Dodany: 27.08.2008 22:15|Autor: joannasz

Mistrzostwo i tragedia polskich pilotów


Po przeczytaniu „Dywizjonu 303”, zauroczona polskimi pilotami, aczkolwiek świadoma też zastosowanej w książce idealizacji, chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o tych zapomnianych bohaterach II wojny światowej. Dlatego chętnie sięgnęłam po opasłe tomisko pt. „Sprawa honoru”. Fiedler lepiej opisał same powietrzne starcia, „Sprawa honoru” odkrywa za to przed nami kulisy wielkiej polityki, które – ostrzegam – mogą czytelnika doprowadzić do wściekłości.

W trakcie lektury poznajemy dokonania polskich pilotów nie tylko z czasu wrześniowej bitwy powietrznej – amerykańscy autorzy wspominają też o wydarzeniach wcześniejszych i późniejszych z ich życia. Interesujące jest, jak zaskakująco niekiedy potoczyły się ich losy już po wojnie. Nie chciałabym tu zdradzać szczegółów. Olson i Cloud ostro skontrastowali niebotyczne uwielbienie, którym darzono żołnierzy Dywizjonu 303, gdy strącali z nieba kolejne myśliwce niemieckiej Luftaffe, z pogardą i zdradą, którymi im (a także całemu narodowi polskiemu walczącemu na wszystkich frontach II wojny) za narażanie lub oddanie życia podziękowano. Trudno się nie przejąć dramatem tych ludzi.

Zarówno Fiedler, jak i Olson i Cloud zastanawiają się nad tajemnicą sukcesu polskich myśliwców. Obok takich czynników, jak dobry dowódca, pozytywna atmosfera, odpowiedni sprzęt, pracowitość mechaników czy dobra taktyka walki w grę chodziły szczególne umiejętności Polaków – zwłaszcza spostrzegawczość, szybkość podejmowania decyzji, czujność. Dlaczego jednak opanowali je w wyższym stopniu niż Anglicy? Na zabawny trop naprowadziły mnie dwa fakty: w szkole dęblińskiej piloci latali na starych, wysłużonych samolotach. To nie było bezpieczne, dlatego młodzi adepci latania musieli nauczyć się wychodzić z opresji i pomagać sobie wzajemnie. Anglicy przyzwyczajeni byli nie tyle do rozglądania się po niebie, co raczej do słuchania poleceń wydawanych w oparciu o wskazania nowoczesnych radarów, którymi Dęblin nie mógł się poszczycić. Zacofanie techniczne Polski stało się zatem źródłem mistrzostwa pilotów. Ot, taki mój zabawny wniosek.

„Sprawa honoru” to napisana w nowoczesny sposób – przypominająca beletrystykę – książka historyczna, która miała się dobrze sprzedać także na polskim rynku. Stąd między innymi ogrom sympatii i podziwu, jakie wyrażają wprost lub między wierszami jej autorzy. Po przeczytaniu całości nabrałam jednak przekonania, że to nie tylko komercyjna, sztuczna życzliwość, lecz także autentyczne przekonania amerykańskiego małżeństwa, które tak dokładnie poznało i przeanalizowało tragiczne polskie dzieje.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 9772
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 6
Użytkownik: anndzi 28.08.2008 19:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Po przeczytaniu „Dywizjon... | joannasz
Dobrze, że taka książka została napisana, tym lepiej, że napisało ją amerykańskie małżeństwo.
Pamiętam, że kiedy "Dywizjon..." ukazał się w księgarniach, miałam na niego olbrzymią chrapkę. Potem o nim zapomniałam, ale Twoja recenzja odświeżyła mi pamięć. Dzięki:)
Użytkownik: woy 29.08.2008 14:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Po przeczytaniu „Dywizjon... | joannasz
W kwestii formalnej: radar wynaleziono dopiero w latach 40., więc nieposiadanie go przed wojną przez szkołę w Dęblinie nie było dowodem jakiegos szczególnego zacofania. Wtedy radaru nie posiadal nikt na świecie.
Użytkownik: jareksoz 30.08.2008 14:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Po przeczytaniu „Dywizjon... | joannasz
Ważny temat oraz interesująca prezentacja. Jednak momentami narracja jest zbyt drętwa i mało wciągająca. Mimo wszystko rzecz godna przeczytania.
Użytkownik: WBrzoskwinia 30.08.2008 18:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Po przeczytaniu „Dywizjon... | joannasz
W tym nie ma nic zabawnego, sprawa poważna jak dziewiąty miesiąc. Polskie lotnictwo w latach 20-tych istotnie w znacznym stopniu latało na trupach, nowe bywały czasem latającymi trumnami, wtedy i potem w Dęblinie maszyny szkoleniowe bywały starsze, nowsze, zużyte różnie - mniejsza o szczegóły, grunt że powyższy wniosek nt. młodych adeptów lotnictwa jest generalnie słuszny, a odnosi się też do tych, którzy przed wojną zdążyli czas dłuższy polatać zawodowo. Otóż to jest jeden element, a nie koniec sprawy. Zasadniczą sprawą jest to, że nowe standardowe maszyny polskiego lotnictwa były projektowane około 1930 roku - ich szkolono na takich, do takich, a potem na takich latali w służbie. Około 1935 zaczyna się w lotnictwie, także myśliwskim, zupełnie nowa generacja. Polska nie zdążyła już w nią wskoczyć (tylko prototypy i niesamowity łoś). Polski standard to w 1939 to nadal taki P-11, właśnie w formule z około 1930: konstrukcja metalowa, górnopłat, więc niespecjalnie szybki, w zasadzie 2 karabiny maszynowe (mógł mieć cztery, ale nie lubił). Walka na takiej maszynie przeciw podobnej maszynie odbywała się nadal w formule zbliżonej jak w czasie I wojny światowej. W czasie I-szej na drewniano-szmaciano-metalowej maszynie z jednym km i pędkością max. poniżej 200/h (cudownej!) trzeba było grzać do przeciwnika z dystansu 20-40 metrów. Metalowe w rodzaju P-11 były znacznie bardziej odporne, z 2 karabinów maszynowych trzeba się było zdrowo nastrzelać, żeby zrobić kuku - stąd podobna taktyka: podejść blisko, żeby ogień był jak najskuteczniejszy, na około 60 metrów (40-100; przy predkości wynikającej z maksymalnej rzędu 250-300 na h to już nie mogło być 20 m). Nasi byli wyszkoleni do takiej właśnie walki. Anglicy i Niemcy jako bogatsi zdążyli się przestawić na nowy standard (Niemcy bardziej, właściwie całkiem, Anglicy byli w trakcie, dobrze zaawansowani). To jest inna jakość: metalowy dolnopłat, nabity uzbrojeniem, o prędkości około 400. To jest innie szkolenie, bo to inna walka, z dystansu liczonego już w setkach metrów (jeśli dobrze pamiętam, z grubsza 200-300-więcej m; większa prędkość w sytuacji kilkunastu-kilkudziesięciu krążących wokół siebie maszyn, decyduje o większym dystansie ze względu na groźbę zderzenia, czas reakcji itd.; rozumiecie: na samolocie I-wojennym dało się na granicy ryzyka przelecieć pod mostem w Toruniu, Warszawie, a nawet w Krakowie; na P-11 już nie, a jeśli, to przypadkiem, daleko poza granicą ryzyka). I teraz, znając ten niuans ewolucji maszyny i taktyki, można sobie dobrze wyobrazić, co się działo, gdy taką maszynę nowej generacji dostawał w ręce człowiek walczący wedle reguł ze starej generacji (pewnie, że z adaptacją): podchodził na 60-100 metrów jak na P-11, ale walił ogniem cztery razy silniejszym (różnica jest, no, nie dosłownie, ale coś jak strzał z pistoletu z 20 metrów względem strzału z przyłożenia do głowy czy z metra). I teraz: gdy się u Fiedlera czyta o przewagach Polaków, o tym podchodzeniu na 100-80-60 metrów (nie pamiętam, może i jest gdzieś na 40), to dla nas jest tylko informacja o fakcie. Z tego punktu widzenia nie idzie zrozumieć, co on pisze, że Anglicy uważali naszych za szaleńców, ryzykantów, samobójców (no co w tym szalonego: podchodził na 60 i grzał), ale że naprawdę to był w pełni opanowany zamysł, dobrze wyliczony do granicy dopuszczalnego ryzyka, za którą zaczyna się samobójstwo. Otóż dla Anglika czy Niemca ta granica leżała znacznie dalej właśnie ze względu na różnicę reguły walki, do jakiej byli wyszkoleni (np. brytyjski pilot nie mógł podejść na 60 metrów, bo musiałby złamać przepis, który mu tego jednoznacznie zabraniał ze względów, nazwę to umownie, BHP). Wtedy dopiero jest jasne, co znaczy hasło, że nasi byli lepiej wyszkoleni, przewaga techniki pilotażu, opanowania samolotu. Podejść na 60 metrów na takiej maszynie można, gdy się ma pilotaż opanowany po mistrzowsku (nasi byli zawodowcami z doświadczeniem bojowym, u Anglików było mnóstwo fresherów, po naszemu: świeżych albo zielonych, takim po prostu trzeba było zakazać walki na 60-100, bo by się pozabijali, to by już było właśnie szaleństwo). A dodać do tego jeszcze trzeba: inny charakter narodowy (np. można sobie wyobrazić, jak nasi podchodzili do takich przepisów) oraz inne morale (nasi mieli za sobą swoje doświadczenie Warszawy 1939 roku, Anglicy tylko holenderskie, Rotterdamu z 1940; to inaczej działało jako motywacja). I teraz dopiero jest całkiem zrozumiały "cud" statystyki: że w Bitwie o Anglię Polacy mieli procent zestrzeleń dwa razy większy, niż ich procent w liczbie walczących lotników. U Fiedlera trzeba się tego domyślić, po sięgnięciu do innych książek, ale nie można mu robić z tego zarzutu (a przynajmniej nie zarzut gruby), bo to jest inny gatunek: reportaż literacki, to są inne czasy, czas owej wojny, kiedy odbiorca miał realia na oczach, bliskie. Ale jeśli w dzisiejszej pracy stricte historycznej, kiedy autor wie, że odbiorca kontekstu nie zna (w każdym razie jest on znacznie odleglejszy), trzeba się samemu domyślać jakichś kluczowych rzeczy, jak to mowa w recenzji, to coś tu nie gra. Proszę nie zrozumieć z tego, że zniechęcam kogoś do tej książki: z recenzji wynika, że oni kontekst i całość sprawy starali się szeroko, kompletnie przedstawić. Niemniej może być tak, że w jakichś detalach, może i kluczowych, coś zawiodło: może czegoś nie uwzględnili, a może uwzględnili, ale jak Fiedler, przedstawili to w sposób mało ewidentny, a może być i tak, że w amerykańskim punkcie widzenia coś się nie zmieściło albo wykrzywiło (to już wniosek na podstawie co niektórych innych amerykańskich prac historycznych; czasem, choć rzadko, tam się dzieją rzeczy stawiające Europejczykowi czy Polakowi mózg w poprzek). Z tych powodów ów wniosek Joannasz, określony jako zabawny, ma znaczenie jeśli nie podstawowe, to przynajmniej bardzo istotne. Toteż kończę, gratulując Joannasz wnikliwości patrzenia na tekst i pytając: jak tam jest ujęta taktyka? Opisowo i porównawczo, na zasadzie "podchodzili na 60 i..., a Brytyjczycy na 250 i..."? Czy też porządnie tłumacząc nie tylko co, ale i jak, skąd, a zwłaszcza dlaczego i po co? Tzn. orientacyjnie na zasadzie jak wyżej, oczywiście niekoniecznie w takiej formie.
Użytkownik: joannasz 04.09.2008 22:47 napisał(a):
Odpowiedź na: W tym nie ma nic zabawneg... | WBrzoskwinia
Bardzo dziękuję za gratulacje. Przecierałam oczy ze zdumienia, kiedy dowiedziałam się o wygranej. Po przeczytaniu Twojego komentarza muszę przyznać, że znasz się lepiej na lotnictwie wojennym niż autorzy recenzowanej przeze mnie książki. Opis bitwy o Anglię jest tylko częścią - nie największą - ich pozycji. Bardziej interesują ich kwestie polityczne i społeczne (czego znakiem jest sam tytuł), zwłaszcza sposób traktowania Polaków przez narody Zachodu.(Bo jeśli chodzi o stanowisko Rosji to tu nikt nie miał wątpliwości, jakie są jej zamiary i metody działania.)
Także nie sądzę, abyś znalazł w "Sprawie honoru" odpowiedzi na swoje pytania.Za to ja bardzo się cieszę, że stworzyłeś tak obszerny,ciekawy, merytoryczny komentarz.
Użytkownik: WBrzoskwinia 02.09.2008 12:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Po przeczytaniu „Dywizjon... | joannasz
Gratulacje z okazji wyróżnienia tytułem "recenzji tygodnia" (a ja tak z góry coś czułem...).
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: