „Sennik polsko-żydowski”, i reportaże Hanny Krall, i motywy w utworach czysto beletrystycznych (tylko w ostatnim półroczu natrafiłam na dwie czy trzy takie powieści)... Czy to nie wystarczy? Czy potrzeba jeszcze więcej pozycji opowiadających o dramacie kolejnego Samuela-Szymona i Udel-Adeli? Czy nie są one tylko formą autoterapii dla ich potomków, zmagających się z ciężarem rodzinnego dziedzictwa?
Jeśli o to chodzi, książka Tuszyńskiej na pewno miała spełnić tę funkcję. Stać się zapisem przeżyć kobiety, która dopiero osiągnąwszy pełnoletność dowiaduje się, że jedna z gałęzi jej drzewa genealogicznego naznaczona jest od zawsze piętnem obcości wśród swoich, a od z górą pół wieku także strachem – przed śmiercią, przed utratą najbliższych, w najlepszym razie upokorzeniem i odrzuceniem – i której potrzeba całych lat, by zmierzyć się z wyzwaniem rzuconym przez tę informację. Być próbą samookreślenia – czy jest Polką, skoro tu się urodziła, polski jest jej ojczystym językiem, dziadek był oficerem Wojska Polskiego, a spora część rodziny pomagała podnosić Warszawę z gruzów – czy jest Żydówką, skoro połowa przodków do drugiego pokolenia wstecz nosiła hebrajskie imiona, a troje pradziadków, babka i masa dalszych krewnych zginęła w Holocauście? I równocześnie próbą zrozumienia, dlaczego trzymano to przed nią w tajemnicy i dlaczego ona sama przez długi czas wzbraniała się o tym głośno mówić. Ale powiedzieć, że jest tylko autoterapią, byłoby karygodnym uproszczeniem.
Bo jest też materialnym wyrazem pragnienia ocalenia pamięci tych, którzy byli, pracowali, kochali, piastowali dzieci i wnuki, i po których nie zostało nic. Ani zapisów w księgach metrykalnych, ani zdjęć, ani inskrypcji na nagrobkach. Nie zostało między innymi dlatego, że cywilizowana chrześcijańska Europa machała lekceważąco ręką na projekty „rozwiązania kwestii żydowskiej” przez Hitlera, czasem po cichu im przyklaskiwała, a kiedy ta obłąkańcza idea stała się faktem – jedni uciekali w bezradność, inni w niewiarę.
I – niestety! – jest skromnym, choć wymownym przyczynkiem do analizy zjawiska polskiego antysemityzmu. Bolesnym pytaniem: dlaczego właśnie my - naród, który wyszedł prawie tak samo okaleczony z wojennej gehenny, który widział na własne oczy pohańbienie i męczeństwo sąsiadów, kolegów z pracy czy uczelni – nadal tolerujemy wypowiedzi będące „klonami” nazistowskich haseł? Ktoś pisze na murze: „Żydy rozkradają ten kraj”[1]; rolnik, syn kobiety, która przez pewien czas ukrywała w swoim gospodarstwie babkę autorki, mówi: „Hańba i wstyd, jak te Żydy cały świat opanowały. Nie wiem, po co było ich ratować. Drzwiami i oknami powracali, a podobno tylu ich zabili, i tu u nas chcą rządzić”[2]. Czy naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, że od podobnych słów tylko krok do postawy tego dorożkarza zapraszającego do swojego wehikułu kobietę z dzieckiem napastowaną przez szmalcowników... tylko po to, by za chwilę zatrzymać się przed gestapo i powiedzieć: „A co,? Myślałaś, Żydówo, że cię nie oddam, gdzie twoje miejsce?”[3]. Czy to nie wstyd dla nas wszystkich, że dzięki ludziom takim jak on nie może pozbyć się lęku kilka pokoleń polskich obywateli, różniących się od „standardowego Polaka” typem urody, wyznawaną religią albo imieniem babki? W przypadku autorki jest to już tylko lęk, że „w tym kraju, w moim kraju, musi znaleźć się ktoś, kto mnie za to opluje”[4]. Ale wcześniej...?
Dla równowagi - jest również hołdem złożonym tym nielicznym, którzy nie bali się przechowywać w szafie, w piwnicy, w klasztornym sierocińcu współobywateli o „niedobrym” wyglądzie, którzy – jak wuj Oleś, przed wojną jako goj i rozwodnik niepoważany zbytnio przez żydowską rodzinę żony – z narażeniem życia wyprowadzali z getta nie tylko powinowatych czy znajomych, ale i każdego, kogo mogli. Bo „dopóki są w moim kraju tacy ludzie, warto i trzeba w nim żyć”[5].
Niezależnie jednak od wydźwięku ideologicznego i wartości dokumentalnej, książka jest po prostu świetnie napisana i gdybym miała sporządzić ranking pozycji o podobnym charakterze, przyznałabym jej jedno z czołowych miejsc. Autorka zastosowała ciekawą technikę porządkowania rodzinnych historii i własnych reminiscencji, niebędącą ani typowym strumieniem świadomości, ani usystematyzowaną „od-do” opowieścią. To taki patchwork literacki, pozszywany z oddzielnych wspomnień, myśli, obrazów, garstki zachowanych zdjęć i dokumentów, z przerwami pozwalającymi się domyślać, że i tu, i ówdzie jeszcze czegoś brakuje: jakiejś scenki, jakiejś informacji. Do tej koncepcji układu treści idealnie pasuje język, balansujący między typowym językiem narracyjnym, z długimi, złożonymi zdaniami, a językiem reportażowym, potoczniejszym i bardziej urywanym, dosłownie oddającym czyjeś wypowiedzi i myśli. I ani chwili znudzenia czy zmęczenia podczas lektury, ani sekundy poświęconej na zżymanie się na niedoskonałości warsztatowe! Naprawdę warto było przeczytać.
---
[1] Agata Tuszyńska, „Rodzinna historia lęku”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, s. 178.
[2] Tamże, s. 277.
[3] Tamże, s. 13.
[4] Tamże, s. 181.
[5] Tamże, s. 405.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.