Dodany: 30.07.2008 11:56|Autor: WBrzoskwinia

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Profesor Tutka
Szaniawski Jerzy

2 osoby polecają ten tekst.

Mistrz


Jedno podejście do sztuki, w tym sztuki słowa, jest pryncypialne, roszczeniowe, opiera się na z góry ustalonych zewnętrznych kryteriach. Zarysowywało się powoli od jakichś dwustu lat, ostatecznie ukształtowało się mniej więcej przed stu laty, a szczyt zaczął się w międzywojniu i trwa. Znamionuje np. totalitaryzmy, ale nie tylko. „Na zachodzie bez zmian” było złe nie z powodów literackich, lecz ze względu na bezideowość i szarganie świętości narodowych. Powieść Mistrza (tego z „Mistrza i Małgorzaty”) była zła nie z powodów literackich, lecz z powodu propagowania piłatyzmu. Komisja d/s Działalności Antyamerykańskiej w USA zakazywała występów lub publikacji każdemu, kto podpadał pod zarzut o komunizowanie. Punkt wyjścia w tym roszczeniowym podejściu wcale nie musi być ideologiczny, toteż przypomina ono sytuacje z piaskownicy. Ponieważ ja decyduję, że babki z piasku są cacy, ty masz stawiać babki. Skoro jednak stawiasz zamek z piasku, to on jest be, gdyż nie jest babką, więc za karę zrobię ci bęc, bęc łopatką.

„Profesor Tutka” Jerzego Szaniawskiego, tak jak większość literatury, w tym całość dobrej i znakomitej, nie jest przeznaczony dla odbiorców o tym podejściu.

Drugie podejście jest tak stare, jak literatura. Polega ono nie na „ty masz być cacy według mnie”, tylko na „a cio to? a kto to? a dlaciemu? a co robisz? a jak to robisz? a jaka ty jesteś? a cim jesteś? a po co? Aha...”. Odbiorca nie stawia siebie ponad dziełem, zaś dzieła nie stawia w pozycji sobie służebnej. Tworzy między sobą a dziełem układ niejakiej równości, poniekąd partnerski, w którym punktem wyjścia nie są zewnętrzne wymogi, lecz wewnętrzna istota rzeczy: dziedziny sztuki, danego dzieła.

Przy tym podejściu „Profesor Tutka” jest jak kopalnia króla Salomona.

Opowieści o profesorze Tutce miały pierwodruki książkowe w 1954 i 1960 roku, lecz wcześniej ukazywały się w prasie. Szaniawski był już od dawna powszechnie uznaną sławą literacką w poważnym wieku. W Domu Literatów przy ul. Krupniczej w Krakowie, gdzie pisarze mieszkali w pojedynczych kilkumetrowych „salonach” zawalonych książkami, i gdzie powstały „Dwa teatry”, jeden z wielbicieli nie mógł go znaleźć, więc wyszedł na podwórze i począł wołać: „Mistrzu! Mistrzu!”. Wszyscy wyjrzeli na podwórze, otwarły się wszystkie okna – z wyjątkiem tego, za którym mieszkał Szaniawski, on bowiem uznał, że musi chodzić o kogoś innego. Ta anegdota z miejsca przychodzi do głowy, gdy się czyta opowiadania z cyklu o Tutce. W każdym widać dojrzały dystans wobec rzeczywistości, ten sam dystans bohater ma wobec siebie. Co tam zresztą opowiadanie – to widać już gdy się przeczyta sam tytuł. Tytuł naukowy „profesor” oznacza nauczanie, powagę, dojrzałość, wiek, zrównoważenie, traktowanie zjawisk naukowe, a przynajmniej solidnie uporządkowane, itp., a czasem i nudziarstwo. Kontrastowe, lekko komiczne, zestawienie z „tutką” stwarza dystans wobec „profesora”, sugestię, że owa powaga itd. jest niezupełnie „profesorska”, a ów porządek niekoniecznie naukowy. Czytelnik typu pierwszego, kierujący się preferencjami indywidualnymi typu „mnie nikt nie będzie pouczał”, „nie lubię wapniaków” oraz „nie lubię satyry”, w ogóle nie musi czytać dalej, już sam tytuł wystarczy do postawienia jedynki. To samo rozumiejący – że to książka o dystansie z elementami komizmu – czytelnik typu drugiego z miejsca stwierdzi, że skoro ktoś potrafił wymyślić tak znaczącą konstrukcję z dwóch słów zaledwie, rzecz nie tylko zapowiada się interesująco, ale też i jako pełna treści, i jako nieźle zbudowana.

To oczywiście czysta teoria, bo któż tytuły czyta naprawdę? Zaczyna się czytać od pierwszej strony, a czasem od spisu treści. Ze spisu treści wynika, że na niecałych 200 stronach niedużego formatu mieści się 57 opowiadań. Można zatem otworzyć tomik w dowolnym miejscu i w ciągu 0,5-5 minut przeczytać dowolną z opowieści liczących od jednej do sześciu stron. Już jedna wystarczy dla potwierdzenia, że rzecz jest lepsza, niż zapowiadał tytuł, ale to dla czytelników typu drugiego. Co zaś się tyczy pierwszego: wydawać się może, że to książka dla tych, których preferencją jest „dobre może być tylko to, co krótkie”. Mimo to dziewięciu na dziesięciu postawi jedynkę: opowiadania są „na jedno kopyto”, nieraz bez akcji, rzecz każdorazowo sprowadza się do tego, że profesor Tutka opowiada coś grupce przyjaciół zebranej w kawiarni, krótko mówiąc: ględzi, nieraz o banałach, nieraz o truizmach. Niemniej jeden na pięćdziesięciu siedmiu z tej grupy ma szansę przy takim przypadkowym otwarciu natrafić na opowieść o sobie: „Profesor Tutka znał człowieka »głębokiego«”. Mowa o nobliwym panu, który miał roszczeniowe podejście do sztuki, u niego akurat wyrażające się zarzutem „w tym nie ma głębi”. Kiedy wygłosił tę ocenę przed obrazem, na którym wiejskie kobiety przechodziły w bród przez strumień, profesor Tutka zwrócił uwagę, że gdyby była głębia, kobiety by się potopiły. To realna szansa na dostrzeżenie, że wcale niekoniecznie dane dzieło jest złe, lecz że właśnie owo roszczeniowe podejście do dzieła nie prowadzi do prawdy o nim, o jego jakości. Czytelnik drugiego rodzaju też może zacząć od dowolnego opowiadania i też w niejednym miejscu złapie się na myśli: „no przecież to o mnie! o nas!”.

Dystans wobec życiowych zjawisk, zdarzeń, ludzi, myśli, sztuki, uznanych poglądów, uczuć, emocji, siebie samego pozwala Tutce widzieć różne strony medalu. Tutka zatem już przy okazji pierwszej opowieści (dotyczącej fachowej kwalifikacji, że skrzypce lepsze od fortepianu), spojrzy na sprawę z innej strony – ale nie powie wprost, że myślimy schematami. Do tego trzeba dojść samemu. Tak jest zbudowana prawie każda z tych opowieści. Po pierwsze: z dostrzeżeniem tego „czegoś innego”. Po drugie: z celowym niedopowiedzeniem, otwierającym odbiorcy pole do własnej refleksji, np. do odkrycia związku rzeczywistości literackiej z własną. Po trzecie: nigdy w postaci ostrej satyry, drwiny, kpiny, lecz z uśmiechem, łagodnie, wyrozumiale. I znów odbiór tych wartości u sporej grupy czytelników pierwszego typu będzie kompletnie zablokowany. Niedzisiejsze są bowiem historyjki napisane pół wieku temu; niedzisiejsze jest kawiarniane grono przedwojennych dżentelmenów, wyłącznie męskie, w którym np. podejście do kobiet jest męskie, ale niecyniczne; niedzisiejszy nade wszystko jest ten wyrozumiały, tolerancyjny dystans, ponieważ ma on etyczny fundament elementarnego szacunku dla osoby ludzkiej, też niedzisiejszy. Wystarczy zatem wziąć z „Profesora Tutki” na przykład kota (nie darmo czarny kot ma w Biblionetce bardzo złą prasę). W opowieści o pewnej parze małżeńskiej profesor Tutka mówi, że jeśli zło wyobrazić sobie jako czarnego kota, to pani miała doń podejście na zasadzie „a kysz, a kysz!”, zaś pan na zasadzie „kici, kici, koteczku”. Wtedy należy zupełnie pominąć, że w tym opowiadaniu idzie nie tylko o to, co tych ludzi dzieliło, ale o to, co ich łączyło ponad podziałami, a tym bardziej nie zastanawiać się, co ta historyjka dzisiaj znaczy (przecież nic nie znaczy, skoro jest niedzisiejsza) – tylko wziąć tego kota i zestawić go z inną opowieścią, w której mowa o emocjach i myślach profesora Tutki po tym, jak w ciemnym korytarzu niewinnie oberwał laską od zazdrosnego męża. Ponieważ dzięki dystansowi wobec siebie i świata, tu w powiązaniu z regułą „zrozumieć to znaczy wybaczyć”, Tutka pokonuje w sobie negatywne emocje związane z bólem, łatwo rysuje się deprecjonująca całość konstrukcja logiczna: skoro z owego dystansu wynika niesprzeciwianie się złu na zasadzie „kici, kici koteczku”, toteż bohater z pozoru pozytywny jest w istocie zły, gdyż oszukuje czytelnika propagując relatywizm moralny, a na dokładkę jest kompletnie niewiarygodny psychologicznie, bo przecie każdy na uderzenie laską odpowiedziałby ciosem w zęby (tak funkcjonuje tryb roszczeniowy wedle kategorii pozaliterackich: bohater literacki nie jest sztuczny tylko wtedy, gdy w danej sytuacji postąpi tak, jak postąpiłby konkretny odbiorca, z wykluczeniem tolerancji dla innych zachowań, ocen, poglądów oraz ich motywacji). Ponieważ tematyka jest różnorodna, to i tego rodzaju konstrukcje mogą być przeróżne. Zatem można Szaniawskiemu przyłożyć bęc, bęc łopatką za opowiadanie o kozach w Pacanowie, wychodząc od własnej erudycji. Opowiadanie wiąże się z jednym z głównych tematów twórczości Szaniawskiego: dotyczy sposobu funkcjonowania mitu. Liczy dwie strony, poświęcone na stwierdzanie tego samego, co Francuzi umieli załatwić jednym zdaniem o micie: il vole, il tombe, il se relève roi – więc jest przegadane. Tak oto łopatką żelaznej logiki Szaniawski znów dostaje jedynkę i leży... (nawet czytelnikowi niezamkniętemu we własnej np. erudycji mogą nie od razu przyjść do głowy zgoła inne konstrukcje, np. pytania retoryczne: a ilu mianowicie Polaków zna na tyle francuski i tamtejszą kulturę? A czy na pewno aforyzm po polsku każdemu dałby do zrozumienia wszystko, o co chodzi w tym opowiadaniu? A nade wszystko: od kiedy to autorowi nie wolno stosować gatunków innych niż aforyzm?). Czytelnik (krytyk) drugiego rodzaju, a więc otwarty na dzieło, funkcjonuje inaczej. Do owego podejścia otwartego należy dokładnie to, jak postępuje profesor Tutka – nie tylko oglądanie medalu z różnych stron, ale i wzięcie pod uwagę, co z tego wynikło – toteż zauważy i doceni szereg rzeczy, w tym np. warstwowość struktur. Najłatwiej wykryć to tam, gdzie opowieści zbliżają się do satyry (satyra to za ostre słowo – to jest literatura łagodna, więc i pod tym względem niedzisiejsza). Kiedy zatem profesor Tutka opowiada, jak poczęstowano go znakomitym wielodaniowym obiadem – sporządzonym przez kucharza-artystę kuchni, składającym się m.in. z zupy z szyjkami rakowymi i babki nie darmo nazwanej „baba Rotszyld” – po to, aby ujawnić i skrytykować złe skutki palenia tytoniu, to rzecz ma parę warstw. Jedna na wierzchu: model literatury zaangażowanej ideowo, tu w zwalczanie palenia. Druga: potrawa też może być dziełem sztuki w sensie artystycznym, działającym estetycznie przez zmysł smaku. Trzecia (wprowadzona przez porównanie posiłku z literaturą) dotyczy wrażliwości na sztukę w ogóle i różnic tej wrażliwości, ale nie osobniczych, lecz wynikających z procesu jej przytępienia... Kolejną warstwę, tu akurat łatwą do wykrycia, umieszczono pod warstwą krytyki palenia. Otóż wiadomo, że „Profesor Tutka” jest daleki od twórczości tzw. zaangażowanej; twórczość taka była wówczas, zwłaszcza w epoce stalinowskiej, obowiązkowa. Wiadomo o programowym dystansie względem schematów, a – to musi dopowiedzieć czytelnik – właśnie schematyczna jest twórczość ideowo zaangażowana jako wpisująca w odbiorcę jednostronność. Angażując się pryncypialnie w sprawę krytyki palenia Szaniawski postępuje zatem zgodnie z ówczesnym obowiązkiem artysty społecznie zaangażowanego, ale Tutka postępuje sprzecznie ze swymi normami postrzegania i oceny rzeczywistości. To niespójne do chwili, gdy w końcówce Tutka udziela „z wierzchu” pryncypialnej przestrogi przed skutkami palenia – bo udziela jej w sposób przewrotny. Przestrzega mianowicie, że skutkiem palenia będzie niewrażliwość na finezyjny smak zupy z szyjkami rakowymi zamówionej w barze. Stąd wiadomo, że owa formułka literatury zaangażowanej to tutaj tylko maska. Ta lekko satyryczna łagodna drwina niesie trzy następne znaczenia: jest żartem właśnie z literatury zaangażowanej, a jednocześnie (w jednym zdaniu zbudowanym aforystycznie!) żartem z ówczesnych barów (i w ten sposób ponownie staje się literaturą zaangażowaną!), pośrednio zaś żartem z rzeczywistości, którą znaczą owe bary i owa literatura – ale oczywiście w typie pierwszym da się to odczytać jako zakamuflowana pochwała palenia (be!). Co prawda dla zrozumienia sprawy trzeba wiedzieć, czym były społemowskie bary tamtych czasów... (dla tych, którzy nie wiedzą: zupa z szyjkami rakowymi a taki bar to mniej więcej jak niebo a piekło). Dzisiejszy czytelnik musi się zatem liczyć z przypadkami, w których nieznajomość kontekstu bywa utrudnieniem.

Jak widać, o „Profesorze Tutce” można by pisać książkę dużo grubszą niż „Profesor Tutka”, a tu w krótkiej formie nie sposób powiedzieć wszystkiego, więc trzeba się ograniczyć do skrótowego zaznaczenia już tylko trzech rzeczy.

Jedna: z przykładu konstrukcji opowieści o obiedzie i paleniu – tak niedopowiedzianej, że dla pełnego odbioru treści czytelnik sam musi pokonać barierę: odkryć, czym jest, jaka jest tzw. literatura ideowo zaangażowana, a zarazem tak niedopowiedzianej, że cenzura tamtych czasów właściwie nie ma czego skreślić (literatura prawidłowo zaangażowana nie mogła być wówczas krytykowana) – łatwo zrozumieć słuszność powodów opatrywania „Tutki” etykietkami „twórczość finezyjna” i „intelektualna”. To akurat opowiadanie jako bliższe satyry jest tym samym mniej finezyjne od wielu innych.

Druga: dlaczego ta recenzja jest, jaka jest? Bo przez „Profesora Tutkę” nieraz przewija się temat odbioru i tworzenia sztuki, literatury. To kopalnia wiedzy z tej sfery, poczynając od detali technicznych, jak znaczenie stylistyczne litery „r”, kończąc na mechanizmie powstawania wielości interpretacji zależnie od postaw odbiorców (m.in. „O twórczości najmłodszych”).

Trzecia: jako się rzekło, rzecz jest zewnętrznie nienowoczesna (wiadomo, dla kogo to wada, a dla kogo nie). Niemniej czasowo nieco wyprzedza ona, właściwie zapowiada, światowy rozkwit krótkiej formy literackiej, często wiązany z literaturą iberoamerykańską lat 60. (gdy się czyta „Opowieści o kronopiach i famach i inne historie” Cortázara, zbieżności z „Tutką” są wręcz uderzające, i to nawet w sferze tematyki). Miniatury literackie Szaniawskiego, choć z zasady zamknięte pointą, to zwykle nie nowele, tym bardziej nie klasyczne opowiadania. Nie są wielowątkowe, a bywają wręcz afabularne, sprowadzone np. do opisu sytuacji, charakterystyki postaci, bywają literackimi obrazkami, bywają mikroesejami (w rezultacie znaczenie terminu „opowiadanie” trzeba pojmować w rozszerzeniu). Takich rzeczy, dziś normalnych, wcześniej nie było (były formy krótkie, w tym humoreski, ale fabularne, był też felieton, ale to nie to, chociaż chyba nieprzypadkowo profesor Tutka pracował w młodości jako dziennikarz). A zatem nowatorskie? Tak, na ówczesnym tle – ale przecież profesor Tutka to żaden rewolucjonista. Kawiarniane spotkanie inteligentów na rozmowę przy kawie, z dowolnymi w formie historyjkami w ramach rozmowy, to już koniec XIX wieku. Ale przecież to kontynuacja zjawiska liczącego tysiące lat, należącego do najwcześniejszych początków literatury: wieczornej gawędy przy ognisku, przy kominie, lub pokrewnej opowieści tawernianej. Pierwsza przygoda dzieje się na statku, druga w Brazylii, a wprost widać genezę, gdy Tutka w swoich dziennikarskich czasach idzie do tawerny zrobić wywiad z kapitanem (tu akurat rzecz jest o tyle przewrotna, że zamiast snuć egzotyczną opowieść, kapitan odpowiada pojedynczymi wyrazami). Była to przez wieki literatura mówiona, w pisanej pojawiły się z niej tematy, a formy o tyle, o ile były fabularne. Tu zatem ponownie literatura powstaje od podstaw: jako przetworzenie tego, co mówione, w to, co pisane, tu bodaj po raz pierwszy w tę otwartą, krótką formę nieraz niefabularną.

I kiedy tak czyta się „Profesora Tutkę”...
...gdy się widzi, jak te luźne i różne formy (tak różne, że czasem zatrącające nawet o kryminał, sensację i literaturę grozy) są zawsze tak samo proste, a przy tym tak precyzyjne w przekazie już nie to, że zwerbalizowanych myśli, ale emocji, uczuć, poetyckich nastrojów...
...gdy się widzi tę tradycję tak umiejętnie przekutą w taką nowoczesność, za jaką inni dostawali Noble...
...i gdy utyka się czasami na tym, co samemu trzeba dopowiedzieć; i nawet wtedy, gdy się utknie na amen i nie zrozumie – np. o co właściwie chodzi z tą gadającą papugą albo z tym ptysiem pana sędziego? – ale przecież wie się, że to nie z winy autora, lecz stąd, że to nam brakuje wiedzy lub wrażliwości, a więc znów dowiadujemy się czegoś o sobie...
...i gdy tak przy całej prostocie form i łatwości czytania w wierzchniej warstwie czyta się to następnego dnia po raz drugi, następnego roku po raz piąty, po pięciu latach n-ty, i wciąż trafia się na coś, czego się wcześniej nie widziało albo dopiero teraz się rozumie, albo co nabrało aktualności...
...i gdy tak raz po raz słowa/konstrukcje słowne budzą uśmiech/emocję albo i uczucie...
– jakoś samo przychodzi do głowy to, co i na samym początku: Mistrz!

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 16524
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 39
Użytkownik: infrared 01.08.2008 13:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Jedno podejście do sztuki... | WBrzoskwinia
Bardzo ciekawa recenzja. Fajnie, że została napisana właśnie w taki sposób i że zostało to docenione. Szaniawski był jednym z najciekawszych i zarazem jednym z bardziej zapomnianych pisarzy w polskiej lit. XX wieku. Miał swój oryginalny styl i poglądy. Jego twórczość funkcjonowała na obrzeżach tego, co było popularne. Kiedy Witkacy i Gombrowicz tworzyli teatr groteskowy, mając głowy zasnute oparami absurdu, on pisał kameralne i stonowane dramaty trochę na modłę Ibsena. I do dziś naprawdę trudno w rodzimej literaturze o kogoś, kto ma taki styl jak Szaniawski (lekkość pióra w połączeniu z ciekawą, frapującą intelektualnie problematyką to biały kruk). "Profesor Tutka" to dla mnie pozycja obowiązkowa, którą zostawiam sobie na kiedyś, jak inne utwory o których wiem, że ich lektura będzie czystą przyjemnością.
Użytkownik: WBrzoskwinia 01.08.2008 17:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Bardzo ciekawa recenzja. ... | infrared
Powtórzyć trzeba, że pełna, dogłębna recenzja-omówienie "Profesora Tutki" musiałaby mieć książkową objętość, stąd pominięcie m.in. tego, o czym wyżej mowa i stu innych rzeczy. Krótka forma zmusiła do ograniczenia się do wyboru sygnałów, np. o sprawach mitu, schematów, "drugiej strony medalu", jako należących do głównych u Szaniawskiego; wspominam w tekście o "nauczaniu", a resztę trzeba było załatwić "kopalnią króla Salomona". Stąd nie piszę wprost, że "Profesor Tutka" to znakomite przygotowanie, poniekąd przeszkolenie do odbioru znacznie trudniejszych rzeczy tego autora, które już tak lekko napisane nie są - ale ujmuję rzecz ogólniej: że to m.in. przygotowanie do odbioru literatury w ogóle. Toteż "Profesora Tutki" zdecydowanie warto nie "zostawiać na kiedyś" (żeby nie było za późno), tak samo, jak nie należy czytać raz i koniec: po jakimś czasie dobrze jest spotkać się z nim ponownie (bo na cały szereg rzeczy poprzednio było za wcześnie). To jest książka zdolna aktywnemu czytelnikowi zmienić perspektywę, poniekąd podobnie, jak "Mały książę", "Kubuś Puchatek", "Alicja w krainie...", że o kronopiach i spółce nie wspomnieć. Trzecia rzecz do zastrzeżenia w powyższym liście to "szczególarska" formalność dla porządku. Dotyczy już nie treści, lecz formy jednego słowa - ponieważ prawda jest kwestią formy. Szaniawski nie był - on jest; tak samo jak Szekspir, Norwid, Dostojewski, Leśmian...
Dziękuję za dobre zdanie o recenzji (szczerze mówiąc, prędzej należałoby się spodziewać, że za wskazanie palcem piaskownicy namiętnych jedynkowiczów zdrowo od nich oberwę łopatką).
A poza tym: może warto tutaj uzupełniać to moje omówienie własnymi wspomnieniami i refleksjami ze spotkań w kawiarni z profesorem Tutką? Między innymi i z tego powodu, o którym wyżej mowa: że Szaniawski jakby "zniknął", z ewidentną szkodą dla tych, którym zniknął (a w rezultacie tego pośrednio i ze szkodą dla wszystkich). A może jest i drugi powód: skoro ta recenzja to takie minimum minimorum, mogą się znaleźć i tacy, którzy chcieliby się dowiedzieć więcej? O, i już widzę trzeci: w gruncie rzeczy i mnie, i pewnie każdemu przydałoby się wiedzieć więcej, bo w "Profesorze Tutce" nadal tkwią niewiadome (przy czym, dla jasności sprawy, akurat fortepian, papuga i ptyś do nich nie należą - już nie należą, bo kiedyś należały). O, jest i czwarty: wybór tematyki zawartej w recenzji opierał się na własnym doświadczeniu i na obiegowej literaturze o Szaniawskim i "Tutce", toteż wobec wielowarstwowości dzieła każde z nas mogło uznać za ważniejsze lub równie ważne akurat coś innego, niż to, o czym w recenzji mowa; np. na tej zasadzie bardzo cenna i istotna jako uzupełnienie jest w liście Infrareda wzmianka o czystej przyjemności (no i wracamy do punktu wyjścia: o tym by można książkę pisać...).
Użytkownik: lapis lazuli 02.11.2008 12:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Jedno podejście do sztuki... | WBrzoskwinia
ojejku! Dziękuję, że przypomniałaś mi cudownego profesora Tutkę. Za nieoddawanie tejże książeczki dostałam karę z biblioteki :)), ale tak trudno było mi się z nią rozstać, kiedy miałam szesnaście lat i słowa profesora ( to zestawienie z tutką!- oj, masz rację) pozwalały mi myśleć, że o rzeczach ważnych( choć nie wszystko przecież rozumiałam!!!) można mówić tak, by zrozumienie tychże zajmowało więcej czasu niż ich przeczytanie. Zamęczałam ludzi tą książeczką szukając wyjaśnienia niektórych opowiadań.
Jeszcze raz dziękuję! Cudownie będzie odkrywać na nowo!
Z głębokim wyrazem szacunku i wdzięczności wobec autora powyższej recenzji
Lapis lazuli
Użytkownik: WBrzoskwinia 02.11.2008 13:13 napisał(a):
Odpowiedź na: ojejku! Dziękuję, że przy... | lapis lazuli
To miłe, nigdy bym nie przypuszczał, że za tę recenzję zasłużę na szacunek i wdzięczność; one się raczej należą Szaniawskiemu, nie mnie. Dziękuję i życzę przyjemnej i pożytecznej zabawy przy czytaniu "Tutki"!
Użytkownik: WBrzoskwinia 24.07.2009 12:42 napisał(a):
Odpowiedź na: ojejku! Dziękuję, że przy... | lapis lazuli
Jeśli od czasu swego listu zdążyłaś odkryć Tutkę na nowo - to ciekaw jestem efektów (co widzisz po latach inaczej, a co tak samo; oczywiście wystarczy parę haseł, przykładów - po prostu ciekaw jestem, jak ta książka działa nie tylko na mnie). Pozdrawiam!
Użytkownik: MELCIA 14.01.2012 23:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Jeśli od czasu swego list... | WBrzoskwinia
WBrzoskwinio, jeśli teraz, po paru latach, nadal jesteś ciekaw, jak działa ta książka nie tylko na Ciebie, to mogę napisać kilka słów o moim odbiorze opowiadań Szaniawskiego.

"Profesor Tutka" to moja ulubiona książka. Ta, do której wracam nieprzerwanie (choćby myślą) już od prawie sześciu lat. Kiedy czytałam "Tutkę" po raz pierwszy jako gimnazjalistka, podobał mi się przede wszystkim styl, jakim pisane są te opowiadanka - ten delikatny, ciepły humor, odrobinkę jak u Makuszyńskiego, ukochanego autora moich lat szczenięcych. Później zaczęłam odkrywać, że w opowiadaniach o Profesorze Tutce kryje się dużo więcej. Że można nad niektórymi myśleć kilka dni i jeszcze nie odkryje się wszystkiego. Że mają kunsztowną formę i tak cudownie dobrane słowa, ze zmieniając choć jedno czy dwa, zakłóca się jakąś idealną Harmonię. Że jest w nich mądrość, i piękno, i ciepło, i chce się o nich myśleć i się zastanawiać. I powtórzyć za Tobą: "Mistrz!". W ogóle, po przeczytaniu recenzji wiele rzeczy o "Tutce" chciałabym za Tobą powtórzyć, bo ja nie umiem tak pięknie i trafnie się wysławiać.

Może podam przykład opowiadania, które zrozumiałam po dłuższym czasie. Pamiętasz "Przygodę na korytarzu"? Ostatnio jedna znajoma potraktowała mnie niegrzecznie. Odburknęła na moje pytanie, ale miała ku temu powód, bo była zajęta (czytanie lektury tuż przed egzaminem, który chciała poprawić), a ja faktycznie niepotrzebnie zawracałam jej głowę w tak ważnej chwili jakimś banałem. Zrozumiałam reakcję znajomej i pojęłam, że miała prawo zachować się w ten sposób, bo miała prawo. Niemniej, gdy wieczorem w domu pomyślałam znowu o jej nieuprzejmej odpowiedzi na moje pytanie, poczułam tylko - tępą złość. Żadnej wyrozumiałości, choć przecież znałam sytuację i sama wcześniej w duchu przyznałam jej rację. Wtedy przypomniał mi się Profesor Tutka i jego "Zrozumieć znaczy przebaczyć", powiedziane do samego siebie po obiciu laską przez biednego rogacza. Która to fraza, gdy ból w uderzonym ramieniu stał się silniejszy, zamieniła się automatycznie w coś w rodzaju: "A to mnie urządził ten łotr!". Bo to jest tak, że dla człowieka mimo wszystkich zasad itd. istnieje głównie on sam. Coś w rodzaju "Możesz robić wszystko, tylko nie wolno ci MNIE tknąć!", "Na pewno nie masz racji, skoro MNIE krytykujesz!", "Aha, MNIE się czepiasz, a sam jesteś taki owaki i w ogóle jakim prawem...". Taka prawda o ludzkiej naturze, płynąca z krótkiego opowiadania o wykręconej żarówce...
W jakiś sposób można to też odnieść do Twej teorii o dwóch postawach wobec literatury. Czytelnik "z łopatką" zawsze będzie sobie myślał: "Ponieważ JA tego nie rozumiem, więc na pewno jest to głupie / płytkie / nic warte".

To jeden przykład uniwersalnej mądrości zawartej w "Tutce", a jest ich tam wiele, wiele, wiele... Zresztą, przecież wiesz sam o tym. Masz rację, że "Profesor Tutka" jest jak kopalnia króla Salomona. Już wspomniałam, że nie potrafię pięknie pisać, a już na pewno nie mogłabym się zmierzyć z zadaniem zrecenzowania "Profesora Tutki". Dziękuję, że Ty to zrobiłeś.
Użytkownik: MELCIA 14.01.2012 23:20 napisał(a):
Odpowiedź na: WBrzoskwinio, jeśli teraz... | MELCIA
Wiesz co? Napisz książkę o Tutce, a ja zgłaszam się jako pierwsza do czytania! Talentu Ci nie brakuje, przenikliwość masz, i odpowiednie podejście do lektury takoż.
Użytkownik: MELCIA 14.01.2012 23:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Wiesz co? Napisz książkę ... | MELCIA
Czytając inne Twoje recenzje, dochodzę do wniosku, że w ogóle masz w sobie "coś", prawdziwą pasję i geniusz chyba. Aż by się chciało porozmawiać z Tobą w takiej kawiarni Profesora Tutki... Pozdrawiam najserdeczniej.
Użytkownik: WBrzoskwinia 16.01.2012 13:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Czytając inne Twoje recen... | MELCIA
Pewnie, że ciekawi. Zawsze warto porównać, by lepiej wiedzieć, gdzie się jest, kim się jest, skąd i dokąd się idzie... A to dzieło - jak zauważyłaś - jest też poniekąd przewodnikiem na drogę: nim można się kierować, dzięki niemu można (dokładnie tak, jak to zrobiłaś) porównywać, by lepiej wiedzieć, gdzie się jest, kim się... itd. jw. Pewnie Szaniawski nigdy nie będzie popularny, modny, powszechnie czytywany, ponieważ człowiekowi, który to czyta, sporo daje do myślenia. Ot, taka jaskinia, ukryta enklawa dla takich jak my. Nie wyjątkowych czy lepszych od innych itp - lecz np. umiejących zdobyć się na taki dystans, by zauważyć "O, no przecież to o mnie!" (jak to zrobiłaś).
A skoro zrobiłaś to, jak ja, to znaczy, że owo "coś" jest nam wspólne. Nie trzeba być geniuszem, aby po prostu widzieć. To rzecz zwyczajna - może się wydaje, że niezwykła, bo to coraz rzadsze, a może raczej: coraz mniej jawne w naszych czasach. Najważniejsze to umieć myśleć i czuć - a umieć dobrze to przekazać to już kwestia drugorzędna, co nie znaczy, że mało istotna. Naprawdę nie pamiętasz? To przecież o nas. Tutka spotkał swego sobowtóra; ubrani byli tak samo, poglądy i gusta takie same mieli - tylko że tamten inaczej opowiadał; Tutka opowiadałby może i podobnie, ale na pewno znacznie krócej. Styl to człowiek - pamiętasz? Wydaje Ci się, że to, co Ty napisałaś o odbiorze "Tutki" po swojemu, jest jakkolwiek gorsze od mojego, bez "pasji", bez owego "czegoś"? Skądże. Za tym stoi to samo. To to samo inaczej. Oczywiście że Twoje nie jest tak szczegółowe - oczywiście że jest znacznie krótsze. No to kto z nas dwojga jest bliższy Tutce? - a widzisz? Owszem, miło słyszeć pochwały, a cennie je słyszeć, gdy są rzeczowe; że jednak w Internecie nie ma intonacji, to: jeśli za tym stoi z Twojej strony jakaś niska samoocena czy choć zazdrość, czy cokolwiek z tej branży, to wybij sobie to z głowy. Przecież umiałaś docenić Tutkę (recenzję też, acz to nie to samo); przecież umiałaś o tym napisać odpowiednio do rzeczy - i wystarczy. Nie musimy być tacy sami, to raz, a dwa: jedno i drugie można uzupełniać, doskonalić, nauczyć się, nabyć lepszych, większych, innych umiejętności. Innymi słowy: powiadasz "...by się chciało porozmawiać z Tobą w takiej kawiarni..." - człowieku, rozejrzyj się dookoła: no przecież właśnie w niej jesteśmy, skoro właśnie rozmawiamy.
Nie, książki nie napiszę, na to trzeba by się znać o niebo lepiej na Szaniawskim, Tutce i literaturze (poza tym: a któż by takiego potwora opublikował?). Ale skoro w ogóle mamy do czynienia z niekończącą się opowieścią, to i pisać, i pomówić warto. W tym dziale poniżej, pod hasłem nie pomnę jakim ("Forum" badajże) możesz założyć KAWIARNIĘ PROFESORA TUTKI, tyleż otwartą dla wszystkich chętnych, co i dla tych, których zaprosisz - i już (nie znam się na tym; pewnie można coś takiego zrobić poza Biblionetką, jako osobną stronę coś internetowego, czy jak tam się to nazywa, ale ja się nie znam; chińszczyzna; pozostawiam Twemu uznaniu. Że to nie to samo, co prawdziwa kawiarnia, zapach, stolik, brzęk łyżeczek, a jak kieliszek zadzwoni, od razu słychać, że to prawdziwy bakarat? (pamiętasz? to z teatru "Małe Zwierciadło"). Ale przecież prawdziwa, powtarzam, PRAWDZIWA kawiarnia profesora Tutki jest dokładnie taka sama: też trzeba ją sobie w całości wyobrazić - zgadza się? I tam, na kartkach książki, też nie ma intonacji... Czyli: obie są tak samo prawdziwe...
Tylko że skoro oceniamy "Profesora Tutkę" tak samo za to samo - to o czym mielibyśmy porozmawiać? Okropność... tzn. jakoś nic mi nie przychodzi do głowy, o co mógłbym Cię zapytać. Tak czy owak najpierw trzeba by mi do dzieła wrócić, bo już parę latek, jak go nie czytałem. Oczywiście prędzej, zwłaszcza na początku, pewnie byłbym w stanie odpowiedzieć na któreś z Twoich czy czyichś pytań; na własne czas by pewnie przyszedł potem. Oczywiście nie musimy rozmawiać tylko o tym; więc może KAWIARNIA PROFESORA TUTKI powinna być niezależna od "Forum" pod daną książką; ale nie wiem, gdzie wtedy jej miejsce... Jakaś osobna ogólnodostępna działka w Twoim czytatniku biblionetkowym, czy gdzie? Ja się na komputerowo-internetowych konstrukcjach nie wyznaję, więc tylko podpowiadam, idąc za Twą myślą - do ewentualnego rozważenia. Tylko rozmówca ze mnie marny: z pasją o tyle masz rację, że jak ktoś mówi głupoty publicznie, to czasem /nie zawsze/ wpadam w pasję zgoła szewską (tak, wcale nie jestem dobrym uczniem profesora Tutki, skoro zrozumieć nieraz nie znaczy: wybaczyć).
A w ogóle ciut Ci zazdroszczę, że wpadłaś na to dzieło dość wcześnie; ja się na nie spóźniłem; aczkolwiek ja w wieku gimnazjalnym byłem na nie chyba za zielony...
Użytkownik: MELCIA 19.01.2012 00:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Pewnie, że ciekawi. Zawsz... | WBrzoskwinia
Dziękuję za wyczerpującą odpowiedź, Sobowtórze mój drogi! Myślałam nad nią przez dwa dni i teraz spieszę odpowiedzieć szczerze a konkretnie.

Za pochwałą nie stała zazdrość. Kompleks niższości może i mam, ale to nie ma nic do rzeczy. Może skonkretyzuję, co uważam za plusy Twojej recenzji i Twojego stylu:
1. Wprowadzenie o dwóch możliwych postawach wobec słowa pisanego. Teoria ciekawa i trudno odmówić Ci słuszności. Ktoś, kto z góry i powierzchownie ocenia dzieło literackie, nie odkryje wszystkich jego smaków.
2. Zwróćmy uwagę na różne cudowne (dla mnie) niuanse w "Tutce", na przykład na tytuły albo na czarnego kota. Dziewięciu na dziesięciu recenzentów mogłoby to ominąć i napisać ogólną pracę pochwalną. Tymczasem właśnie te szczegóły i siła ich przesłania są czymś bardzo pięknym w opowiadaniach Szaniawskiego. Wydobyłeś je na wierzch, podumałeś trochę o nich, nie mówiąc jednak ostatniego słowa (takie nie istnieje, a raczej jest tych "ostatnich słów" niemal tyle, ilu odbiorców), co mi się bardzo spodobało. To dobitnie świadczy o tym, że Ty istotnie "nie stawiasz siebie ponad dziełem", nie orzekasz, co właściwe, a co nie. Za to bardzo twórczo się zastanawiasz. Bezcenne.
3. Napisałeś, że "Profesor Tutka" może stać się dla czytelnika kopalnią króla Salomona. Trafne i bardzo poetyckie, piękne porównanie. W tych króciutkich opowiadankach jest istotnie "skarb w słowa zaklęty", tylko trzeba pozwolić sobie go odkryć. Tylko trzeba dać sobie szansę, odłożyć na bok tę swoją metaforyczną łopatkę. I zacząć tak naprawdę słuchać.
4. Odchodząc na chwilę od Szaniawskiego, podoba mi się Twój sposób pisania, bo czuję w nim pasję i zaangażowanie. Potrafisz podzielić się z innymi swoimi uczuciami, zachęcić do książki tak naprawdę (dzięki Tobie przeczytałam "Opowieści Okrągłego Stołu" i bardzo jestem za to wdzięczna; legendy arturiańskie są przepiękne, a bez Twojego listu nie wiedziałabym pewnie, że w Polsce ukazał się cały zbiór i że jest godzien uwagi).

WBrzoskwinio, w pierwszym swym komentarzu wyrażałam tylko emocje. Chciałeś konkretów - oto one, a innych nie będzie, bo chyba bardziej rzeczowo już nie potrafię.

Z tą książką to był trochę dowcip. Raczej sygnał, że chcę dalej czytać Twoje opinie i z Tobą rozmawiać (niech będzie, że "w kawiarni", którą świat cały), niż konkretna propozycja.

Internet dla mnie również jest chińszczyzną. Zatem umawiamy się: Ty nie piszesz książki, a ja nie zakładam strony internetowej. Któż by takiego potwora chciał odwiedzać? Konkurencja ogromna (wiem, wiem, że nie o to chodzi).

W wieku gimnazjalnym też byłam zielona i nie rozumiałam zbyt wiele z głębi "Profesora Tutki", ale już wtedy styl mi się spodobał. Zresztą, i teraz nie rozumiem przecież WSZYSTKIEGO. Do takich książek się dorasta, i to nieraz przez całe życie. Tajemnicą pozostała chociażby tajemnicza papuga i ten nasz cierpliwy rodak, co ją uczył "Szczenię szczeka w szczawiu" - pamiętasz? I wiele innych rzeczy. "Profesor Tutka" jest jak cebulka, można odrywać poszczególne warstwy samemu lub z czyjąś pomocą i dowiadywać się czegoś nowego o sobie i świecie. Ty na przykład pozwoliłeś mi odkryć, że opowiadanie o dymku z papierosa może być kpiną z tzw. "literatury zaangażowanej". Dzięki temu wpadłam na pewien trop interpretacyjny (okropne wyrażenie! takie szkolne! zaraz je czymś zastąpię), na możliwe rozwiązanie zagadki "opowiadania pogodnego". Bo ono też jest pewną kpiną z literatury zaangażowanej. Kpiną z cenzury, która wycina to, co w tekście najistotniejsze, wycina to, co niepokojące, rzekomo dla dobra odbiorcy. Zostaje sama idylla, równinny krajobraz - tyleż nieinteresujący, co fałszywy, choć... pogodny. A myśl ta (jeśli jestem na dobrym tropie) została przekazana tak subtelnie! W taki sposób, który nie sugeruje Ci odpowiedzi, ale pozwala ją ODCZUĆ. Bo największe zainteresowanie budzi właśnie ten element, który został wycięty nożyczkami "pogodnej" autocenzury. Dlatego, kiedy Profesor Tutka się zatrzymuje, to CZUJESZ, że właśnie ten element pominięty, przemilczany, był najważniejszy ze wszystkich.

"Tylko że skoro oceniamy "Profesora Tutkę" tak samo za to samo - to o czym mielibyśmy porozmawiać?"
To mnie miało chyba sprowokować do wygłoszenia jakiejś opinii sprzecznej z Twoją, albo dyskretnie zasugerować, że niepotrzebnie Cię dubluję. Co racja, to racja. Zatem przestaję już "sobowtórzyć" i znikam w inne rejony. Przedtem jednak oddaję ukłon Mistrzowi i ślę najserdeczniejsze pozdrowienia Recenzentowi jego książki. Nie jesteśmy tacy sami, ale miło mi wiedzieć, że mamy podobne podejście do literatury.
Użytkownik: WBrzoskwinia 20.01.2012 13:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję za wyczerpującą ... | MELCIA
Miła X (zmieniasz pseudonimy, więc nie mam jak się do Ciebie zwrócić; może) Miła Ty! Najsprawniej będzie zacząć od końca. Nie, to nie prowokacja ni aluzja, tylko powiedziane wprost (co wynikało z następnego zdania): uwaga czystko techniczna; skoro obydwoje wiemy czy mamy to samo, to nie ma czym się dzielić.

Ale mamy! Owszem, ja też nie doszedłem, o co chodzi z papugą ze szczenięciem (mam swoją interpretację, ale ona się słabo trzyma kupy). Ale podejście do opowiadania pogodnego od strony cenzury to dla mnie zupełne novum. Na tyle, że na pierwszy rzut oka budzi opór. Ale na oko to chłop w szpitalu umarł, a i przerwę w spotkaniach z Tutką mam coś ponaddwuletnią, więc trzeba by odświeżyć, by się móc zgodzić lub nie zgodzić. Skoro zatem tu przyjmujemy miejsce na kawiarnię Profesora Tutki, no to możemy powymieniać się wiadomościami i spółką. Oczywiście podam Ci interpretację tego opowiadania, ale lepiej, sądzę, będzie na początek tylko naprowadzić – żeby Ci nie odbierać frajdy odkrywania na własną rękę (a przy okazji uwaga w kwestii formalnej: nie tylko my jesteśmy w tej kawiarni, więc w ogóle trzeba tak pisać, żeby innym, zwłaszcza tym, którzy nie czytali, nie podawać za bardzo np. streszczeń, bo to by im odbierało część frajdy spotkań z samym Tutką – więc w porywach pewne treści fragmenty moich listów mogą być „zbyt okrężne”, więc niełatwe).
Zauważ: do swojego poglądu doszłaś, wychodząc od intrygującego zakończenia; słowa kluczowe z przodu i z końca to „Profesor Tutka … zatrzymał się” i to, przed czym się zatrzymał (to właśnie przykład wyżej wspomnianego „utajnienia”, by dla innych pozostało niespodzianką; zresztą sama tak okrężnie napisałaś o elemencie wyciętym nożyczkami, więc wiesz). Pamiętasz, sama napisałaś, że Szaniawski operuje słowami w sposób ważki; gdyby zmienić choć jedno, zmieniłoby się bardzo dużo. No to spróbuj: mając na uwadze to wyżej; wyjdź od innych słów. Z początku weź „daje przykład opowiadania pogodnego”, a z końca, uważaj, nie to, że profesor Tutka się zatrzymał – lecz to, co napisane: że autor takiego opowiadania powinien umieć się zatrzymać (oczywiście nie pamiętam tego co do słowa). I teraz, gdy dojdziesz do rzeczy przez przykład opowiadania i powinność autora – z miejsca otworzy Ci się to, co, jak się obawiam, pominęłaś: ów środek też jest interesujący – nie ze względu na to, co się tam dzieje czy przedstawia, lecz na to, jak to zostało zrobione. A wtedy wyjaśni się, czemu w końcówce mowa o konieczności zatrzymania się – jako o granicy do przestrzegania nie z powodów cenzuralnych. To jest pierwsza wierzchnia warstwa; znane Ci bezpośrednie odczytywanie słów, tekstów mnie prowadzi (zwykle) do takich prostą drogą. Jako rzekłaś, te jednak opowieści są „cebulkowe” – Twoja wersja z moją mogą się łączyć, jeśli przyjąć, że zatrzymał się nie lub nie tylko z powodu jw. głównego, lecz w podtekście była autocenzura (na to opowiadanie ja nie mam drugiej warstwy). Czyli: Twoją wstępnie uważam za mniej celną, a na pewno nie główną, bo napisałaś, że ów pogodnie idylliczny krajobraz (a to przecież większość objętości tej opowieści) jest nieinteresujący. Z ręką na sercu: czy kiedykolwiek gdziekolwiek zdarzyło się, by Tutka opowiadał coś nieinteresującego? Dobrze wiesz, że nigdy. Więc i tu taki wniosek słabo się trzyma kupy; jw. jeśli nieinteresujące jest to, co się tam pokazuje – to tam interesujące musi być coś innego (na tym może polegać „drugie dno”). Co nie wyklucza, że możesz mieć rację - bo jeśli to jest wyjątek? A jeśli chodziło o wygranie kontrastu między tym, co przed, a co po zatrzymaniu? Owszem, niewykluczone, że masz rację – tylko że nic nie wskazuje na nożyczki cenzury. Wyraźnie mowa, że autor – co bardziej odpowiada autocenzurze; tylko że wtedy powinna być jakaś obawa, choć sugestia obawy, że coś grozi za posunięcie się dalej – a nie ma, a przynajmniej ja nie widzę… Zatem raczej trzymam się tego, co napisane: że to zatrzymanie się, zanim opowiadanie pogodne przestanie być pogodne. Przy czym: tu nie mam interpretacji wgłębnej, drugiej warstwy, nie doszedłem do takiej. Bo to, co zauważyłaś (acz widzisz to przez pryzmat cenzury) i co jest istotne, i celne w twej wersji, należy też i do mojej wersji: że opowiadania pogodne z natury rzeczy nie nadają się do całościowego czy pełnego przedstawiania rzeczywistości. Tylko patrzeć, jak wsiądę na konika, by – wedle Twej inspiracji – znaleźć drugą warstwę: jeśli przyjąć, że opowiadania pogodne są głównie po to, by się podobały, to Szaniawski finezyjnie po swojemu krytykuje literaturę „podobaniową”, „słodką” jako płytką i jednostronną. Tylko że takowa była w „normalnych” krajach, w tym w Polsce przed wojną (czyli to literatura zaangażowana ideowo: to krytyka bzdurności literatury zachodniej i/lub polskiej przedwojennej; dziś moglibyśmy to odnieść do zalewu USA-wskiego chłamu w kinie, a zwłaszcza TV). No ale tego zalewu w Polsce lat 50-tych nie było, więc rzeczywiście możesz mieć rację, że to chodzi o zaangażowaną w ogóle, tu na zasadzie „obejścia” przez użycie literatury pogodnej jako maski. A jeśli nie? A co, jeśli na odwrót? A jeśli owo „zatrzymać się” to w istocie nie nakaz zewnętrzny, ani sztuczny wewnętrzny, lecz całkowicie szczery? Wynikający z programu literackiego na zasadzie: ludzie potrzebują literatury pogodnej; od czasu do czasu; literatura powinna być także dla odpoczynku, a przecież spokój i pogoda ducha wręcz bije z owego przykładowego tekstu; tym bardziej w takiej rzeczywistości, która zalana jest sztuką zaangażowaną, a ta, zauważ, zawsze operuje napięciami; karmiony tym na okrągło czytelnik najzwyczajniej w świecie może mieć tego wyżej uszu – i wtedy właśnie szczególnie potrzebuje literatury pogodnej (może to jest druga warstwa? bez Ciebie nie przyszłoby mi to do głowy). Jeśli spróbować potraktować to szerzej: potrzebuje też literatury „zwykłej”, literatury spraw zwykłych, literatury zwykłej codzienności (niekoniecznie akurat tylko pogodnej czy słodkiej, ta jednak właśnie należy do „zwyczajnej”)
I teraz jest bomba: pamiętasz, szkoła się skupia na najistotniejszych sprawach, więc stąd mamy schemat, że po 1956 wznosi się fala nowej literatury zaangażowanej czy zaangażowanej inaczej, „Kolumbowie”, „drugie debiuty” Kolumbów, itp. Za tym znika, bo jest marginesowo sygnalizowane, że inna fala była bodaj jeszcze większa: literatury „zwyczajnej”, popularnej, rozrywkowej, bez aspektu ideologicznego (albo nie wprost), w porywach wręcz chały czy literatury „o niczym”; na zasadzie poniekąd odreagowania po poprzedniej fali ideologicznie zaangażowanej w wielkie bieżące problemy zbiorowości itd. (w czym chały było jeszcze więcej). Tamto była literatura na jedno kopyto, teraz jest na różne kopyta. No i jakoś tak zaraz, wedle 1960, do szczytu tej fali należy właśnie tzw. poezja zwykłych rzeczy, Grochowiak, Białoszewski, „płot też jest piękny” i zrobienie z całkiem zwykłej karuzeli czegoś całkiem niezwykłego za pomocą Madonn. A na innym poziomie i w innym sposobie to wtedy np. Paukszta, z jego zwyczajnymi opowieściami o zwyczajnych ludziach, sprawach, miejscach, którzy i które chwilami bywają niezwykli/-łe, a zawsze interesujący; bodaj jego najlepsza książka ma tytuł „Wszystkie barwy codzienności”. A nuż właśnie na ów przykład opowiadania pogodnego należy widzieć jako przedśpiew, zapowiedź czy program „literatury spraw zwykłych/zwykłych rzeczy” (tym samym o tyle ona jest ideologiczna, że krytyczna wobec „literatury jednokopytowej”, więc w tym punkcie odczytania możesz mieć rację). Rozumiesz, uprzedzałem o tym w recenzji: kwestia kontekstu. Nam, mającym od urodzenia z przeróżną literaturą do czynienia, owo pogodne opowiadanie wygląda na tak zwyczajne, że nieinteresujące – i możesz mieć zupełną rację, że naprawdę to jest nieciekawe. To może być całkiem niesprzeczne z moim, z doświadczenia idącym twierdzeniem, że Tutka zawsze opowiada coś interesującego, więc tu też, tylko to jest „interesujące inaczej”. Owo zaś „inaczej” może polegać na tym właśnie, że owe pogodne zwyczajności są literalnie, diametralnie różne, wyjątkowe na tle totalnego zalewu standardu typu: angielski szpieg, wrogi kułak, budujemy nowe, my klasa robotnicza (liczba mnoga; jednostka niczym), a nawet jeśli zwyczajnie i codziennie autobusy czerwienią migają, zaglądają do okien tramwajom, to przed tym i tak jest na lewo most, na prawo most, a po tym, że tu rośnie dom, tam rośnie dom. I teraz popatrz, co się wyprawia, wręcz typowo po szaniawsko-tutkowemu: kiedy w ramach owej pogody pomaga pani z wózkiem, ona mu dziękuje, a on jej, że nie ma za co, toć w tym wózku leży przyszłość nasza. Zwyczajnie jest to miłe i zabawne, budzi uśmiech; trzeba też pamiętać, że to nie nowość, bo taki standard podejścia do dzieci to już wiek XIX, wyraźny w międzywojniu, wielce eksponowany za socjalizmu stalinowskiego – czyli: Tutka i pomagając, i mówiąc to, wpisuje się w standard ideologii państwowej – ale gdy jednocześnie pomyśleć, że to wyraźne wskazanie, że nie domy, mosty, budowanie itp., lecz ów człowiek w wózku to przyszłość; tj. że wzgardzona przez socjalizm jednostka to przyszłość – to wręcz przychodzi pękać ze śmiechu, to mistrzostwo świata w finezji, a przynajmniej w finezji przekornej (nie upieram się; ta interpretacja może być za daleka od tekstu, więc błędna; jak by nie było, ona się opiera na kontekście, nie samym tekście; ale i to wiadomo z doświadczenia, że u niego im głębiej, tym właśnie mniejsza pewność, a większa swoboda interpretacyjna, takie specyficzne otwieranie różnych możliwości interpretacyjnych).
Co wcale się nie wyklucza z pierwszą interpretacją: że literatura pogodna (szerzej literatura zwykłych rzeczy) nie nadaje się do wszystkiego, jako, jak zauważyłaś, zbyt miałka, nieinteresująca, zawsze „niepełna”, o ograniczonym zakresie uchwycenia czy przedstawienia rzeczywistości (niby taki typ był zawsze, ale obecnie mamy do czynienia z zalewem takiej właśnie, duperelnej do znudzenia /to nie jest wyraz nieprzyzwoity! tylko się taki wydaje; jeśli kto nie zna, to oczywiście podam wyjaśnienie/). Tak czy owak, to na gorąco, za szybko; trzeba spokojnie przemyśleć; przy bliższym rozważeniu może okazać się niecelne. Tak czy owak, po Twoim dictum podejrzewam, że klucz do x warstw interpretacyjnych w tym dziele może spokojnie tkwić w pytaniu: a po co w ogóle są opowiadania pogodne?

Nad moimi recenzjami nie będę się rozwodził, szczere podziękowanie przyjmij nie tylko za uprzejmość ni wysoką ocenę, lecz zwłaszcza za wskazanie działania: rozumiesz, Twoja recenzja recenzji jasno wykazuje, że cele mej recenzji zostały spełnione, że warto się nad nią było urobić, by ten efekt osiągnąć. Wskazałaś właśnie na to, co przekazywałem jako najistotniejsze, to świadczy, że zrobiłem to celnie; włącznie ze wskazaniem tego, że jest czytelne, iż ów tekst zawiera chwyt niedopowiedzeń, jako nie tylko wprost przygotowujący do czytania „Tutki” (oczywiście tylko ciut i tu na poziomie mniej niż cienia z cienia z tej finezji niedopowiedzeń, którą on operuje; no, oczywiste, że nie mam jego poziomu, jak i że nawet on, gdyby pisał recenzję, więc tekst użytkowy, z natury rzeczy pisałby go dużo bardziej informacyjnie, a mniej finezyjnie). Nie jesteśmy zatem sobowtórami, niemniej, jeśli może masz kompleks niższości, to choćby on może nie miał nic do rzeczy, jednak może wybij go sobie z głowy: Nie zauważyłaś? Przecie Twoja recenzja recenzji jest solidna, kompetentna i celna, masz oko wykrywające oraz umiejętność wyrażenia tego, co wykrywasz – tak więc jesteś dobrym recenzentem (a może świetnym, tylko próbka jest za mała, by to stwierdzić); w każdym razie zwięzłością, czy celnością w skrócie, ewidentnie nade mną górujesz. A i metafora skarbu w słowa zaklętego co najmniej dorównuje kopalniom króla Salomona, jeśli wręcz nie góruje, choćby to był cytat (jeśli tak, to pierwsze słyszę; choć może tylko nie pamiętam?... z czego to? a jeśli nie cytat, to czemu w cudzysłowie?).

Przyznam, że nie rozumiem, o co idzie w << istotnie "nie stawiasz siebie ponad dziełem", nie orzekasz, co właściwe, a co nie>>. Tu może w recenzji chybiłem? Miało z niej wynikać m.in., co po części zauważyłaś, że pozycja „ponad” zamyka człowieka na dzieło, tym samym wykluczając celne orzekanie o czymkolwiek - pozycja „a cio to?” go otwiera, pozwalając poznać dzieło, jakie jest. Ale przecież poznawanie nie jest celem samym w sobie, byłoby wtedy martwe; nawet podręcznika się tak nie czyta, ani instrukcji obsługi np. odkurzacza. Oczywiście czytelnik może się na tym zatrzymać, niemniej (może to dla mnie już aż tak oczywiste, że przestałem to zauważać i dość wyraźnie stawiać?), niemniej jeśli nie zawsze, to prawie zawsze bierze to, by tego użyć, wykorzystać coś z tego dla siebie czy w sobie; czego nie należy rozumieć płytko, lecz w trybie, ot, „zyskałem coś ze względu na kolor zboża” (Salinger). Recenzent zaś zawsze ocenia, czy dzieło ma czy nie ma tę czy te wartości, bo po to jest recenzja, by m.in. informować czytelnika, czy i na czym może skorzystać. A ta zawiera bardzo zdeklarowane orzeczenie co do wartości, które zresztą zauważyłaś, boż m.in. hasło o kopalniach Salomona tym właśnie są. Tak więc pewnie chodzi nie o to, że mamy w tej kwestii różne zdanie, lecz że wyraziłaś się takim skrótem myślowym, przez który moje dosłowne odczytanie nie może się przebić? (jak to w moim przypadku jest i z Tutką: pierwszą warstwę wykrywam gładko, następne z trudem albo wcale…). Np. może szło Ci o to, że nie orzekam poprzez swój punkt widzenia (typu: mnie się to podoba, bo dla mnie jest takie np. słodkie), lecz porządnie obiektywnie informuję (typu: Ty, czytelniku, w tym dziele możesz zdobyć to, to i to, jeśli spełnisz takie warunki, a takie, a tu i tam musisz uważać, by się przy zyskiwaniu nie wykopyrtnąć); niemniej przecież to jest wartościowanie, jest orzekanie, że dzieło daje/nie daje takie czy inne możliwości. Innymi słowy: rzecz nie w tym, by odłożyć łopatkę/wziąć łopatkę, bo ją mieć trzeba, skoro się buduje; rzecz w tym, jak się jej używa: czy do bęc-bęc po głowie, czy do budowania zamku (no i tu akurat wiem, że różnie używając słów dot. łopatki, mamy na myśli dokładnie to samo – a tam nie mam tej pewności. Znowu przegadałem; ale lepiej tak, niż przyjąć, że się zrozumiało, choć jest inaczej napisane, bo choć czasem to słuszne, to innymi razami z tego rosną kosmiczne nieporozumienia).

Co się tyczy punktu 4, trzeba zrobić wyjątek od reguły, że w tym miejscu pisze się o „Tutce”; uzupełnienie jest konieczne. Niestety, niestety, o ile wiem, w Polsce nie ukazał się cały zbiór „Opowieści Okrągłego Stołu” (z mego tekstu usunąłem tę wiadomość, wprowadzając skróty; pamiętasz, że on i tak ma ze siedem stron). Ilekroć sobie o tym przypomnę, zzzzzawsze mnie… zzzawsze mam… no, jak najoględniej, zawsze mi do głowy przychodzą same nieprzyzwoite wyrazy. Otóż bodaj z XIV-XVI wieku uchowało się coś niecałe 200 rękopisów „Opowieści…” w wersji pełnej (rozumiesz, nie osobnych na motywach, nawiązujących itd., lub częściówek, tylko „właściwych”). Każda jest inna, tj. w każdej jest coś, czego nie ma w innych, zarazem są pominięcia (wspominałem w liście o zbiorowym autorstwie, tj. że omal każdy przepisujący był po trosze współautorem). Zespół filologów Boulengera, którego zadaniem było przyswoić to współczesnej kulturze francuskiej, postąpił na jego rozkaz bardzo porządnie. Nie o to chodziło, by wybrać jedną wersję do przekładu – bo w innych było niemało wątków, scen itd., które w owej jednej nie występowały. Z kolei kilka też nie załatwiało sprawy, bo też nie wyczerpywały wszystkiego arturiańskiego, a z kolei w wielu były wątki, sceny zaczerpnięte skądinąd, z innych dzieł, np. z „Tristana i Izoldy”, czasem ze zmianami imion na „arturiańskie” lub z większymi zmianami (takie „ożenki” wątków z różnych źródeł, czasem wstawki pojedynczych scen). Oni zrobili kolosalną robotę, wysortowując ze wszystkich dwustu (czy ilu) wersji to, co tworzyło ciąg arturiański, złożyli to do kupy w jedną całość – czyli zrekonstruowali pełny ciąg opowieści, jaki (kto wie?) może nigdy w Średniowieczu nie funkcjonował w tej pełnej postaci; bo to miało być nie „odtwarzanie” Średniowiecza, tylko przyswojenie całości dniowi dzisiejszemu – przetłumaczyli to na francuski i opublikowali. Wiesz, ile tego wyszło? CZTERY tomy, duże i grube. A nasi to wzięli, zrobili z tego skrót z głównymi rzeczami (oczywiście nie wycinek, tylko wyciąg, z początkiem i końcem z oryginału, tak że to też była robota) do JEDNEGO tomu i przetłumaczyli; bo jakoś uznali, że wszystko - to by było za dużo, za drogo, za dużo czasu, a zwłaszcza że polskiemu czytelnikowi całość niepotrzebna (ten „argument” jest najbardziej wkurzający), coś tam jeszcze, nie pamiętam, bo mnie… no, miałem nie kląć, w każdym razie: z czterech zabrali nam całe trzy tomy wędrówek po tamtym świecie. A jeszcze bardziej się wściekam, gdy pomyślę, że polski przekład „Opowieści z 1001 nocy” to jest komplet, siedem czy dziewięć cegłówek, nawet z obrazkami, a dla tych, którym to za dużo, jest osobno skrót jednotomowy – i to się dało zrobić. I przyswojenie dzieła, raczej zbioru z arabskiej kultury w całości jakoś nie wzbudziło zastrzeżeń, że a nuż w Polsce niepotrzebne. No, dość, nie przedłużam… A może się mylę, tj. może miałaś do czynienia z pełną wersją, o której ja nie wiem, więc się wściekam niesłusznie?

Jeśli Ci przyjdzie do głowy, co z tą papugą, albo co innego, to pisz! Na pewno nie tylko mnie się to przyda. A i to, że mamy podobne podejście do rzeczy, liczy się dla mnie, bo się tu nieraz czuję, jak wołający na puszczy, tj. jakbym pisał do nikogo, niepotrzebnie.
Użytkownik: MELCIA 20.01.2012 22:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła X (zmieniasz pseudon... | WBrzoskwinia
Drogi WBrzoskwinio! Pseudonim zmieniłam tylko tymczasowo z okazji konkursu. Tak naprawdę cały czas pozostaję Melusińską vel Melusią vel Melcią (pierwszy nick powstał z połączenia imienia i nazwiska, dwa kolejne to zdrobniałe wersje imienia, bo w dowodzie mam Melania).

Twój list skłonił mnie do kolejnych przemyśleń na temat "opowiadania pogodnego". Zdaje się, że w swojej interpretacji pokrywającej się częściowo z moją zwróciłeś szczególną uwagę na słowa Profesora Tutki o tym, że autor opowiadania pogodnego musi pamiętać o tym, aby się w odpowiednim momencie zatrzymać. Można zatem stwierdzić, że nasz profesor w meloniku celowo przerwał opowieść w tym właśnie miejscu - nie z obawy przed zewnętrzną cenzurą, lecz dlatego, że było to już wcześniej zaplanowane. Historia ma być pogodna, ma podnosić na duchu, bo taka literatura jest potrzebna czytelnikom - w porządku. Pomimo to, nie mogę się do końca zgodzić, że zatrzymanie się Profesora Tutki w tym momencie było absolutnie szczere. Po pierwsze, gdyby opowieść o udanym dniu miała stanowić najistotniejszą część całości, Tutka chyba urwałby ją wcześniej i nie wprowadzał elementu burzącego porządek. Jednakże, zagalopował się. Sam to przyznaje. Doprowadzając rzecz aż do intrygującego "zatrzymania", nie postąpił jak idealny autor opowiadania pogodnego. Musiał mieć jakiś powód, żeby złamać własną regułę - ten powód jest chyba równie zagadkowy, jak... to, przed czym się zatrzymał (staram się nie psuć przyjemności tym, którzy nie czytali). Po drugie, przypomnij sobie ostatnie, najostatniejsze słowa opowiadania - te o fontannie. Czyż nie czuć w nich ironii i delikatnej kpiny nie tyle ze słuchaczy (czytelników), co z idei opowiadania pogodnego (jakkolwiek ją rozumiemy - jeden z Twoich pomysłów, według którego twórczość pogodna może być tożsama z literaturą popularną, wydaje mi się bardzo trafny)? Rozumiem, że człowiek zmęczony tematyką wzniosłą i poważną może mieć ochotę na coś, co śliczne i miłe, ale przecież nie w takim momencie. Nie wtedy, kiedy do opowiadania zostaje włączony element nowy, obiektywnie rzecz biorąc chyba znacznie bardziej interesujący (ważniejszy? cenniejszy?) niż fontanna. Zatem, nie mogę się zgodzić, że Tutka wygłosił tutaj ukrytą pochwałę literatury dnia codziennego. Chyba, że uznamy ostatnie zdania za przekorną grę ze słuchaczami (czytelnikami) lub za coś nieistotnego. Z ręką na sercu: czy kiedykolwiek gdziekolwiek zdarzyło się, by Tutka powiedział coś nieistotnego? I to jeszcze w samym zakończeniu, podsumowaniu opowiadania! Już prędzej uwierzę w to, że celowo przynudzał, ośmieszając miałkość pewnego typu literatury. Ale tak naprawdę ani jedno, ani drugie wyjaśnienie nie jest w pełni zadowalające; można głowić się dalej.

Czy opowiadanie pogodne było interesujące? Trudno powiedzieć. To zależy, w której warstwie. W tej najbardziej "wierzchniej", w warstwie samej fabuły, chyba nie. Wyobraź sobie mikrofilm pt. "Profesor Tutka daje przykład opowiadania pogodnego" (zresztą takowy powstał i Holoubek zagrał w nim główną rolę, ale ja nie o tym). Czy, ukazując same wydarzenia, oddałby on atmosferę i to wszystko, co w opowiadaniu istotne? Chyba nie, bo siłą tych arcydziełek nie jest sama fabuła, lecz sposób, w jaki można ją interpretować, i jeszcze jedno, ważne - STYL. Styl opowiadania, tworzony przez te wszystkie cudne szczególiki. Ty np. zwróciłeś uwagę na "wózek, w którym leży przyszłość nasza". Tę wypowiedź Tutki można faktycznie postrzegać trojako. Nawiasem mówiąc, ja zawsze widziałam to tak: Profesor pomagając kobiecie z wózkiem i wypowiadając te wielkie słowa istotnie "wpisuje się w standard ideologii państwowej", a równocześnie traktuje ją (ideologię, nie kobietę) z pewnym żartobliwym dystansem. Trochę jak Kofta, śpiewający w kabarecie Pod Egidą o "wielkich zdobyczach" i "drodze do socjalizmu". Formalnie wypowiedź jest słuszna, ale przecież liczy się i kontekst, w jakim pada; banalna, codzienna sytuacja odbiera powagę słowom o "przyszłości naszej", "wielkie zdobycze" nabierają niepoważnego znaczenia w piosence kabaretowej - tak można ośmieszać frazesy. Szczególikiem równie wspaniałym jak wózek i jego zawartość jest dla mnie ten fragmencik z opowiadania pogodnego:
"Szukając czegoś innego — natrafiłem na nie znany nikomu dokument, dowodzący, iż człowiek, który uchodzi za świętość narodową, wiódł życie rozwiązłe. Ucieszony tym odkryciem, udałem się do miejskiego parku porozkoszować się wiosenną zielenią i tulipanami."
Jaki subtelny żart z ukrytej niechęci do "bohaterów z piedestałów", z pragnienia szukania rysy na tym, co ma być nieskazitelne! Z czerpania satysfakcji z cudzej niedoskonałości. Żart z ludzkiej natury po prostu. Mistrzowskie.

Tak się na tych szczegółach skupiłam, że może się wydawać, iż zgubiłam cel gdzieś po drodze. Nie jest tak; ja wiem, co chcę powiedzieć, tylko może być ciężko to wyrazić. Otóż, opowiadanie pogodne na pewno jest interesujące ze względu na swoją formę i styl Szaniawskiego, ale to akurat łączy wszystkie opowiadania zawarte w "Profesorze Tutce". Mistrz mówi po mistrzowsku nawet o banałach, nadając im nowe znaczenia. Historia udanego dnia nie jest zatem mało interesująca dlatego, że Profesor Tutka "przynudza", bo nie przynudza nigdy (wiem, że sama wcześniej użyłam tego czasownika, ale to nie było na poważnie). Jest mało ciekawa, bo kontrastuje z historią znacznie bardziej interesującego wieczoru. To i tylko to miałam na myśli.

Dziękuję za pochwałę dla mnie jako potencjalnej recenzentki. Może się kiedyś skuszę i napiszę coś do BiblioNETki (tzn. coś więcej niż komentarz bądź kilku(nasto)zdaniową opinię o książce), by sprawdzić się w praktyce. Nie muszę chyba dodawać, że Twoja opinia jako wytrawnego recenzenta będzie dla mnie wtedy bardzo cenna.

Metafora skarbu w słowa zaklętego to cytat, ale mało znany (właściwie zupełnie nieznany). Taki tytuł nosił mój podręcznik od polskiego z gimnazjum: "Skarb w słowa zaklęty". Wiele rzeczy zapomniałam ze szkoły, ale ładnych tytułów podręczników nie.

O co chodzi w <<istotnie "nie stawiasz siebie ponad dziełem">>? Hmm, faktycznie wyraziłam się tu niejasno, zbytnio sprawę upraszczając. Już wyjaśniam. Miałam na myśli to, że oceniasz książkę dopiero po dogłębnym jej przeczytaniu i przemyśleniu, a nie po zapoznaniu się z dziełem "na chybcika". Nie zakładasz, że jeśli rzecz nie spodoba Ci się OD RAZU, to jest bezwartościowa. Wartościowanie jest naszym świętym czytelniczym prawem, przecież nie mamy przyjmować wobec książki postawy czołobitnej. Inna sprawa, że arcydzieło wymaga pewnego wysiłku od czytelnika i nie jest winne, jeśli czytelnikowi "się nie chce". Ty to wiesz i o to mi chodziło. Znam kilka osób przyjmujących postawę dokładnie odwrotną. Myślą: "Jeśli nie rozumiem <<Snu nocy letniej>>, to znaczy, że Szekspir pisał beznadziejnie, bo niezrozumiale i nie dla ludzi". Uważają swoje własne pierwsze wrażenie za miarę, którą wszystko da się wymierzyć. Tak też można, tylko że wiele się traci. Bo naprawdę dobrej książce trzeba dać szansę, prawda? Trzeba ofiarować coś od siebie - trochę własnego czasu, myśli, uczucia. I dopiero wtedy ona może nas wzbogacić.

Nie miałam do czynienia z pełną wersją "Opowieści Okrągłego Stołu", jeno z zielonym "wyciągiem", ale nie wściekaj się tak strasznie! W końcu lepsze to niż nic.

Co do "pisania niepotrzebnego"... Dla mnie jest po prostu bezcenne, że mogę rozmawiać z Tobą o "Tutce" i czytać Twoje recenzje, listy i opinie. I nie jestem przecież sama, bo pod tekstami WBrzoskwini zawsze można znaleźć dużo pozytywnych opinii innych użytkowników. A WBrzoskwinia zawsze taki sam - skromny, ostrożny, a na dodatek widzę, że jeszcze trochę melancholijny. Nieraz czujesz się, jak wołający na puszczy? Najzupełniej niesłusznie - wielu słucha, choć nie zawsze odpowiadają. Naprawdę!

Jeszcze jedno: jestem bardzo ciekawa Twojej interpretacji papugi ze szczenięciem, choćby nawet "nie trzymała się kupy". Ja jeszcze na nic nie wpadłam.

Pozdrawiam najserdeczniej,
Melusia

Użytkownik: WBrzoskwinia 07.02.2012 19:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Drogi WBrzoskwinio! Pseud... | MELCIA
Poprzednio pisząc, wspomniałem, że już ze dwa lata, jak nie czytałem. Całkiem zapomniałem, że tam na początku jest bohater, któremu odrzucili opowiadanie "niepogodne", więc ponarzekał na redakcję i czytelników. To o wiele wzmacnia uzasadnienie Twojej interpretacji "cenzuralnej". Traktuję zatem obie jako równorzędne, nie wykluczające się. Inaczej przeczytaliśmy tę opowieść (i słusznie, po to Szaniawski tak je konstruuje). Dla Ciebie najbardziej intrygujące i najistotniejsze jest to, czego nie ma, po owym końcowym urwaniu opowieści. Dla mnie na odwrót; ja czytam ściśle czy bezpośrednio, wedle zasady "poddać się opowieści", co znaczy: jestem czytelnikiem, nie autorem; skoro autor podjął takie decyzje (tu: zatrzymać się), to ja mam to uznać; bardzo jasno mowa, że owo „co potem” nie należy do tematu opowiadania pogodnego; skoro zatem Tutka się zagalopował, to się zagalopował, i już. To całkiem nie wyklucza się z tym, co piszesz: że skoro w ogóle to w dziele jest (tj. że Tutka się zagalopował, ale nie Szaniawski), to znaczy i decyduje o czymś; wg mnie o konieczności czy potrzebie ścisłości w trzymaniu się czy realizowaniu konwencji literackich, bo jako się rzekło, ja tę opowieść interpretuję „literacko” (tj. jako literaturę o literaturze). Po drugie, jest to świadectwo, że literatura pogodna (a tym samym wszelka jednostronna) jest dalece niewystarczająca do pełnego opisania czy przekazania, czy uchwycenia rzeczywistości (i po to Tutka zaczyna od powiedzenia, jaki miał kiedyś dzień, tj. wskazuje, że chodzi tyleż albo mniej o rzeczywistość literacką, a równie albo więcej o rzeczywistość zewnętrzną); zatem masz rację, że to krytyka wszelkiego sztucznego (cenzuralnego też, ale i redakcyjnego, i programowego, itp.) redukowania zakresu działania literatury jako zwierciadła.
Co do szczegółów: jak najbardziej zgadzam się co do żartobliwego dystansu wobec frazesów za pomocą kontrastu wielkich słów i banału sytuacji (podkreślałem w recenzji, że Szaniawski zawsze używa podrwiwania czy podkpiwania łagodnie, oględnie). Ów dystans żartobliwy wcale się nie wyklucza z tym, że choć pokpiwa z frazesu, to jego treść traktuje poważnie, jak wspomniałem poprzednim razem (indywidualny człowiek jako przyszłość, a nie same przez się wielkie budowy itd.). Obawiam się zaś, że z ową sprawą w bibliotece to nie tak (co prawda, nie wiem, czy Cię dobrze zrozumiałem). Szaniawski co najmniej od „Żeglarza” miał kuku na punkcie mitologii bohaterów narodowych. Pewnie, że możesz mieć rację, niemniej bardzo wątpię, czy Twoje odczytanie jest tu celne. Jeśli czytać to w kontekście „Żeglarza”, to zdecydowanie bardziej lub wręcz całkiem chodzi nie o ową postawę „czepiacką względem ideałów” – bo XIX w. do poł. XX z rozrzutem to bardzo zdecydowanie czasy brązowienia bohaterów, i to bodaj na amen; a to opowiadanie jest sprzed 1954 – lecz o sygnał nt. powszechnego zapotrzebowania na bohaterów aż tak brązowo-marmurowych, że już poza prawdą o nich jako ludziach; ale to w ścisłym powiązaniu z podejściem, że weryfikacji nt. o owej ludzkiej negatywnej stronie bohatera Tutka rozpowszechniać nie będzie, uznając rolę mitu pozytywną dla zbiorowości. Czyli bardziej konkretnie: nie to go ucieszyło, że znalazł dziurę w całym, lecz że znalazł dowód, iż pomnikowy bohater miał i ludzki wymiar jako osoba. Z drugiej strony: przecież w międzywojniu zaczyna się bardzo już konkretnie odbrązawianie (Boy pewnie nie był jedyny, tylko najbardziej głośny), bez wątpienia „Żeglarz” z roku bodajże 1925 należy do tej dyskusji, ona się gdzieś wtedy zaczęła na dobre.
Tu warto się zatrzymać, ale spróbuję krótko. Profesorem raczej nie zostawało się przed 40-ką (może wyjątkowo), więc Tutka to człowiek dojrzały (Holoubek wtedy był do tej roli zwyczajnie za młody, a jeszcze bez brody to szkoda gadać… Z drugiej strony: teoretycznie Tutka może być profesorem licealnym, nie uniwersyteckim, ale to bardzo wątłe; raczej jest uniwersyteckim). Do dziś zachodzę w głowę – od czasu zetknięcia z „Żeglarzem” i z Tutką – co ja bym zrobił w takiej sytuacji? Jak wiesz, w moim przypadku coś ciut jak z Ketlingiem: prawda to wartość na tyle decydująca o życiu, że ważniejsza od życia (a Ketling: „…kochanie ważniejsze od życia”). To była i jest sprawa: uszanować prawdę, czy uszanować pomnik? Wcześniej w ogóle o tym nie myślałem; gdy się z tym zetknąłem, odpowiedź przestała być łatwa, niemniej skłaniałem się ku prawdzie; w miarę jak latka lecą, coraz bardziej skłaniam się ku uszanowaniu mitu i dość szybko byłem już za połową w tę stronę; co się nie wyklucza z elastycznością: taką sprawę trzeba by za każdym razem rozstrzygnąć elastycznie względem konkretnej sytuacji (tj. np. kapitan-pomnik z „Żeglarza” powinien pozostać niezweryfikowany, skoro prawda przyniosłaby szkodę nic w zamian nie dając; ale reduta Ordona powinna być redutą Nowosielskiego, bo nie wolno nikomu odebrać takiej śmierci, ta ofiara jest zbyt cenna). Prostą ścieżką idzie za tym: czy ja aby nie ulegam modnemu od dawna relatywizmowi moralnemu? A gdzie granica, od której owa elastyczność staje się już relatywizmem? Jak to wyważyć? Tak czy owak Szaniawski to skarb, skoro takie lustro przed człowiekiem stawia, boć mitologia nas współtworzy jako jedna z zasadniczych; i skoro temu postawieniu sprawy zawdzięczam dystans do niej, w miarę precyzyjne zrozumienie działania i konieczności mitu oraz prawdy w sensie: mit nie jest kłamstwem ni zakłamaniem, jest innym rodzajem prawdy, niż wg standardowej definicji arystotelesowskiej (niemniej właśnie dlatego może przekroczyć granicę „prawdy mitycznej” w kłamstwo). Krócej mówiąc: za Szaniawskim najwyraźniej trzeba przyjąć, że samo postawienie sprawy per „uszanować prawdę czy uszanować pomnik?” jest z istoty wadliwe, bo ma w milczącym założeniu, że pomnik to fałsz; prawidłowe jest zatem: „uszanować prawdziwość prawdy czy prawdę pomnika?”.
To jedno, a drugie: najmniej kilka razy w literaturze dot. Szaniawskiego, zwłaszcza w notach biograficznych, spotkałem się z hasłowymi twierdzeniami typu, że prawdę traktuje jako względną itp., każdy ma swoją, osobista to nie ogólna. Jest to typowa guzik prawda (że nie powiem ostrzej). Nie mam najmniejszych wątpliwości, że co jak co, ale prawdę traktuje on wręcz twardo i bezwzględnie, a nie utylitarnie czy psychologicznie – to, co naprawdę robi, to dążenie do jasnej hierarchii prawd i właśnie wielokrotnie stara się ową hierarchię ustalać, wskazać metody i kryteria, potrzebę takiego działania, myślenia, zastanawiania się nad sobą i rzeczywistością (pod tymi względami wręcz wyjątkowo cudne, najmniej dwuipółpoziomowe i arcyzabawne jest wspominane w recenzji spotkanie z kapitanem w tawernie; tam wręcz pada pytanie: no to co w końcu jest prawdą?).

Że powiadasz „…książce trzeba dać szansę (…). Trzeba ofiarować coś od siebie - trochę własnego czasu, myśli, uczucia. I dopiero wtedy ona może nas wzbogacić” – to świadczy, że jesteśmy z tej samej szkoły; do tak ścisłego stopnia, że, jak pamiętasz, była obawa, czy mamy się czym podzielić ze sobą; no i bardzo dla siebie szczęśliwie, ciekawie i cennie okazuje się, że mamy (dla mnie bomba!). Co prawda, od przez Ciebie wspomnianego, a przewijającego się wszędzie wagonami odwrotnego podejścia do literatury (i w ogóle do wartości), powierzchowno-konsumpcyjnego, to mnie się nieraz już robi niedobrze (mówię oględnie, nie prawdziwie). Całkiem niedawno w takim azardowym stanie ducha zaserwowałem w Biblionetce cytat „bo aby żyć, siebie samego trzeba dać”, dokładnie w tym znaczeniu, w jakim Ty to napisałaś; nawet o tym samym myślimy prawie tymi samymi słowami. Ja już tak „od zawsze” mam to podejście, że naprawdę nie rozumiem, że ktokolwiek może traktować takie skarby aż tak pragmatycznie, jak, bo ja wiem, ustęp, gumę do żucia, automat do kawy (nawet tam trzeba od siebie choć wrzucić pieniążek), czysto usługowo, a jeszcze tak wąsko, w redukcji do podobania. Coś mnie czasem trafia, gdy się stykam z takimi odgórno-pogardliwie-wyższościowymi oświadczeniami typu „mnie nie zachwyciło”, „mnie się nie podobało”, „ja oczekiwałem czegoś innego”, „mnie nie to”, „ja nie owo”; no po prostu tak skrajnie egoistyczne skupienie na własnym „ja” – zamiast na dziele – że się w głowie nie mieści; gorzej niż 3-latki w piaskownicy, przy całym egoizmie tak małego dziecka one chyba są bardziej wrażliwe i bardziej otwarte, niż większość owych niby-dorosłych, którzy sztukę traktują jak ofertę sklepową czy usługową.
„Tutkę” można tak czytać, bo wręcz celowo jest tak napisany; czytać powierzchownie, czysto rozrywkowo, z nastawieniem na komizm – niemniej przypuszczam, że wtedy bardzo szybko się znudzi. A przecież bariera intelektualna na ogół nie jest tu wysoko w wierzchnim odczytaniu; co innego wgłębne, tu wymagania rosną, rosną, rosną… To jest w tych opowieściach najbardziej niesamowite: że one są jednocześnie i łatwe, i trudne – lecz i to, że z takich drobnostek przy owym oddaniu aż tak wiele można zyskać (to naprawdę jest na ogół głębsze od kronopiów i spółki, które przecież są świetne; więc cóż dopiero Tutka… no, ale nie będę się powtarzał, o Noblu już było; chociaż wiesz, mój polonista w liceum, gdy /przy okazji „Dwóch teatrów”/ powiedziałem mu, że to zasługuje na Nobla, odrzekł, że Szaniawski to jednak nie ta klasa, nie ten poziom, że może niewiele brakuje, ale jednak. Wtedy nie porozmawiałem z nim o tym dokładniej, a szkoda. Tym cenniejsze, że teraz mam okazję porozmawiać z Tobą; naprawdę i miło, i cennie tu u Ciebie w Kawiarni Profesora Tutki).

Na Twe życzenie odświeżyłem też na szybko znajomość z papugą i wiesz, jakoś nie mam pewności, czy ja teraz mam już zmienioną, czy jeszcze tę samą interpretację. O tym za chwilkę, najpierw: pamiętasz, co napisałaś o moim podejściu oceniającym na podstawach – a właśnie w tej opowieści stoi wołami, że to tak działa, i to właśnie w sprawie literatury (choć nie tylko): najpierw się zastanowić, potem wnioskować; i że Tutka zaczerpnął to z literatury kryminalnej. To jedna z pierwszych opowieści w tomie. W trakcie pierwszego czytania przed laty ja się w tym właśnie miejscu zorientowałem, że Szaniawski pisze o mnie: przecież ja to podejście mam za Holmesem, to przecież Holmes mówi przynajmniej parę razy, że zdecydowanie unika wyrabiania sobie jakiegokolwiek zdania, nim nie pozna na miejscu wszystkich faktów, okoliczności, śladów itd. Tutka oczywiście pije do tego, że mu wcześniej doktor przerwał, bo się zniecierpliwił: po dwu czy trzech pierwszych zdaniach wyrobił sobie zarzut, że ta opowieść nie ma sensu (to upomnienie jest tak finezyjne, że wręcz w podręczniku tutkologii stałoby na pierwszym miejscu przykładów finezyjności tych opowiadań). To okropne, albo nawet okjopne: przecież właśnie w imię tego już wieki przed spotkaniem z Tutką ja czytałem całe mnóstwo książek (w tym kryminałów) do końca, choć znacznie wcześniej orientowałem się, że to cienizna, ale właśnie ta zasada „sprawdzić”, „dać dziełu szansę”, „nie wyrabiać sobie zdania, póki się nie pozna całości, bo a nuż dalej jest coś”; tak jest nadal, choć już od dawna wiem, że jak coś do połowy było kiepskie, to się dalej nie zmieni; a jak od początku było niezłe, to choćby potem już nie takie, i tak warto do końca doczytać (co nie znaczy, że nie zdarzyły mi się dzieła, na których doczytanie do końca okazałem się „za mały”; właśnie dobre, tylko za trudne dla mnie).

Tyle co do szczegółu, teraz ogół. Opowieść zaczyna się tym, że program „sztuka dla sztuki” już nie wróci, choć mody i programy literackie (i inne) chadzają nawrotami; a kończy tym, że wrócić nie powinien, bo… wiadomo czemu, w tym papuga jest dowodem. Gdy się już pół „Tutki” przeczyta, tym bardziej całość, to wiadomo, że gdy tam padają kategoryczne twierdzenia, to coś nie gra, coś jest nie tak, przynajmniej są wyjątki, jeśli nie cały zakres, którego kategoryczne twierdzenie nie dotyczy (to się NIBY pokrywa z wcześniej tkniętą sprawą „względności” prawd u Szaniawskiego). No i dalej ścieżka już prosta: a niby dlaczego ma nie wrócić lub nie powinna wrócić sztuka dla sztuki? Nie powinna, bo jest na to uzasadnienie w tekście podane w sprawie papugi. Ale jakie ono jest? No przecież utylitarne, więc polegające na identycznie programowym założeniu, że wszelkie działanie ma być pragmatyczne, więc tym samym sztuka też. No i właśnie guzik! Sztuka przecież jest jedyną w swoim rodzaju sferą, oczywiście że należy do kultury, jak technika czy kultura materialna, mają dużo wspólnego – ale przecież tożsame nie są, więc nie da się i nie można na jedno kopyto myśleć o sztuce poprzez jej obowiązki względem np. kraju. Ona jest na to zbyt bogata, więc spokojnie może tam i nadal być miejsce na działkę czy pole twórczości typu „sztuka dla sztuki”, bo sztuki nie można redukować do wartości tylko służebnej. To jest słaba interpretacja, bo się układa tylko poprzez kontekst. Szaniawski zwykle jednak w samym danym dziele umieszcza furtkę albo choć lufcik naprowadzający na daną interpretację; na tę tutaj nie ma. Ale wiesz, ponieważ na mnie nacisnęłaś, to tym razem chyba się zastanowiłem dalej (acz może już mi się uleżało od poprzedniego czytania?). W treści to się może zazębiać z tym człowiekiem, który z papugą zrobił, co zrobił. To nie było działanie artystyczne. A więc: no gdzie jest ustawa, że działanie również pozaartystyczne musi być utylitarne, że musi coś z tego być konkretnie? Zawsze musi czemuś służyć? Zauważ, jak starannie jest podkreślone, że nie zrobił tego dla rozrywki (bo dla kawału robi się to inaczej). A do stu fur beczek, do żaby zielonej (można by tu zakląć: a do papugi brazylijskiej!), gdzież jest przepis, że człowiek cały aż tak jest pragmatyczno-utylitarny, że nie może robić czegoś, po czemu czy to sam nie wie, czy i jaką ma rację (bo nie jest to racjonalne, a człowiek składa się nie tylko z tego, co racjonalne), czy to ma rację tak własną i tak osobistą, aż tak wewnętrzną, swoją, że nikt inny (nawet taki łeb, jak profesor Tutka) nie umie tego odkryć, a i nie potrzeba – a niech sobie ma takie swoje dziwne rzeczy, przecież to nikomu nie szkodzi. No tak, ale tyle pracy – po nic? Szkoda, przecież można by w tym czasie, tym wysiłkiem zrobić coś użytecz… Tak, ale to nasza racja – a nie tego od papugi; nie ma prawa do swojej? Ma się, tu uważaj, jak papuga podpisać pod pragmatyzmem, nie zostawiając sobie, w sobie, miejsca na coś innego, w tym aż tak skrajnie niepraktycznego? Czyż do wartości człowieka nie należy i to, że potrafi i stosować schematy, i je tworzyć, i je przełamywać? A nie tylko im się podporządkować?
Tylko że to też słaba interpretacja – bo jest z Polski przełomu XX/XXI wieku, wręcz zalanej utylitaryzmem ordynarnym, prymitywnym. Czy Szaniawski wedle 1950 roku może być aż tak ponadczasowy? Może. Znasz stary dowcip? Czym się różni socjalizm od kapitalizmu? Tym, że w kapitalizmie jest wyzysk człowieka przez człowieka, a w socjalizmie całkiem odwrotnie. Co się na dzisiejsze przekłada: w socjalizmie człowiek był zredukowany do człowieka pracy; w kapitalizmie człowiek jest zredukowany do konsumenta. Ponieważ to i to redukcja, po tej linii właśnie ten tekst sprzed ponad półwiecza korespondować może z dzisiejszym czasem. W konstytucji z 1952 stało wyraźnie, że PRL jest republiką ludu pracującego miast i wsi (czy coś takiego) – a cały „Profesor Tutka” raz po raz jest właśnie o schematach myślowych, czy raczej o nieuleganiu im, a przynajmniej uleganiu świadomym istnienia drugich stron medalu (jako się rzekło w recenzji). Jeśli zatem tu Tutka do tej socjalistycznej redukcji wizji człowieka się odnosi (a pośrednio przez to do wszelkich wizji redukujących człowieka), to mamy interpretację – zakotwiczoną tym razem w samym tekście, właśnie w papudze, a konkretnie we wspominanym podkreśleniu, ileż to starannej pracy papuga wymagała. Czyli jednak byłyby to przynajmniej dwie warstwy interpretacyjne, jedna literacko-programowa, druga filozoficzna, dotycząca wizji człowieka czy pracy ludzkiej jako wykraczającej poza utylitarno-pragmatyczno-itp. Z dodatkiem tematyki charakteru narodowego w szczególe, boż nieobojętne jest, jak się do tej sprawy ma w opowieści papuga.
No i co Ty na to? Oczywiście rad wysłucham i innych zainteresowanych (o ile jak my trzymać się będą reguł Kawiarni Profesora Tutki, a nie widzimisiów).

A z mojej strony prośba. Melciu miła (oj, jak dobrze, że czytałaś „List o Graalu”, bo wiesz, że w wykonaniu WB zwrot per „miła” jest zawsze dwuznaczny: dzisiejszy i średniowieczny), a zatem, Melciu miła, jeśli dałaś radę opowieści, w której profesor Tutka ujawnia, czemu zawsze prosi o szklankę zimnej wody do kawy, to opowiadaj, co Ci z tego wyszło! (niekoniecznie od razu; nie ma pośpiechu). Mnie wyszła jedna warstwa wprost; nie podam, żeby nie sugerować – ale wgłębnie figa z makiem; a nuż Tobie wyszła inna czy choć różna.

A przy okazji: jeśli Cię ciągną rzeczy zbliżone do Tutki, i jeśli jeszcze nie znasz, to w sposobnej chwili sięgnij koniecznie po cortazarowe kronopie i famy oraz do „Teatrzyku Zielona Gęś” Gałczyńskiego. Finezją ni głębią czy intelektualnością one „tutkom” nie dorównują, nastrojowość też nie ta, choć bywa zbliżona, ale ponieważ to podobne miniatury (w przypadku Gałczyńskiego dramatyczne, nie prozatorskie, i samo to już jest godne uwagi), a i dużej klasy, to zapewniam, że warto. Na próbkę najkrótsza z opowieści o kronopiach (z pamięci, więc nie całkiem dokładnie):
<<Malutki kronopio szukał klucza od furtki. Szukał w szafce w sypialnym, w sypialnym w domu, w domu przy ulicy – tu musiał się zatrzymać, bowiem aby wyjść szukać na ulicy, potrzebował klucza od furtki>>.
Co zaś się tyczy Zielonej Gęsi: jeśli utrafisz ostatnie wydanie, na końcu jest tam dramat pt. „Rozmowa narodu z ustrojem”. W dawniejszych nie ma, bo nigdy nie był publikowany, cenzura nie puściła. Nie zachował się zapis, więc zamieszczono wersję odtworzoną z czyjejś pamięci. Ja znam z obiegu ustnego wersję ciut dokładniejszą, lepszą, więc gdy już poczytasz, podam ją, jeśli będziesz mieć ochotę (Ty czy ktoś zainteresowany) tam się spotkać, pod „Zieloną Gesią” w Biblionetce (rozumiesz, tu nie pasuje za bardzo odchodzić od „Tutki”, żeby się bałagan nie zrobił).
Użytkownik: MELCIA 02.06.2012 19:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Poprzednio pisząc, wspomn... | WBrzoskwinia
Miły we wszystkich znaczeniach WBrzoskwinio,

przepraszam za lata milczenia, ale winę (przynajmniej po części) ponoszą moi wykładowcy tudzież ćwiczeniowcy, którzy w przededeniu sesji najwyraźniej postawili sobie za cel nie dawać swym studentom ani chwili wytchnienia. A nie chciałam odpisywać skrótowo, między jednym kolokwium a drugim; teraz wreszcie mam chwilę czasu, więc postaram się odpisać wyczerpująco, prawdziwie w stylu naszej Kawiarni.

Co do opowiadania pogodnego, porównaliśmy nasze opinie i sądzę, że daliśmy sobie wzajem sporo do myślenia. Mam Ci jednak jeszcze coś do powiedzenia, a raczej - do pokazania. Czytałeś "Tutkę" dwa lata temu - czy pamiętasz, jakie to było wydanie? Ja mam wersję ilustrowaną przez Daniela Mroza i tak sobie myślę, że jego rysunki mogły mieć jakiś wpływ na mój odbiór opowiadań, między innymi tego "niby-pogodnego". Spójrz na to (jeden z ostatnich rysunków, radzę zacząć szukać od dołu):

http://namiot.wordpress.com/2011/12/

i powiedz sam, czy na ilustracji Mroza te słynne DRZWI nie wyglądają tak tajemniczo i intrygująco, że usuwają w cień wszystkie fontanny i pogodne popołudnia w parku?

Twoje rozważania na temat prawdy są bardzo interesujące, z tym, że jest to nawet nie temat-rzeka, tylko temat-ocean, z którym zmierzyć się trudno - tym bardziej podziwiam odwagę próby. Zgodzę się, że Szaniawski nie traktował prawdy utylitarnie. Jeśli chodzi o "Żeglarza" - sprawa kapitana Nuta uświadamia problem i to jest bardzo cenne. Wybór, który dramat w pewnym sensie wymusza na czytelniku, jest trudny. Po długim namyśle dochodzę do wniosku, że opowiadam się za prawdziwością prawdy, nie za prawdą pomnika. Piszesz, że ujawnienie faktu dotyczącego kapitana Nuta (znowuż trzeba pisać enigmatycznie, by przypadkiem nie zdradzić komuś zakończenia) przyniosłoby szkodę, NIC w zamian nie dając. Według mnie, prawda "prawdziwa" (zgodzisz się, że tej "pomnikowej" mimo wszystko jednak bliżej do fałszu) bywa trudna do ustalenia, ale nie jest niczym; chyba jestem gotowa wręcz uznać ją za wartość samą w sobie. Czytałeś pewnie "Kongres futurologiczny". W tej noweli mamy społeczeństwo żyjące w kłamstwie, przy czym poznanie faktycznego stanu rzeczy przyniosłoby mieszkańcom stanowczo więcej złego niż dobrego. Czy to znaczy, że powinni nadal żyć w ułudzie? To nie jest proste pytanie, ale opowiedzieć się trzeba i ja odpowiadam NIE. Z bardzo smutną świadomością tego, co taki wybór oznacza dla kapitana Nuta i dla wszystkich wierzących w "pożyteczną" legendę. Oj, pewnie uznasz, że jestem okropnie radykalna! Ale nie jestem, bo mam wątpliwości. Niemniej moje zdanie jest w swym ostatecznym kształcie inne niż Twoje, toteż po raz kolejny okazuje się, że mamy o czym dyskutować - co mnie bardzo cieszy!

"Człowiek, który z papugą robił, co robił". Kocham ten język ezopowy :). Jeśli dobrze zrozumiałam, uważasz, że postępowanie tego Polaka w Brazylii było "postawieniem się" schematom myślowym, i to nie tylko tym związanym ze sztuką. Człowiek może tworzyć schematy, może też je przełamywać, robiąc coś z pozoru - i nie tylko z pozoru - nieracjonalnego. Bo i człowiek sam w sobie nie jest do końca racjonalny. Ciekawe. Może nawet jesteśmy bliżej istoty człowieczeństwa, odchodząc od myślenia kategoriami sensu i bezsensu? "Czysto logiczne rozumowanie nie da nam żadnej wiedzy o realnym świecie" - jeśli mogę się podeprzeć autorytetem. Nie chcę Ci kadzić, ale wychodzi na to, że analizując papugę, doszedłeś do podobnych wniosków teoretycznych co Einstein. A ja nie czuję się dziś na siłach, żeby polemizować z Einsteinem. Poczekajmy może z tym tematem na głosy innych zainteresowanych!

"Z dodatkiem tematyki charakteru narodowego w szczególe, boż nieobojętne jest, jak się do tej sprawy ma w opowieści papuga." To musiała być papuga, bo papuga mówi, a taki na przykład PAW tylko krzyczy. Czy dobrze rozszyfrowałam aluzję do Słowackiego? Jeśli tak, jestem gotowa ciągnąć temat!

Na Twoją prośbę odnowiłam znajomość z tajemniczą mieszkanką chatki w głębi lasu. Cóż mi wyszło? Hm, w warstwie najbardziej "wierzchnej" mamy tu przestrogę przed eksperymentami ze środkami oszałamiającymi - ale to żart, rzecz jasna. Opowiadanie jest chyba najbardziej oniryczne wśród wszystkich "tutek" i jestem gotowa je uznać za "fikcję w fikcji". Już tłumaczę, o co chodzi. Otóż, Profesor Tutka ma czasami w zwyczaju opowiadać historie, które - stylizowane na relację z własnego życia - mają charakter czysto symboliczny i nie mają swego odpowiednika w rzeczywistości, oczywiście tej fikcyjnej (Boże, grzęznę w oksymoronach, mam nadzieję, że jest to jednak choć trochę zrozumiałe!). Weźmy choćby opowiadanie o rysunku z sercem prezydenta na tle Paragwaju. Jak dowiadujemy się z samego zakończenia, Profesor u prezydenta miasta absolutnie być nie mógł, toteż cała historia jest wyssana z palca, i Szaniawski uznał za stosowne powiadomić nas o tym - a skoro powiadomił, to musi być ważne. Dostajemy zatem niejako na wstępie (bo Paragwaj to jedno z pierwszych opowiadań) wyraźny sygnał: Profesor Tutka czasami zmyśla, więc jego opowieści nie muszą być istotne jako relacje czy historie - ważniejsze jest, co OZNACZAJĄ i co WYJAŚNIAJĄ. Uf, to tyle w kwestii "fikcji w fikcji", przechodzę do szklanki zimnej wody przy kawie.

Opowiadanie "Profesor Tutka u wiedźmy" ja tłumaczę sobie poprzez powiązanie z "Pożegnaniem Profesora Tutki". Nie mam tekstu przed oczami, więc mówię z pamięci. Chyba właśnie w "Pożeganiu..." pojawia się postać, którą Tutka nazywa swoim mistrzem. Jest to człowiek, który osiągnął mądrość (i to nie byle jaką, skoro był mistrzem samego Profesora!), ale nie potrafił (nie chciał?) jej przekazać innym, bo żył w zbyt dużym oderwaniu od realiów. Na tym polegała jego tragedia. Uczeń nie powtórzył błędu mistrza - w każdym (no, może prawie każdym) z jego opowiadań zachowana zostaje obowiązkowo ta "jedna trzecia", ta część zrozumiała dla wszystkiego, ta warstwa komunikacyjna, która sprawia, że Tutka, mówiąc o rzeczach wielkich i trudnych, zarazem nie traci kontaktu ze słuchaczem / czytelnikiem. Człowieka, który jest obdarzony wyobraźnią "sam z siebie", narkotyki (a nawet kofeina, jak widać) mogą zaprowadzić w bardzo, bardzo dalekie rejony - tak dalekie, że zabranie kogoś za sobą staje się niemożliwe. Dla artysty (a prawdziwy Opowiadacz jest artystą) to klęska. Lepiej już tworzyć sztukę dla sztuki (oj, powraca nam ta papuga, jak osioł uparta!) niż sztukę tylko dla siebie. Odbiorca / słuchacz jest bardzo ważny - on współtworzy dzieło. Profesor Tutka wiedział o tym w swej mądrości, i dlatego potrafił trzymać wyobraźnię (a może jeszcze coś więcej niż wyobraźnię?) na wodzy - i poskramiał ją szklanką zimnej wody, żeby pozostać zarazem Mędrcem i Opowiadaczem, żeby dotykać rzeczy wielkich i nieznanych, nie odchodząc od stolika i filiżanki z kawą, od słuchaczy... W "Pożegnaniu..." Tutka stwierdza z delikatną ironią, że będzie zapewne nazwany "kawiarnianym facecjonistą". My wiemy, że w istocie był kimś znacznie ważniejszym. Ale czy moglibyśmy to odkryć, gdybyśmy nie otrzymali wpierw na zachętę warstwy facecji, humoru, pięknego stylu? Ja pewnie nie pokochałabym i nie wgłębiła się w te opowiadania bez owej przynęty - i wiele bym straciła...

Profesor Tutka prosi zatem o szklankę zimnej wody do kawy ze względu na nas, czytelników. Bez niej nie mielibyśmy przepięknych opowiadań, tylko coś w rodzaju traktatów filozoficznych - lekturę jeno dla wybranych, no i nie bardzo artystyczną. Taka jest moja interpretacja opowiadania o spotkaniu z wiedźmą. Jestem bardzo ciekawa Twojej wersji!

Kronopie brzmią zachęcająco. Aby nie pozostać dłużną, polecam wzajem "Opowieści mojej żony" Żuławskiego - klimat trochę "tutkowy", humor i głębia też są.
Użytkownik: WBrzoskwinia 15.06.2012 18:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Miły we wszystkich znacze... | MELCIA
KAWIARNIA PROFESORA TUTKI zaprasza!
Miła Melciu! (i Wszyscy Ewentualni, a Nieujawniający Się Goście tej Kawiarni). Nie przepraszaj, gdy dobrze robisz; a robisz dobrze, uznając, że coś tak ważnego i tak prostego, jak dzielenie się sobą, trzeba robić porządnie, więc nie z doskoku między jednym a drugim absorbującym zajęciem. Choć sama oświadczyłaś, że jesteś zwolenniczką prawdy za wszelką cenę - tu właśnie temu zaprzeczasz, stawiając uprzejmość wobec mnie wyżej od prawdy, przepraszając za coś, co winą nie jest.
Rozumiesz, że Cię nie krytykuję; nie wymyślaj też sobie, że lekceważę Twą uprzejmość, czy coś takiego. Na tym przykładzie pokazuję, że sprawę „prawda a mit” (czy może szerzej „prawda prawdziwa a prawda inna”) rozstrzygnęłaś pozornie, nie przemyślałaś jej sobie dość dogłębnie. Siedzimy powyżej uszu w powiązaniach z innymi ludźmi - i jako osobami, i jako zbiorowością. Wiesz dobrze, że drobnym, ale istotnym kawałkiem tej siatki powiązań są, jak by to nazwać, powiedzmy: rytuały zachowań, stosowanie tradycyjne znaków (poniekąd: magicznych słów) w określonych sytuacjach; słów typu: dzień dobry, do widzenia, dziękuję, przepraszam, proszę. W wielkim stopniu stały się już znakami bez treści (zwłaszcza: dzień dobry, do widzenia), wyrażają już tylko trzymanie się konwencji sformalizowanej uprzejmości, a zatraciły w takim użytku sens bezpośredni: przecież „Dzień dobry” to moje życzenie drugiej osobie, żeby jej dzień był dobry; zaś „do widzenia” to też życzenie, żebyśmy oboje dożyli do następnego spotkania. Konwencjonalizacja polega na zaniku owej rzeczywistej (Ty używasz słowa: prawdziwej) treści, stały się „uprzejmościowymi” otwarciami i zamknięciami spotkania - a ponieważ w tej roli te słowa są głównie kontaktowe, to da się zauważyć, że w dzisiejszych czasach postępuje ich zanik: występują coraz rzadziej, zgodnie z modnym obecnie zrywaniem i rozluźnianiem związków ludzkich, zastępowanych subiektywizmem i roszczeniami (dawniej były i częstsze, i więcej: z Bogiem /od dawna niepoprawne politycznie/, bądź zdrowa /cudne/, żegnam, do zobaczenia, do zobaczyska, serwus /łacińskie! z czego w latach 1960-tych nikt już nie zdawał sobie sprawy; bomba/, witam panią, całuję rączki szanownej pani; za to w modę weszło amerykańskie: miłego dnia, które teraz szybko idzie ku skonwencjonalizowaniu).
Otóż mit działa na poniekąd podobnej zasadzie. W tym sensie podobnej, że mity łączą ludzi, niemniej to sfera dużo istotniejsza i szersza w owej siatce powiązań. Decydują (czy współdecydują) w istotny sposób o wspólnej tożsamości oraz podają wzory etycznych zachowań pozytywnych jako tych, które działają na rzecz dobra zbiorowości (nie tylko i nie wyłącznie, ale skupmy się na tym). To w ten sposób są prawdziwe: na planie etyki, a niekoniecznie na planie zgodności z faktami. Jeśli trzymać się arystotelesowskiej definicji prawdy, to nie w tym rzecz, iż mit, skoro niezgodny z faktami historycznymi, jest kłamstwem - owa arystotelesowska rzecz, z którą on jest zgodny, tkwi w innej sferze, w sferze etyki ludzkiej; to w taki sposób jest prawdziwy (i nie ma to nic wspólnego ani z życiem złudzeniami, ani z uznaniową względnością wszystkiego, lecz z tym, że rzeczywistość nie ogranicza się do sfery faktów, zdarzeń, rzeczy i spraw zewnętrznych, boż przecie jest rzeczywistość duchowa). Jak wspominałem, to zatem nie kwestia wyboru między prawdą a fałszem, tylko między dwiema prawdami z różnych sfer. To wynika z „Żeglarza”: ogłoszenie prawdy „materialnej”, „rzeczowej”, „prawdziwej” o sprawie Nuta, a więc zburzenie mitu, poskutkuje rozwalaniem społeczności (od czasu przeczytania „Żeglarza”, kiedy czytam gdziekolwiek /np. w Biblionetce/, że ktoś obala mit czegoś, rewiduje mit kogoś, odbrązawia mit taki, kompromituje mit owaki - trąby alarmowe ryczą we mnie gromowym głosem). Co nie znaczy, że nie ma mitów szkodliwych, które obalać należy, niemniej w tak wyważony sposób, by skutki negatywne eliminować czy choć redukować, dać coś w zamian - gdy w normalnym trybie „obalania”, właśnie jak w „Żeglarzu”, mamy do czynienia z negacją w imię dążenia do prawdy „faktograficznej”. Jak powiada Egipcjanin Sinuhe, prawda jest jak nóż w ręku dziecka. Zaś mówiąc to samo Twoimi słowami (tylko nie odbieraj tego konfliktowo): nie, nie zgodzę się, że prawdzie pomnikowej bliżej do fałszu - ponieważ jw. prawda „pomnikowa” funkcjonuje w innym wymiarze, niż „prawdziwa” (tj. „rzeczowa”, jw.). Co z kolei nie znaczy, że pomijam, iż pomnik i mit jako poniekąd narzędzie, przekaz, przedmiot, może być użyty do dobrych albo złych celów, jak każde narzędzie. I to drugie to casus „Kongresu futurologicznego”. Nie, nie chodzi mi o pragmatyzm typu „gdy kłamstwo ma dobre skutki, należy je stosować i akceptować” - to za płytkie, nie w tym rzecz, to tylko pozornie tak wygląda, ale nie można do tego zredukować sprawy.

Posłużę się dalszymi przykładami (analogie z innej bajki wykrzywiają, niemniej tak łatwiej i krócej to naświetlić), dołóż je sobie jako następne klocki do klocka „dzień dobry - do widzenia”. Pamiętaj też, że tylko sygnalizuję w wielkim skrócie, nie wdając się w szczegóły (to złożone i trudne sprawy). Otóż bywa, że lekarze przepisują placebo; bywa, że i lekarze, i rodzina, i przyjaciele zapewniają chorego, że wyzdrowieje i będzie żyć, gdy jest śmiertelnie chory (to kwestia nadziei jako mobilizującej chorego w zwalczaniu choroby). Kłamią? To nie podlega rzeczowej kwalifikacji „prawda-kłamstwo”, jak wedle kategorii „prawda- kłamstwo” nie kwalifikuje się antybiotyku, tak tutaj jako jedno z lekarstw w terapii należy traktować tak placebo, jak i owo zapewnianie. Pamiętasz pewnie, że o tym wspomina wiedźma w rozmowie z Tutką, gdy mówi o działaniu ziół. To nie jest sytuacja niezgodności z prawdą „rzeczową” dla własnej korzyści, bezpieczeństwa, władzy, itd., ani sytuacja „kłamię, bo lubię”, ani chorobliwej kłamczuchy, mitomana itd.
Teraz klocek następny, uważaj. Oto jest profesor Tutka. Szaniawski kłamie: w tej „rzeczowej”, „prawdziwej” przestrzeni, nie ma i nigdy nie było profesora Tutki, więc też on naprawdę nie uciekał przed fortepianem, nie spotkał wiedźmy, a i owego fortepianu ni wiedźmy też nigdy nie było i nie ma. Wiesz, jak każdy: tego się nie da tak traktować. Sztuka, w tym literatura, nie podlega kwalifikacji „prawda-fałsz” wedle tego, że np. istnieje silnik, w którym właśnie dłubiesz, bo wysiadł w drodze, nie istnieje zaś silnik, w którym dłubie bohater literacki, bo Ty go nie możesz dotknąć palcem. Wiesz, że ów silnik istnieje, jest prawdą - tylko w całkiem inny sposób, niż silnik w Twoim samochodzie, skoro sfera rzeczywistości dzieła sztuki istnieje inaczej, niż ta sfera, w której Ty jedziesz swoim samochodem (rzecz jasna, te sfery i x innych, wraz z powiązaniami między nimi, tworzą całość naszej rzeczywistości, a nie każda sobie istnieje albo nie istnieje w oderwaniu, jak to się wydaje wedle dzisiejszej mody) (a w drugim nawiasie: o tym klocku w wielkim stopniu jest „Mistrz i Małgorzata”; jeśli znasz, to z pewnością wiesz, że właśnie dlatego było w recenzji do tego parę nawiązań, z tytułem na czele).
I trzeci klocek, w zasadzie należący do poprzedniego; sama go przytoczyłaś: profesor Tutka zełgał, że rozmawiał z prezydentem miasta, by wyjaśnić wiadomą sprawę (gdy go na tym przyłapują, podaje uzasadnienie - to jest jedno z najbardziej bombowych opowiadań, bo przecież to jest uzasadnienie literackie właśnie, dotyczące metodologii kreacji autorskiej, a i sprawą, którą tam Tutka się zajmuje, jest dzieło sztuki, wynik kreacji takiej właśnie, zatem dochodzi się do prawdy dzieła, a nie „prawdziwej rzeczowo”). A zatem: naprawdę zełgał? Taki rozkoszny łgarz z niego, takie kłamstwo nikomu nie szkodzi, bardzo ładnie zmyśla, ot taki styl ma Tutka, albo co… To n-ta ilustracja do twierdzenia w recenzji, że z „Profesora Tutki” można się mnóstwa rzeczy dowiedzieć, zrozumieć, zobaczyć, zyskać, niczym skarby kopalni króla Salomona (w tym i dowiedzieć się o sobie, bo te dzieła uczą m.in. samorefleksji). Na takich sytuacjach opiera się wniosek (zgodny z dzisiejszą moda), że Tutka czy Szaniawski jest wyznawcą reguły względności prawdy (zdarzają się takie twierdzenia na piśmie).
Nic podobnego. Prawda jest jedna i jedyna. Nie ma zgody na kłamstwo; to zło. Nie ma zatem miejsca na żadne uznawanie względności prawd, że prawda jest taka, jak komu pasuje albo się wydaje itd. Niemniej to się w żaden sposób nie wyklucza, lecz właśnie uzupełnia w całość z tym, że są w owej rzeczywistości, całości wielorakiej i bogatej, takie sfery, w których prawda i fałsz funkcjonują na innych zasadach, albo w których w ogóle kryterium „prawda-fałsz” nie daje się stosować, na tyle bowiem inna to sfera od tych, w których się to stosuje. I to było wiadomo porządnie coś ze sto lat temu (u Dukaja w „Lodzie” można poczytać o logice trójwartościowej Kotarbińskiego), zaś lat temu dwieście już mieli o tym niezłe pojęcie romantycy (tylko operowali innym aparatem pojęciowym, więc nie jest łatwo to uchwycić), a z grubsza coś ze czterysta lat temu zaczyna się kryzys świadomości, który zapoczątkowuje konkretnie proces osiągania tej wiedzy, zaś pewne rzeczy sygnalizujące tę sprawę trafiają się w starożytności greckiej (ponownie podkreślam, że skracam to do haseł i upraszczam wręcz skrajnie). Powiadasz, że filozofuję. Tutka też. Przy czym on to robi tak mistrzowsko finezyjnie, że nie widać wprost, że i jak bardzo te opowieści są filozoficzne; że zaś są nie tylko takie, w recenzji wolałem użyć szerszego znaczeniowo słowa „intelektualne”, zresztą powtarzając je, a nie samemu odkrywając, że świetnie pasuje do tych dzieł. A tak: opowieści profesora Tutki to dzieła, nieraz arcydzieła. Tylko nie należy tego głośno mówić nikomu, bo uzna nas za wariatów: mało komu mieści się w głowie, że arcydzieło może mieć objętość jednej-dwóch stron druku (nawet jeśli takie sytuacje znają z poezji, ale im się to nie przekłada na fakt, że w prozie też tak bywa…).

I teraz: jeśli wiedzieć, że mit, jako specyficznie łączący ludzi (sztuka też do tego służy), też należy do takich właśnie sfer, poniekąd „spoza logiki formalnej”, konkretniej „spoza kryterium <<prawda-fałsz>> wedle przedmiotowych czy faktycznych przesłanek”, bo rzeczywistość jako całość jest za bogata, za złożona, by owa logika matematyczna pozwalała ogarnąć ją właśnie jako całość - daje się jasno zinterpretować, co kluczowe w „Żeglarzu”, i w sprawie kóz z Pacanowa, a i zapewne zauważasz, że to, co wyżej piszę w kontekście sztuki, jasno koresponduje ze sprawą telewizji w „Tutce”; pamiętasz, Tutka powiada, że operator TV pokazał (wiadomo co) nieprawdziwie, a operator na to, że prawdziwie, przecież kamera nie kłamie - po czym od ręki następuje przełożenie na to, że o prawdziwości-nieprawdziwości decyduje nie to, CO pokazał, lecz JAK to pokazał; co z kolei jasno odsyła do wcześniejszego o pół wieku względem Tutki, a o wiek względem nas, twierdzenia „Prawda jest kwestią formy” lorda Paradoxa, którego za to itp. odsądzano od czci i wiary, uznawano za cynika, skandalistę itd. (już nie na temat wspomnę, że osobno m.in. z tego wynika, że sztuka jako taka jest czymś naprawdę niezwykłym, szczególnym). Mit jest tak samo, jak dzieło sztuki, wynikiem kreacji autorskiej - zaś całkowicie inne jest to, że autor dzieła sztuki jest jedną osobą, świadomą tworzenia i dzieła, zaś mit to kreacja zbiorowa i sama siebie nieświadoma (mit się robi poniekąd „sam”, czy jak to określić). Skoro zaś jest kreacją, to weryfikowanie go wedle faktów rzeczowych, które były pretekstem, inspiracją do wytworzenia mitu, staje się działaniem nie z tej bajki, nie pasującym do istoty rzeczy (oczywiście że to upraszczam, skracam, to rozmowa w kawiarni, która jw. nie istnieje, a nie esej o micie; mity i mitologie bywają odmienne, pomijam też sprawę: gdyby zdarzenie z kapitanem Nutem naprawdę zaszło tak, jak mit podaje, jak i gdyby ono w ogóle nigdy nie zaistniało - mit byłby taki sam, nic by to nie zmieniało; to nie może zatem być najistotniejsze w sprawie mitu (co innego w historii, bo to nauka, więc zupełnie inny rodzaj kreacji, więc i tam sprawa prawdy nie jest całkiem prosta; ale my nie o tym).
Zaś dla pełnej jasności o tym samym jeszcze inaczej: jako rzekłaś za autorytetem, „czysto logiczne rozumowanie nie da nam… itd.”; przy czym wspominasz o tym w innym miejscu, a to dotyczy i tej sprawy - pamiętając, że istotą logiki jest właśnie jw. kwalifikacja wedle kryterium „prawda-fałsz”. Tu znów trzeba dać zastrzeżenie: nie można tego traktować jako zdeprecjonowania logiki. Jest przecież mnóstwo sfer, w których ona właśnie da nam wiedzę o realnym świecie, w sensie: o tych sferach, do których pasuje („Kongres futurologiczny” jest właśnie o takiej sferze, do której pasuje).
Ja to sobie tak przemyślałem; to z tego wynika, że Tutka po odkryciu w bibliotece ucieszył się, bo dotarł do prawdy faktograficznej, zaś potem spokojnie poszedł na spacer; to jest niedopowiedziane, że poszedł całkowicie świadomie zaniechawszy ogłaszania tej prawdy. A jest niedopowiedziane po to, aby czytelnik sobie to dobrze i na różne strony jw. przemyślał; a to przecież tylko jedno zdanie. Zauważ i to, że po Tutkowemu przewrotne: jakżeż pogodna może być sytuacja, w której dochodzi do wykrycia takiej sprawy? Nie może, a to znaczy, że wcale się ta sprawa „nie liczy”: pogodne jest to, że się z tego nie robi afery, sensacji, zadymy (jak to obecnie modne; n-ta sytuacja aktualności przesłania sprzed pół wieku), lecz idzie się do parku…
Niemniej właśnie to, że to niedopowiedzenie, przesądza, iż Twoje odczytanie jest celne; to ważne i jak najbardziej na miejscu że Tutka nie jest człowiekiem, który skupia się na wyszukiwaniu dziur w całym, aby czuć się lepszym (dodam: lub z jakiejkolwiek innej przyczyny, np. dla skupienia uwagi na sobie, podniesienia <<czytalności-oglądalności-słuchalności>> czegoś tam, itd.). Niemniej sugeruję: przemyśl sobie i niezależnie, i zwłaszcza zależnie od Tutki, Nuta, Sinuhego, bitwy pod Balymahooney (o ile pamiętam pisownię), przemyśl sobie dobrze swoje stanowisko względem mitu, „prawdy za wszelką cenę”, że pomnikom bliżej do fałszu itd. Że to bywa bardzo cenne i potrzebne, dowodów na kopy (w tym np. w okazji biblionetkowej: recenzje z Grossa i wymiana poglądów pod nimi).

Ależ Ci zazdroszczę! Tego, że masz wydanie z obrazkami Mroza! W ogóle nie wiedziałem, że jest takowe… Moje jest z lat 70-tych, seria „Biblioteka Literatury XXX-lecia” (która potem? przedtem? miała inną nazwę); obrazek tylko na okładce, taki sobie, acz nie zły. A Mróz, co wiem skądinąd, to klasa sama dla siebie. Artystycznie i stylistycznie, niemniej pod tymi względami w jego czasach było więcej równie wybitnych - a on nie ilustruje dzieł literackich, tylko interpretuje je za pomocą rysunków. Co idealnie widać na obrazku, do którego mnie odesłałaś. Klatka schodowa i jej wystrój jest tam ze starej kamienicy (cudna!) - zaś takich drzwi nie ma i nie było w żadnej kamienicy, nigdy; takie bywają tylko w pałacach, urzędach, siedzibach władz i władców; ale tu rzecz nie w tym, lecz w ogromie tego, co się za nimi mieści. Tak, odczytałaś tę opowieść jak Mróz - wspominałem, że stawiam tej interpretacji poniekąd odruchowy opór, wedle poprzedniego wyjaśnienia: swoją uważam za bardziej zgodną z tekstem. Czego nie należy rozumieć, że moje jest lepsze, lecz że moje bazuje na tym, co w tekście powiedziane - Twoje (i Mroza) na tym, co w tekście niedopowiedziane. Tym samym naprawdę oba są tak samo zgodne z tekstem, skoro oboje wiemy, że Szaniawskiemu w „Tutce” zdecydowanie nie chodziło o to, żeby były odczytania jedyne ani odczytania wprost, lecz na odwrót: żeby było więcej odczytań, byle w granicach tekstu (więc tego, co napisane, i tego, co niedopowiedziane) - którą to regułę spełnia i moje, i Twoje. No i oto mamy „niesobowtórową” różnicę, dzięki której mamy się czym dzielić: jak wspominałem, ja czytam bardzo dosłownie, Ty zaś jesteś lepsza w sprawach niedopowiedzeń.

Zdaje się, wspominałem, że z czasem przyzwyczaimy się do swego używania słów (w razie czego będziemy pytać). Dobrze mnie zrozumiałaś w sprawie papugi, co prawda w mojej wersji chodziło nie tyle o to, że nie wszystko, co człowiek czyni, musi być logiczne, lecz że nie wszystko musi być pragmatyczne, utylitarne. Działanie zaś zawsze winno być spójne; spójne z człowiekiem, niekoniecznie zawsze z logiką, użytecznością itd., zatem dobrze rozszerzyłaś to odczytanie poza zakwestionowanie utylitaryzmu (zauważ, że to dobrze koresponduje z Twoim ujęciem, że prawda jest i może być celem samym w sobie, a nie tylko służy czemuś, np. dobru, temu, owemu itd., nie zawsze jest dla jakiejś korzyści, czasem wystarczy wiedzieć, wystarczy znać, mieć w sobie coś „samo-istotnego”; sztuka dla sztuki, wiedza dla wiedzy, prawda dla prawdy… Właśnie o tyle, o ile człowiek też jest wartością samą w sobie, a nie tylko wartością dla siebie, wartością dla innych.
Tu dodam, że „język ezopowy” i w miejscu, o którym wspominasz, i w wielu innych, wynikł z konieczności nieujawniania treści tym, którzy nas czytają, a „Tutki” jeszcze nie czytali - zatem nie obawiaj się; kiedy Ty tak robisz, ja to rozumiem (a jeśli nie, to w razie czego zapytam). Najwyraźniej zaś zbyt ogólnikowo „zaezopowałem” sprawę polskości w kontekście papugi: szło o to, że (hm, spodoba Ci się, choć pewnie już zaczniesz mieć tego powyżej uszu) skoro papuga mówi w języku, którym mówi, to uczył ją Polak - a skoro nauczył, i nauczył tego, nie czego innego, być on musiał taki, jak w tekście podano; i wszyscy wiedzą, że Polacy tacy są, jak i że ów miał cechę, której na ogół nie mają. Ponieważ to przynajmniej dwuwarstwowe, w głębszej warstwie może być odczytane przewrotnie; niewykluczone, że masz rację z podwiązaniem do Słowackiego, acz mnie to nie przyszło do głowy. Niemniej za istotniejsze uznaję odczytanie wierzchnie pozytywne - ale to dlatego, że teraz taki jest kontekst: w modzie jest właśnie dołujące, negatywne, eksponujące wady podejście do polskości (co z kolei nie znaczy, że uważam, iż jesteśmy takim słodkim i całkiem cacy narodem; bo któryż naród taki jest?). O tym też można z „Tutki” wziąć niejedno, acz sytuacja tak wprost, jak tu podana, „słoń /papuga/ a sprawa polska”, jest rzadka (druga taka to, całkiem na czasie, sportowa, ta z Rumunem Walgodesco i Japończykiem Zasuwanogami; i tyle, ale może o czymś zapomniałem). Sądzę, że w ogóle, tj. w całym cyklu, Tutce zdecydowanie bardziej chodzi o to, byśmy zastanawiali się nad sobą jako ludźmi, niż jako Polakami.

Odczytanie opowieści z wiedźmą mamy wspólne, i nawet tak samo wyważone: najważniejsza jest tu sprawa literatury, tym razem jako porozumiewania się poprzez bariery, z czego wynika, że autor musi zadbać, by nie podnosić ich za wysoko (dokładniej: by panować nad nimi odpowiednio do tego, dla kogo, do kogo pisze, mówi, maluje itd.). Oj, nie o wymogu jednej trzeciej „poniżej bariery” tam mowa, lecz o trzech czwartych. Pozostałe coś cztery tematy mniej lub bardziej zazębiają się z tym (wcześniej wspomniana sprawa prawdy a działanie ziół; z jednej strony wnioskowanie z tego, co się zauważa, a z drugiej nastawienie /jako coś „wpisanego”, a nie „wywnioskowanego”/ jako kierunkujące interpretację, w życiu, więc i w sztuce; oraz wspomniana przez Ciebie sprawa narkotyków, ich działania na człowieka a na autora-artystę; ach, i piąty: przecież Tutka, wtedy jeszcze nie profesor, uczy się od wiedźmy, stosuje się do jej rad - że zatem jest mądrym człowiekiem, tego nie zawdzięcza tylko sobie, lecz i tym, od których się uczył; ach, i szósty: no przecież wszystko to jest przygodą, wszystko w ramach przygody; jeśli Tutka zmyśla, nie to jest istotne; istotne, że właśnie przedstawia to jako przygodę, owo „dorabianie się” mądrości, wiedzy, poprzez własny wysiłek doświadczania i korzystania z cudzych doświadczeń, cudzej mądrości). Wszakże wszystko to na jednym poziomie; może ta opowieść, skoro tak bogata w „wierzchniej” warstwie i należąca do najdłuższych, nie ma innych warstw? Tym razem nie ma też niedopowiedzeń; całość należy odczytać wprost?
Użytkownik: MELCIA 14.08.2012 17:00 napisał(a):
Odpowiedź na: KAWIARNIA PROFESORA TUTKI... | WBrzoskwinia
Miło wrócić do KAWIARNI.

"Sądzę, że w ogóle, tj. w całym cyklu, Tutce zdecydowanie bardziej chodzi o to, byśmy zastanawiali się nad sobą jako ludźmi, niż jako Polakami."
Zgadzam się, tylko cały problem w tym, że nie zawsze da się to rozgraniczyć. Profesor Tutka mówi najczęściej o sprawach uniwersalnych i w zasadzie większość rozmów przy kawiarnianym stoliku mogłaby się toczyć gdziekolwiek (tzn. w niemal każdym cywilizowanym kraju, a "cywilizację" sobie tłumacz, jak chcesz, bo ja tu nie chcę być politycznie niepoprawna). Mistrz zdecydował się jednak czynić wyjątki od reguły, chociażby w opowiadaniach "Śnieg przeszłoroczny" czy "Profesor Tutka o przywiązaniu do przeszłości", gdzie bohaterowie mówią o konkretnym doświadczeniu historycznym, czyli wojnie, która dotknęła w określony sposób konkretnych ludzi tu i wtedy. Zarazem opowiadania nie tracą waloru uniwersalności, bo problem cierpienia dotyczy przecież zarazem i wszystkich ludzi, i narodu, i jednostki... Na tym też polega ich (opowiadań) mistrzostwo.

W kwestii prawdy czuję się akurat tak samo mądra jak Piłat dwa tysiące lat temu. Zacytuję może podany w telegraficznym (Wikipedia!) skrócie pogląd kogoś mądrzejszego ode mnie na temat etyki, bo do prawdy też go można odnieść:

"Spinoza analizował kwestie etyczne dokładnie tak samo, jak to robił ze wszystkimi wcześniejszymi. Przy okazji tych rozważań zauważył, jako pierwszy w historii, że nie ma rzeczy, które są zawsze dobre lub zawsze złe, lecz że ich wartość etyczna zawsze zależy od relacji, w jakich się znajdują w stosunku do danego człowieka. Np.: jeśli ktoś jest chory i dostanie lek adekwatny do swojej choroby, to ten lek będzie dla niego dobrem; jeśli jednak ten lek przyjmie osoba chora na coś innego, może on jej poważnie zaszkodzić, jest więc dla tej osoby złem. Dokładnie to samo można też powiedzieć o relacji między dwiema dowolnymi osobami. Zło i dobro nie są więc wewnętrznymi cechami ludzi, lecz również wynikają z relacji między nimi. Jeden i ten sam człowiek może równocześnie czynić dobro jednemu człowiekowi i zło drugiemu. Okradzenie bogacza i rozdanie jego własności biednym jest czynieniem zła bogatemu i dobra biednemu. Praktycznie każde zdarzenie między ludźmi ma taki charakter – gdyż zawsze można znaleźć tych, którzy na tym zyskają i tych, którzy na tym stracą."

Wydaje mi się, WBrzoskwinio drogi, że masz z holenderskim filozofem zbieżne poglądy w tej kwestii. A jeśli nie, to mnie popraw! Wracając do sfery, w której czuję się pewniej jako dyskutantka: skoro już mowa o Baruchu, czy znasz może wiersz Herberta "Pan Cogito opowiada o kuszeniu Spinozy"? Według mnie, jest absolutnie piękny!

Rumienię się ze wstydu z powodu napisania "jednej trzeciej" miast "trzech czwartych". Widać jakaś moja obsesja niedopowiedzeń dała znać o sobie. Wychodzi na to, że odwróciłam proporcje, a może robię to cały czas? Przypuśćmy, że Profesor Tutka / Szaniawski zamieścił w opowiadaniu jedną trzecią tajemnicy, a ja się doszukuję 75%, i nic dziwnego, że potem mi wychodzą nadinterpretacje, jak z tą papugą. Ale taka już jestem - kocham tajemnice, ukryte sensy i szukam ich ochoczo nawet w "Entliczku-Pentliczku", a cóż dopiero w takiej kopalni jak "tutki"!

Opowiadanie z wiedźmą nadal odczytuję wprost i myślę, że Twoje (nasze) wnioski są słuszne.

Użytkownik: WBrzoskwinia 20.08.2012 18:04 napisał(a):
Odpowiedź na: Miło wrócić do KAWIARNI. ... | MELCIA
Na porządną odpowiedź trzeba czasu; zanim się pozbieram, mam gorącą prośbę, nieobojętną dla odpowiedzi. Ja mam na to za mało i wiedzy, i wyczucia, i rozumu: wytłumacz mi krótko, czy pokaż, proszę, gdzie i jak wiersz o kuszeniu Spinozy jest rytmiczny.
Użytkownik: MELCIA 23.08.2012 11:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Na porządną odpowiedź trz... | WBrzoskwinia
Wydaje mi się, że rytmu tutaj brak, a przynajmniej ja nie mogę go wychwycić. Wiersze Herberta czytam raczej ku refleksji, a nie po to, by zachwycać się melodią słów (wyjątkiem "Do Marka Aurelego" i jeszcze kilka innych utworów). Rytmem i melodią porywa raczej ten pan:

http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/27307/h:193/

który, nawiasem mówiąc, jest moim ulubionym poetą.

Wiersz o kuszeniu Spinozy właśnie przez ten brak rymu i rytmu przypomina trochę prozę, prawda? Może przypowieść?

Użytkownik: WBrzoskwinia 23.08.2012 13:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Wydaje mi się, że rytmu t... | MELCIA
No to, przy wszelkich sobowtórstwach, w tym punkcie różnimy się diametralnie; ja jestem na to zbyt XIX-wieczny. Wiersz wolny jako proza rozpisana na wersy to dla mnie nie poezja; kwestia zasady. Ale to jedna strona, a druga: jak wcześniej napisałem, nie mam dość wyczucia, by docenić takie rzeczy. Wiem, bo widzę, że "pancogity" to świetna literatura, niemniej to się nie wyklucza z faktem, że mnie to razi, odbieram to jako brak, tym samym wykluczone, żeby to było absolutnie piękne; tj. traktuję to schematycznie, mam ten schemat w sobie, który blokuje mi odbiór (znowu jest czego Ci zazdrościć, skoro Tobie to nie przeszkadza). Rzecz oczywiście byłaby ewentualnie do szczegółowego rozwinięcia, bo poezję cenię sobie wyjątkowo, ale pod Tutką nie miejsce na to.


Użytkownik: MELCIA 14.08.2012 17:47 napisał(a):
Odpowiedź na: KAWIARNIA PROFESORA TUTKI... | WBrzoskwinia
WBrzoskwinio, przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz, która koresponduje zarówno z opowiadaniem o wiedźmie, jak i z Twoim wnioskiem o źródłach mądrości naszego Profesora. Chodzi mianowicie o "Pożegnanie Profesora Tutki" i fragment o poecie, który robił to, co robił, i odbierał za to zapłatę, jaką odbierał (nikt nam nigdy nie zarzuci, że zdradzamy "szczegóły fabuły", prawda?), a Profesor Tutka i tak nazywa go "mistrzem". Zdradź, czy nie myślałeś o tym opowiadaniu, kiedy tytułowałeś i pisałeś swoją piękną (acz niewyczerpującą tematu - bo są rzeczy możliwe i niemożliwe) recenzję? Bo tam też jest mowa o różnych podejściach do literatury i o literaturze zwanej "trudną". Plus dosłowne nawiązanie do przygody z wiedźmą, a raczej do jej "zewnętrznego" znaczenia, tego o źródle mądrości. Masz rację, że opowiadania korespondują ze sobą, a współgrając, nabierają nowych znaczeń. W "Pożegnaniu..." mowa jest przecież o dodatkowych, bardzo konkretnych korzyściach, jakie niesie ze sobą trzymanie się zasady "trzech czwartych". Tym samym uznaję je za dopełnienie opowiadania o wiedźmie.

Użytkownik: WBrzoskwinia 03.07.2012 12:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Miły we wszystkich znacze... | MELCIA
Miła Melciu! Właśnie sobie pożyczyłem wydanie "Tutki" z obrazkami Mroza, jako i "Łgarzy pod Złotą Kotwicą" z obrazkami tegoż (nadto "Miłość i rzeczy poważne"). Oko mi zbielało na widok obrazków. Nadto okazuje się, że tytułowe opowiadanie o łgarzach jest właśnie na ten temat, o którym rozmawiamy, tj. o różnych wymiarach łgarstwa, zwłaszcza tych, w których łgarstwem nie jest! Tj. jest, ale inaczej, tak że nie jest. W tomie korespondencje z "Tutką" nieczęste, ale są (z "Dwoma teatrami" też, całkiem niewielkie).
Pamiętasz, jak profesor Tutka spotkał sobowtóra, który tak samo wyglądał, poglądy miał te same, nawet niektóre chwyty też? Pamiętasz, czym się różnili?
Otóż: "Łgarzy..." napisał ów sobowtór.
Użytkownik: MELCIA 14.08.2012 17:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła Melciu! Właśnie sobi... | WBrzoskwinia
Przeczytam, tylko muszę znaleźć wydanie z tymi obrazkami!
Użytkownik: WBrzoskwinia 07.08.2012 17:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Miły we wszystkich znacze... | MELCIA
Kawiarnia Profesora Tutki
Miła Melciu! Ponownie przemyślałem sobie sprawę końcowych drzwi Twoich i Mroza. Zmieniam zdanie. Nie totalnie, tj. nie wycofuję się ze swego, dotyczącego sprawy przestrzegania konwencji. Uznaję jednak, że ona jest mniej istotna - jak to naprowadzałaś mnie za pomocą odwołań do innych opowieści Tutki. Nie pomyślałem o tym wcześniej, dopiero teraz, i to nawet nie przy oglądaniu obrazków i czytaniu po raz n-ty, lecz później. Moja interpretacja, jako się rzekło, jest literacka, dotyczy tego, że autor powinien przestrzegać reguł, konwencji itp., tj. umieć się zatrzymywać przed granicami. Niemniej to Ty masz więcej racji, że ważniejsze jest co innego, pod tym ukryte, a z tym niesprzeczne. Dotarłem do tego poprzez tę opowieść, w której, nie pomnę, Doktor czy Mecenas protestował. Autorzy teraz wszystko mieszają, a on chce po staremu: gdy sięga po powieść, to chce mieć do czynienia z prozą; a gdy będzie chciał poezji, to sięgnie po tomik wierszy. Na co, jak pewnie pamiętasz, Tutka poczęstował go opowieścią o spotkaniu w drodze, w przypadkowym schronieniu przed burzą - zamykając wnioskiem, że skoro powieściopisarz opisuje całość rzeczywistości, to nie ma wyjścia, jak ująć jedno i drugie, bo owa rzeczywistość i z prozy, i z poezji się składa. I sprawa drzwi zawiera też ten aspekt sprawy: przecież gdyby Tutka sztywno trzymał się konwencji, to by się nie zagalopował.
Nie idzie zatem o to, by konwencji trzymać się sztywno, lecz do miejsca, do którego dana reguła pasuje. Tak, autor musi panować nad swoim dziełem, więc i władać konwencją - ale nie kosztem dzieła, które nadrzędnie winno odpowiadać rzeczy, skoro zatem rzecz jest bardziej złożona, kiedy cele dzieła nie ograniczają się do jednej sfery, np. pogody (w przenośni), to wtedy całkiem naturalne będzie przekroczenie owych granic, drzwi i wejście w inną sferę (w tym i taką, która, jako się tam rzekło, krew może zmrozić w żyłach). To jest po Tutkowemu jednoczesne stwierdzenie najmniej dwóch rzeczy, traktowanych niesprzecznie: "Trzymaj się zasad" i "Nie wahaj się odłożyć jedną zasadę, a wziąć drugą, gdy sytuacja tego wymaga, by jej sprostać". To drugie Ty ujęłaś prościej poprzez: ciekawsze, bogatsze jest to, co za drzwiami, bo to więcej i coś innego, i bardziej intrygujące, niż owa pogoda (czego ewidentnie z początku nie doceniłem). Co z kolei przekłada się i na moje, wcześniej wspomniane: że jednostronna literatura nie nada się do przedstawiania całości, jest na to za uboga (no, ale nie do tego służy). Tak czy owak pomogłaś mi dojrzeć do tej opowieści; przyjmij podziękowanie. Tyle że w tej opowieści to drugie jest w głębszej warstwie, a w tamtej z burzą w wierzchniej. Niemniej one się łączą, poniekąd jedna oświetla drugą. Nie napisałem o tym w recenzji wprost, właściwie chyba dopiero teraz mam tego jasność, że te opowieści bywają czasem może komentarzem względem siebie, czy wzajemnie się chwilami uzupełniają; A Ty od razu napisałaś, żeby to czytać taką metodą, a w każdym razie że tak czytasz i że tak można! Co prawda, one takie są, więc i tak działają, czego dowodem, że nie mając owej jasnej świadomości, jednak jakoś natrąciłem w liście recenzyjnym, przy sprawie relatywizmu, że kota można wziąć z jednej, laskę z innej opowieści, by dojść do pewnych wniosków, hm, co prawda akurat w tym przykładzie do wniosków z sufitu, ale to już trybem pominięcia innych elementów, które dane opowieści zawierają.

To jest ogółem n-te potwierdzenie, iż to literatura dla wszystkich, dla ludzi o różnych cechach, podejściach, charakterach nawet, bo to literatura wyjątkowo bogata - o ile owych różnych czytelników łączy to wspólne, że to ludzie myślący, skłonni do refleksji (no tak, i oto w niezamierzony sposób nam obojgu laurkę wystawiłem; ale i całemu mnóstwu innych czytelników Szaniawskiego też - a i samemu autorowi również, po raz kolejny; bo przecież tego wart!).

Czasem tak zachodzę w głowę... Gdyby tak którykolwiek minister kultury poważnie potraktował sprawę zaznajomienia reszty Europy z polską kulturą - to świadectwem tego poważnego potraktowania byłoby opublikowanie przekładów "Tutki"... Ale w naszych czasach nie o żadne poznawanie się chodzi, lecz o promocje i medialności, czy o nośność medialną, do czego starocie ze z góry powziętego założenia się nie nadają; no i "Tutka" rzeczywiście się nie nadaje, skoro nie jest papką, a w owych głębszych warstwach jest literaturą i intelektualną, i wymagającą, i etyczną, i skłaniająca czytelnika do dystansu wobec siebie, i to sporego (jako rzekłaś, do szklanki zimnej wody dla opamiętania włącznie; a teraz moda, odwrotnie, na przejmowanie się sobą)... No, ale ja jestem niedzisiejszy, więc pewnie mi się tylko wydaje, że na takiej publikacji zyskałaby Europa z Polską razem...
Użytkownik: MELCIA 14.08.2012 17:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Kawiarnia Profesora Tutki... | WBrzoskwinia
Podziękowanie za interpretację opowiadania "pogodnego" z uśmiechem przyjmuję. Przyjmij moje wzajem, bo gdyby nie Twoja recenzja i nasza kawiarniana dyskusja pod nią, pewnie nadal zachwycałabym się tajemniczością drzwi, ale nie przeanalizowałabym swojego zachwytu w celu znalezienia argumentów na jego obronę, i pozostałoby mi w rękach tylko przeczucie (wynikające w dużej mierze z ilustracji), nie "sformalizowany" pogląd; słowem, zainspirowaliśmy się nawzajem.

Czyżby dramaty Szaniawskiego nie były tłumaczone na języki obce? To mi się bardzo nie podoba. Bo skoro dzieła Mistrza znane, że tak powiem, szerokiemu polskiemu odbiorcy ("Żeglarz" i "Dwa teatry" to lektury szkolne) nie doczekały się tego, co nazwałeś "poważnym potraktowaniem", to na promocję "tutek", jako mniej znanych i w mniejszym stopniu docenianych, nie ma co liczyć :(. Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, to nie jest papka, lecz literatura wymagająca tego i owego od czytelnika. Chociażby... odłożenia łopatki.

Szaniawski to, jako się rzekło, wybitny autor i na pewno wielką stratą dla literatury było spłonięcie ponad połowy jego rękopisów w pożarze dworu w Zegrzynku. Jeśli jeszcze nie oglądałeś, to polecam Ci ten filmik biograficzny (wg mnie bardzo, bardzo interesujący):
http://www.youtube.com/watch?v=ojdaEribprQ

Pozdrawiam i Ciebie, i milczących gości kawiarni, jeśli tu zaglądają.
Użytkownik: WBrzoskwinia 23.08.2012 15:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Podziękowanie za interpre... | MELCIA
Kawiarnia Profesora Tutki.
Miła Melciu i Wszyscy Zainteresowani! No to po kolei, ale powoli. Oczywiście, że skoro człowiek to całość, nie da się rozgraniczyć człowieczeństwa od polskości; i nie o to chodzi. Rzecz w tym, że owa całość może być zgodna czy spójna lub nie, mniej lub bardziej. W tym sensie napisałem owo zdanie, sądząc, że i Mistrz tak to widział. Tj. napisaliśmy, każdy swoje, podobnie jak Norwid, który też nie rozgraniczał, niemniej rozróżniał, jak pewnie wiesz: że Polak w Polaku jest olbrzym, tytan, ale człowiek w Polaku jest karzeł; a kto ma jedną nogę jak oś ziemską, a drugiej nie ma wcale, jest istotą kaleką i dla postronnych śmieszną. Czyli: napisało mi się, jak się napisało, jak to w skrótach myślowych bywa; pewnie lepiej, tj. dokładniej byłoby napisać, że Szaniawskiemu częściej chodzi o to, byśmy się nad swym człowieczeństwem zastanawiali, a rzadziej, byśmy się zastanawiali nad naszą polskością. Niemniej, jak u Norwida, to się łączy; w tym, tak jak wzmiankujesz, doświadczenie wojny tu i wtedy jest też uniwersalne, tj. ma i ten, i tamten wymiar.

Co zaś Benedykt de Spinoza, to ja nie siedzę aż tak szeroko w historii filozofii; coś tam z niego pamiętam, natura naturans - natura naturata, ale to kawałki. Pamiętam takoż, że jako moniście jemu wszystko (z etyką włącznie) wynikało z jedności; ja jestem dualistą. Niemniej opieram się na dziedzictwie tatusiów („Profesor Tutka o przywiązaniu do przeszłości” jest poniekąd o mnie, acz z wyłączeniem kwestii autentyzmu). Ci zaś z kolei mieli swoich tatusiów (Spinoza też, jego myśl jest potężnie uwarunkowana dorobkiem starożytnych Greków, że tylko o tym wspomnę) - wobec tego coś spinozjańskiego taką drogą mogłem odziedziczyć, w szczególności pamiętając o Spinozie jako jednym z tatusiów Hegla. Ale jest kilka „ale”. Licząc od końca: Internet swoje zalety ma (w tym takie dobro, jak „Kawiarnia Profesora Tutki”), niemniej chłamu i bzdury tam na wagony, jak i mniej skrajnych niedokładności, dziwolągów itp. Wikipedia to kliniczny wręcz przypadek: obok haseł zrobionych świetnie, bardzo dobrze itd., są tam zrobione tak sobie, źle, całkiem do chrzanu; a bywają tam hasła, w których owe jakości są przemieszane. Spinozy nigdy nie czytałem, pono jego „Etyka…” to zbiór zazębiających się twierdzeń bez komentarzy. To każe przyjąć, że przykłady w haśle nie są oryginalne, Spinozowe, lecz dostawione wedle mniemania autora hasła. Bardzo wątpię, by przykłady te były celne. Spinoza miał głowę na karku; wiedziałby zatem, że nie można łączyć okradania bogatego z dawaniem biednemu jako zarazem złego i dobrego, bo to są dwa różne czyny, a nie jeden i ten sam; to samo w przypadku podawania tego samego lekarstwa. To jakaś fikcja. A już na pewno to nie moja szkoła. Moja szkoła, i zapewne Spinozy (ale to by trzeba skonsultować z zawodowcem), to byłby jeden i taki sam czyn, którego kwalifikacja etyczna będzie różna zależnie od sytuacji, w jakiej ów czyn następuje. Np. napad na bank w trybie rabunku z bronią w ręku - to czyn zły, o ile robią to bandyci dla korzyści własnej; dobry, gdy to akcja zbrojnego podziemia narodowowyzwoleńczego dla sfinansowania działalności podziemnej, a zarazem dla osłabienia gospodarki i morale totalitarnego wroga (jak to w Warszawie za okupacji hitlerowskiej bywało). Nie wiem, czy Spinoza by się pod tym podpisał, niemniej o tyle ma to związek, że on jako ograniczające wolność traktował pożądania bogactwa, władzy, rozkoszy ciała, zaś zdecydowanie był za demokracją, przeciw, hm, totalitaryzmowi (co chyba nawet w owym pediowym haśle stoi). Co poniekąd koresponduje z Tutką, nie wprost w sensie etyki (choć też), ale w sensie metodologii waloryzowania na pewno. Przecież tak właśnie Tutka na dane hasło na temat czegoś, znajduje w swym doświadczeniu owo coś, ale w innych uwarunkowaniach, sytuacji, w której z tego powodu kwalifikacja czy wymowa, czy rola owego czegoś jest inna (przecież tak właśnie w pierwszej opowieści mowa o dyskusji w kwestii wyższości skrzypiec nad innymi instrumentami, na co Tutka przytoczył właśnie konkretną sytuację, w której fortepian miał duuużo większą siłę wyrazu, niż skrzypce). Wspominane w recenzji oglądanie z różnych stron, odpowiednie do rzeczy wnioskowanie, rozważenie, głównie w umyśle, głównie rozumem, tyleż tutkowe, co moje, możliwe że odpowiada spinozowej wytycznej poznania i zrozumienia; ale to elastyczność, nie relatywizm. Podejrzewam, że to jw. analogia wynikająca z dziedziczenia po tatusiach, więc niewiele mająca wspólnego z ogółem właściwości myśli Spinozy. Z prostych przyczyn, w tym: Spinoza jest przed Kantem, a my po. To drugie „ale”, teraz trzecie; zazębiające się. I ja piszę, i my, i inni, i w Internecie też mowa o Spinozie dzisiejszym językiem. Jest on różny od języka Spinozy. W ten sposób może dochodzić do przeróżnych przekłamań, jako i interpretacji. Napisałaś kiedyś o „mojej” metodzie per „bardzo twórczo się zastanawiasz”; owo rozważanie z wnioskowaniem ustawiane odpowiednio do rzeczy w żaden sposób nie podpada pod relatywizm ni hasło „wszystko jest względne” w dzisiejszym sensie post-post-postmodernistycznym, a raczej post-post-post-niewiadomojakim. Aby zatem tymi słowami interpretować myśl Spinozy, trzeba by odciąć te słowa od dzisiejszego kontekstu. A to niemożliwe. Dlatego w tym haśle, które zacytowałaś, rzecz jest opisana źle, pomimo że Spinoza rzeczywiście dobro-zło traktuje w relacji do osoby czy sytuacji, a nie samo w sobie. Późniejszy tatuś zarazem zaprzeczy temu i potwierdzi w tym sensie, że powie, iż sama w sobie dobra może być tylko wolna wola; wola bowiem właśnie jest poza relacjami; ale to już inna historia. Właśnie niemniej o tyle inna, że tym samym i ja, czy moje stanowisko, czy podejście, nie może być utożsamione ze Spinozowym; po prostu jest na to jw. zbyt „post-spinozowe”, za duży udział w tym mają inne elementy, zbyt istotny jest wkład tatusiów późniejszych. Zajrzałem do Tatarkiewicza: mowa tam o etyce Spinozy całkiem innymi słowami, niż w owym haśle wikipedycznym, w którym zresztą pojedyncze zdania z Tatarkiewicza zerżnięto równo. Rezultatem takich wycinanek pomieszanych z jakimiś własnymi fikcjami interpretacyjnymi jest miszmasz, typowo dzisiejszy, jakiego mnie na pewno przypisać się nie da. Z owego cytatu bowiem, jak i z całego hasła, w żaden sposób nie wynika to, co jasno wynika z Tatarkiewicza: system Spinozy wynika nie z żadnych relatywizmów, chaosu pojęć, stanów, twierdzeń itp., lecz właśnie przeciwnie, wynika z niezwykle spójnego, konsekwentnego wnioskowania z ustaleń ontologicznych; to myślenie diametralnie różne od dzisiejszego „relatywizmu”, polegającego na bełkocie i kwestionowaniu wszystkiego wedle regułki „nie to ładne, co ładne, lecz co się komu podoba”. Takoż spójny i na zastanowieniu oparty jest w sobie profesor Tutka, nawet wtedy, gdy się bimba na huśtawce i zaszczepia nam motylka (tak! to jest mistrzowskie, że tą metodą daje się nawet w owym „wyżej-niżej” na huśtawce dostrzec i metaforę życia, czy jego części, i w ślad za tym coś filozoficznego, i spowodować tym skutek przez zaszczepienie motylka…). Tutka jest filozofem i filozofuje nieraz; tyle że wyjątkowo rzadko, a w takich razach wyjątkowo krótko robi to w formule traktatowej, typowej dla filozofii jako dyscypliny naukowej (no i to n-ta zaleta; zresztą o tym wspominałem w liście głównym; jak i o tym, że m.in. tego się można uczyć z tych dzieł jako kopalni). Jeśli zatem naprowadzenie mnie na „spinozowo-cogitowy” wiersz miało być super-finezyjnym, idealnie w stylu Tutki, napomnieniem, żebym sobie dał siana z rozważaniem prawd, etyk itd., to nic z tego - ja już mam tego motylka, już się od niego nie uwolnię; i miałem go już grubo wcześniej, nim się z Tutką spotkałem… Co się zaś tyczy samego wiersza: zauważyłaś, że jest przewrotny najmniej na dwa i pół sposobu? No, ale jeśli, to o tym dziele trzeba by mówić pod „Panem Cogito”, nie tu. W tym i o tym, że ów wiersz, nie w stylu, lecz w podejściu, jest „tutkowy” - co nie znaczy, że ktoś coś zrzyna, lecz że, co oboje zauważamy i x innych osób też: że i „tutki”, i „cogity” mają wielki walor uniwersalności. Jest wreszcie ostatnie „ale”, ale na nie już całkiem tu nie miejsce (jeśli masz chęć, to oczywiście możemy coś wykombinować, by o tym wymiarze pomówić). Barok to czas kryzysu, i to potężnego, toteż i Kartezjusz, i Spinoza, i inni nieprzypadkowo tworzą takie systemy rozumienia rzeczywistości, które dają myśli oparcie. Opowieści Tutki i Cogito też do tego zmierzają, są tego wyrazem: są dawaniem oparcia.

Co ogółem (tj. cały powyższy akapit, poczynając od „Co zaś Benedykt…” itd.) można by ująć też (tak jak lubisz) w wieloznacznym i nieco tajemniczym skrócie (przy czym ja Tutce w finezji nie dorównam; ja walę wprost, może być niemiło…).. W wierszu, w którym, zauważ, pan Cogito opowiada(!) o kuszeniu Spinozy, rzeczony Spinoza jest kuszony Rzeczami Naprawdę Wielkimi: są wśród nich pokaleczone od pracy ręce Benka, nowy dom, kobieta, która da mu dziecko i in. W „Tutce” jest odpowiedź. Właśnie w „Pożegnaniu profesora Tutki”. W tym samym miejscu, o którym wspominasz. Przecież tam właśnie jest o owym mistrzu, który zarabia, jak zarabia, mieszka, jak mieszka, na obiad ma, co ma; ale stamtąd widać, co widać; pamiętasz. W tejże kamienicy mieszka dama, której narzeczony wypłynął w morze - a ona, choć tak samo jest kuszona, ma pogodę ducha, a nie mężczyznę, który dałby jej dziecko; a że Tutka przynosi jej ową różę (wiesz jaką), na znak, że w przeciwieństwie do wielu innych szanuje to i niczym jej nie kusi, toteż ma owej damy przyjaźń (o ile dobrze pamiętam). No? Zgadza się? Zgadza się, że to odpowiedź? I czy zgadza się, że opowieść profesora Tutki jest piękniejsza, niż opowieść pana Cogito?

Miła Damo, co się zaś tyczy „Pożegnania…”, to: 1/ teraz już nie pamiętam, na ile o nim myślałem przy pisaniu recenzji; 2/ nie mogłem wtedy o nim nie myśleć, bo to w skali zbioru jedno z najważniejszych opowiadań, w tym właśnie ze względu na sprawę literatury (w tym kluczowe, jeśli dobrze pamiętam: …i będę przeżywał radość czytania rzeczy trudnych). Nie nawiązałem do niego wprost (do wiedźmy też) z czterech przyczyn: jedna to zasada „nie zdradzać za dużo”; druga: tekst tak długi trzeba ograniczać, ze względu na barierę odbioru; a po trzecie, z poprzednimi się zazębiające: skoro do BiblioNETki ludzie przychodzą dla literatury, to takim wystarczy zasygnalizować bez większego rozwinięcia, że opowieści Tutki są cenne również jako literatura o literaturze, szerzej, o sztuce; a po czwarte: to opowiadanie stanowi zamknięcie pewnego ciągu, więc byłoby trudno zrozumiałe bez owego ciągu, a skoro zdecydowałem się napisać, że można zacząć od dowolnego opowiadania, to należało o tym akurat opowiadaniu ani wspomnieć, żeby nie zasugerować zaczynania właśnie od niego. Czyli ogółem: to nie tylko „doświetlenie” opowieści z wiedźmą; wobec paru innych nawiązań (w tym dokonanych przez sędziego) oraz tego, co tam tematycznie samodzielne, to dużo więcej (wiem, że Ty też to widzisz, ale to informacja dla tych gości tej kawiarni, którzy „Profesora Tutki” jeszcze nie czytali).

No i po ostatnie. Zajrzałem do Internetu na tyle, na ile potrafię. Wynika stamtąd, że różne przekłady dzieł Szaniawskiego bywały, ale zwłaszcza za jego życia i bodaj czy nie wyłącznie dramatów (przy Tutce wzmianka tylko o przekładzie na niemiecki). Z nowszych zaś zauważyłem tylko przekład jego sztuk na szwedzki przed laty kilku czy dziesięciu. To literatura wymagająca refleksji, więc pewnie modna nie będzie. A szkoda w tym, że akurat od Tutki, jako się rzekło, owego refleksyjnego podejścia odpowiedniego do rzeczy można się również uczyć (dlatego, jak wspomniałem kiedyś, trochę żałuję, że nie trafił mi się w wieku gimnazjalnym; co niesprzeczne z wątpliwością, czy umiałbym go wtedy docenić; ale wiedziałbym z grubsza, jaki jest, więc później łatwiej by mi się dorastało, wracając do niego. A od czasu, jak go znam, i tak wracam, więc jw. żałuję tylko trochę; ma bowiem swoją dużą zaletę, że teraz, gdy tam siaduję wedle stolika Tutki, sędziego i spółki, czuję się między nimi coś jakby „pełnoprawnym” w ich towarzystwie, czy może raczej równym im, czy może raczej: wiem, że mimo wszelkich różnic, jestem wśród swoich; jak by nie było, też jestem niedzisiejszy). A i okazuje się, że bywa nadal grywany w teatrach tu i ówdzie w Polsce, i nawet widownię ma. Czyli kawiarnia profesora Tutki jednak jest dość spora, jest nas dużo więcej. Ciekawe, na ile to kwestia tego, że on kiedyś był? nadal jest? w lekturach szkolnych. Co prawda przełożenie jest „nie wprost”: „Dwa teatry” doceniłem od razu w liceum, ale po Tutkę sięgnąłem dopiero kilka lat później, i to przez przypadek - tomik leżał na wierzchu w antykwariacie; nazwisko, tytuł, skojarzenie ze owym szkolnym docenieniem, i bęc. Czyli: gdyby w szkole nie było „Dwóch teatrów”, pewnie bym w ogóle nie zauważył Tutki… no i z Tobą nigdy bym się nie spotkał…

Na tym koniec listu, pozostaje jeszcze sprawa formalna. Tutka i jego towarzystwo mogą w tamtej kawiarni rozmawiać o wszystkim. My nie, nasza kawiarnia jest bowiem w BiblioNETce, tu słusznie obowiązuje reguła, że skoro pod tym dziełem, to należy wypowiadać się o tym dziele. Już któryś raz okazuje się, że od Tutki wychodzi się a to ku Barokowi, a to ku panu Cogito, a takie inne „inne” sprawy pewnie jeszcze będą. Już sprawa Spinozy wyżej jest taka „z pogranicza”, w ogóle by tu nie pasowała, gdyby nie pewne zazębienia z Tutką, w tym wcześniej poruszaną sprawą relatywizmu-nierelatywizmu Tutki. Nie można robić bałaganu, trzeba zdecydować na jedno z trzech rozwiązań (albo wymyślić czwarte). Jedna: jw. takie sprawy tylko sygnalizujemy i ucinamy, co pozwala pozostać w tej kawiarni tutaj. Druga: kontynuujemy tutaj, ale w takich sytuacjach szczególnych spotkanie w Kawiarni Profesora Tutki umieszczamy pod „Panem Cogito” czy w innym odpowiednim tematycznie miejscu BiblioNETki. Trzecie: w ogóle wynosimy się stąd i na stałe kontynuujemy np. w moim biblionetkowym czytatniku (a może lepiej: tutaj, ale nie pod recenzją, tylko pod ogólnym hasłem „Forum”); tam nie ma ograniczeń tematycznych (pod „Forum” są zaś wystarczająco luźne, jak wynika z innych), więc po Tutkowemu można rozprawiać o wszystkim, opowiadać wszystko, włączać kontekstowe tematy itd., trzymając się jednego miejsca. Każde rozwiązanie ma wady i zalety, więc, by nie sugerować, rad bym najpierw wysłuchał Twego zdania. Aha, czwarta możliwość to w ogóle przejście na prywatną pocztę komputerową, co ma tę zaletę, że zwalnia z konieczności omijania wiadomości o treści dzieł, a wadę, że odcina innych ewentualnych naszych słuchaczy (o ile takowych mamy; ale jeśli nawet nie mamy teraz, to a nuż ktoś coś zyska na tym w przyszłości?).
Użytkownik: MELCIA 29.09.2012 22:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Kawiarnia Profesora Tutki... | WBrzoskwinia
WBrzoskwinio drogi tudzież mili Czytający,

co do polskości i rozgraniczeń - zgadzam się. A dalej...

Przykłady z artykułu o Spinozie prawie na pewno nie są oryginalne. Brzmią trochę nieporadnie, tak jakby nie pasowały do reszty tekstu, a zresztą może to tylko moje wrażenie? Muszę koniecznie sięgnąć po Tatarkiewicza.

Drugi (ten najdłuższy) akapit Twojego listu przekonał mnie ostatecznie, żeś nie relatywista. I teraz rozumiem nieco więcej niźli na początku naszej kawiarnianej znajomości. Absolutnie nie chciałam, byś - jak to ładnie ująłeś - dał sobie siana z rozważaniem prawd i etyk. Być może tak to zabrzmiało, ale moje intencje były wprost przeciwne. Ja chciałam mojego Rozmówcę w finezyjny sposób skłonić do większej ilości rozważań na tematy okołotutkowe (próbuję podciągnąć pod ten przymiotnik większość tematów, pewnie nie bez racji, ale sama widzę, że czas się opamiętać; inna sprawa, że tego rodzaju gra skojarzeń i spoglądanie całościowe to tak jakby mój motylek). Udało się, zatem się cieszę, tylko że teraz spać mi nie daje owo "odczytanie wiersza na co najmniej dwa i pół sposobu". Jestem do tego stopnia ciekawa Twojego spojrzenia na sprawę, że - jeśli pozwolisz - przeniosę dyskusję pod "Pana Cogito" i będę niecierpliwie czekała na odczytania. Ja sama na razie widzę tylko dwa bez połówki, ale masz rację, że to nie miejsce na nie.

A teraz będę trochę czepiać się słówek (nie wiem, czy z sensem). Przeczytałam sobie jeszcze raz "Pożegnanie Profesora Tutki" i odkryłam ze zdumieniem, że mistrz, który jadł na obiad to, co jadł, został określony jako "humorysta". To określenie kojarzy się z pisarzem piszącym ku rozrywce, nie zaś "trudnym". Czy humorysta unika "zasady trzech czwartych"? Gdyby nie to jedno słówko, pomyślałabym, że człowiek, z którego okna widać to, co widać, jest prędzej pisarzem-filozofem, pisarzem-eksperymentatorem, może nowatorskim lirykiem... Ale "humorystą"? Szaniawski powtórzył ten... niespodziewany rzeczownik aż dwa razy w króciutkim fragmencie. Dziwne, prawda?

Co jest piękniejsze - wiersz czy opowiadanie? Zostawię na razie tę kwestię, a przejdę do sprawy "odpowiedzi" zawartej w "Pożegnaniu Profesora Tutki". Pytanie, jak dla mnie, brzmi: czy lepiej żyć na wzór mistrza Profesora Tutki bądź obdarowanej różą damy, czy też pójść drogą podsuwaną Spinozie w wierszu Herberta? Wcześniej nie zauważyłam, że wiersz luźnie przeze mnie skojarzony z opowiadaniami styka się z nimi w tym punkcie; bardzo dziękuję, że mnie na ten trop naprowadziłeś. Teraz mam o czym myśleć.

... no i tak sobie myślę, na przykład o Rzeczach Naprawdę Ważnych. Ludzie krytykujący mistrza za oderwanie od rzeczywistości i gustu czytelnika masowego mają swoją rację. Co więcej, swoją rację miała również pani starsza, która w swoim czasie udzieliła Profesorowi Tutce rady. Jest to zalecenie postawy kompromisowej, coś w rodzaju: podążaj ku gwiazdom, ale nie trać kontaktu z rzeczywistością (i odżywiaj się dobrze). To, że nasz Profesor w meloniku podążył ostatecznie za radą wiedźmy i nie zdecydował się pójść drogą swojego mistrza (przynajmniej nie do końca, nie w stu procentach), jest chyba istotne. Jest trochę tak, jakby stanął po stronie Boga-Kusiciela z przewrotnego wiersza Herberta. Równocześnie jednak opuszcza towarzystwo sędziego, rejenta i reszty, by spotkać się z owym tajemniczym "humorystą", stojącym po stronie wręcz przeciwnej - po stronie Spinozy. I czy to jest ta odpowiedź? Szukanie kompromisu między życiem a ideałem?

"Będę przeżywał rozkosze pokonywania rzeczy trudnych". Ważny cytat i piękny.

Może odniosę się do kwestii formalnych, zanim padnę na nos, bo godzina późna. Myślę, że dobrym wyjściem jest ucinanie niektórych wątków, których dostarcza moja nieposkromiona gadatliwość i bieg dsykusji, i przenoszenie ich w inne miejsce BiblioNETki. Tak zamierzam uczynić z kuszeniem Spinozy, bo w dalszym ciągu jestem bardzo ciekawa Twoich poglądów na wiersz, a myślę, że także innych BiblioNETkowiczów mogą one zainteresować (miłośników Herberta tu nie brakuje). A kiedy niechcący rozpoczniemy jakiś interesujący nas oboje a niezwiązany bezpośrednio z literaturą (domeną BiblioNETki) wątek (np. filozoficzny) - będzie mi bardzo miło nawiązać prywatną korespondencję.

Pozdrawiam najserdeczniej,
Melusińska
Użytkownik: WBrzoskwinia 02.10.2012 19:29 napisał(a):
Odpowiedź na: WBrzoskwinio drogi tudzie... | MELCIA
Miła Melciu, odpowiadam na szybko i skrótowo; niemniej nie tylko dlatego, że się późnawo robi, a na pewno nie dlatego, że Ciebie czy kogoś z naszych milczących gości lekceważę. Sądzę tylko, że tym razem może wywodu z kropkami nad "i" oszczędzą nam hasła w trybie filmowym "materiał do przemyślenia; cyk, cyk, cyk...". Ale to za chwilę, najpierw w kwestiach formalnych. Oczywiście miło i cennie będzie pomówić (popisać) o "spinozowym" wierszu, przy czym pod "dwoma i pół odczytaniami" wcale nie tkwią żadne tajne otchłanie. Jaki jest plan? Tj. skoro już zabiłem Ci klina, sensowniej będzie, jeśli rozpoczniesz tam gdzieś, pod Herbertem, swoim odczytaniem, a potem je sobie skonfrontujemy. A o baroku i kryzysie to część swego czasu wyeliminowana z "Listu nie tylko o kocie" pod "Mistrzem i Małgorzatą", zatem można ją tam dopisać jako glosę, a można i prywatnie, bo to dość odległe tak czy owak (tylko że nie wiem, jak się te prywatne listy w Biblionetce wysyła).

A teraz do "cyk, cyk, cyk, cyk".
Jedna rzecz. Powiadasz, że hasło "humorysta" kojarzy Ci się z tworzącym dla rozrywki, tym samym nie z "trudnym". Ty?!?!?! Ty, nie tylko czytelniczka, ale i studentka profesora Tutki?!?! Przyznam, że mnie zatkało. Ty, która sama zauważasz, że Tutka, mówiąc o pisarzu "trudnym", dwakroć użył słowa "humorysta"... I która i sama wiesz, i na tyle znasz moją recenzję "tutkową", by rozumieć, że Tutka zawsze daje do myślenia, w tym zwłaszcza w trybie dystansu względem schematów... A czym mianowicie jest owo skojarzenie, że skoro humorysta, to tym samym tworzy dla rozrywki?
A gdy to sobie choćby wstępnie przemyślisz, z miejsca zauważysz, że nawet Twój ulubiony (o ile mi się nic nie pokićkało) Tuwim pisywał na ogół humoreski rozrywkowe, łatwe, lecz nieraz w takowych powiada o sprawach poważnych, poniekąd używając humoru jako maski; a miewa i humoreski niełatwe. Że Haszek to humorysta i humoreski jego jw. Tuwima, niemniej "Szwejka" nijak się nie da sprowadzić do rozrywki, acz humoru tam co niemiara. Że Gombrowicz to humorysta... Że poniżej tytułu "Żeglarz" Szaniawski napisał "Komedia"... No? Już widzisz?
Jeśli tak, to całkiem niewykluczone, że nawet wiesz, do którego to humorysty z nazwiska Tutka się wtedy wybrał...
Innymi słowy: skoro Tutka powiedział o humoryście, że jego dzieła są trudne - to nie ufasz mu na tyle, by przyjąć, że to jest spójne? I tym samym by zweryfikować (zweryfikować, a nie całkiem odrzucić) swe pojęcie o humorystycznej literaturze?

Rzecz druga. To prawda, że ludzie krytykujący mistrza za oderwanie od... itd jw., mają rację. Rację mają i ci, którzy damie od róży powiadali "zapomnij; jesteś jeszcze młoda; są inni; możesz być szczęśliwa" itd., czy jak to tam było; tj. kusili ją Rzeczami Naprawdę Wielkimi dokładnie na zasadzie tej, co w wierszu "spinozowym". Mieli rację. Jaką? To też wiesz, bo napisałaś. Jaką?
Swoją.

Rzecz trzecia. Rację ma i wiedźma, zalecając, co zaleca. Tylko czemu uznajesz to za kompromis? To raz, a dwa - powiadasz, że zaleca i to, i tamto. Prawda. Tylko co to znaczy, że przecież ją samą Tutka spotyka w miejscu, które zgoła kompromisowe nie jest, jako żywo. I co więcej, hm, powiedzmy, na podstawie jej wyposażenia domowego on wnioskuje, że to kobieta z... z tym co wiadomo - że zatem ona wiadomo co porzuciła, zrezygnowała z tego (w tekście po Tutkowemu to niedopowiedziane), odeszła tam, gdzie jest teraz - a to wybór, którego za kompromis nijak uznać nie idzie. Czyli jak: zaleca coś, do czego sama się nie stosuje?

Czwarta (a może właściwie jednocześnie druga i pół oraz trzecia i pół). Załóżmy, że wzorem najsensowniejszym czy może ideałem byłaby owa postawa kompromisowa. Wtedy nikt i nigdy nie mógłby rozkoszować się pokonywaniem rzeczy trudnych - i nikt nigdy nie uznałby takiego zdania ani za ważne, ani za piękne. Bo przecież rzeczy trudnych by wtedy w ogóle nie było, boż nie miałby ich kto tworzyć. Zaś gdyby były, nikt nie byłby w stanie się nimi rozkoszować, lecz tylko narzekać na trudność, częściej wręcz ją odrzucić i zdyskwalifikować (którego to podejścia w życiu, w tym i w Biblionetce, masz na wagony). A skoro tak, to i owo zdanie byłoby jakieś chore, anormalne, pochrzanione, a nie ważne, piękne, mądre, ogółem jak najbardziej wartościowe.

No? Czy to jest ta odpowiedź, że zacytuję: "Szukanie kompromisu między życiem a ideałem?".
A może w ogóle, zanim się zastanawiać nad odpowiedzią - wyjść od pieca, co bardzo wyraźnie sugerują owe "haki" w tych tekstach, w tym i te, które jasno zauważasz, skoro o nich piszesz (jak np. o tym, że Tutka nie poszedł drogą swego mistrza, niemniej właśnie porzuca przyjaciół, by się do niego wybrać; i ten np., który Ci podpowiadam: że on nie namawia damy z piętra do kompromisu, lecz daje jej różę, wiesz jaką, wiesz jaką!).
Wyjść od pieca, tj. zastanowić się nad pytaniem. Czy ono jest w ogóle dobrze postawione.
Bo dobrze zapytać, to czasem lepiej, niż dobrze odpowiedzieć.
/nie pomnę, czyj ten cytat/.
Użytkownik: WBrzoskwinia 04.10.2012 10:25 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła Melciu, odpowiadam n... | WBrzoskwinia
PS.: Pokićkało mi się; to o Lechoniu wspominasz, że Twój ulubiony, nie o Tuwimie. Skoro tak, i skoro "Profesor Tutka" też należy do literatury humorystycznej, po tej linii z całą pewnością warto polecić rzeczone humoreski Tuwima, acz to zdecydowanie co innego; ale niegłupie!
Użytkownik: WBrzoskwinia 01.02.2017 11:59 napisał(a):
Odpowiedź na: WBrzoskwinio drogi tudzie... | MELCIA
Pewnie to musztarda po obiedzie, niemniej donoszę, że TVP Historia nadaje sławny sprzed pół wieku serial "Klub profesora Tutki", jedyną i najsławniejszą adaptację filmową cyklu Szaniawskiego. Wczoraj trafiłem nań przypadkowo, będąc w gościach, bo nie mam telewizji. Pono cykl idzie od jakiegoś czasu, nie codziennie.
Spotkanie z czarno-białym filmem to w ogóle przygoda, a jeszcze w tej obsadzie można się po prostu przekręcić. Wielka Trójka w składzie Opaliński, Pawlikowski, Borowski w rolach kawiarnianych przyjaciół Tutki to wręcz odjazd. Czego, niestety, o Holoubku jako Tutce powiedzieć nie można, wszakże darowanemu filmowi nie zaglądać w zęby należy. Tak czy owak: o raju, jakie to urocze, kochane, miłe - prawie tak, jak literacki oryginał.
Pozdrawiam
WBrzoskwinia
Użytkownik: minutka 01.02.2017 14:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Pewnie to musztarda po ob... | WBrzoskwinia
Nie do końca "musztarda po obiedzie", można jeszcze obejrzeć kilka odcinków serialu "Klub profesora Tutki":
*Opowieść o złodzieju - 3.02 o 18.35
*O miłym staruszku - 7.02 o 18.35
*Motylek - 10.02 o 18.55
*O twórczości najmłodszych - 14.02 o 18.40.
Do doborowej obsady w kolejnych odcinkach dołączają - Ludwik Benoit, Bogumił Kobiela, Janusz Kłosiński, Zdzisław Maklakiewicz, Krystyna Feldman.
Użytkownik: WBrzoskwinia 02.02.2017 13:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie do końca "musztarda p... | minutka
Szczerze dziękuję za dokładną wiadomość. 3 lutego to już jutro! Pozdrawiam
Użytkownik: MELCIA 06.02.2017 13:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie do końca "musztarda p... | minutka
Widziałam. Benoit w roli złodzieja - znakomity!
Użytkownik: WBrzoskwinia 07.02.2017 13:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Widziałam. Benoit w roli ... | MELCIA
Oni wszyscy są świetni! Od Holoubka poczynając, na kelnerze i łajzie patrzącej wzrokiem wyblakłym znad sąsiedniego stolika kończąc. A i o znakomitej muzyce Komedy i Stańki w tle trzeba wspomnieć jako o świetnej; świetnie pasującej do rzeczy, a kompletnie nie pasującej do ich typowych utworów, czy ich stylów.
Jeśli coś zawodzi, to tylko chwilami czy momentami - to zawodne coś to reżyseria. Reżyser powinien wytłumaczyć staremu Benoitowi, że gdy się przechyla przez stół do Holoubka, by go uściskać i przy tej okazji niepostrzeżenie rąbnąć mu portfel i zegarek, to wygląda nienaturalnie; to należało lepiej ustawić, bo to szczególnie ważne ze względu na pointę.

Do nielicznych wad reżyserii należy "stały fragment gry": Holoubek w roli Tutki. To nie to, że aktor zawodzi, bo jw. jest świetny. Zawiódł reżyser, bo wziął modną w owym czasie sławę zamiast aktora pasującego do roli. Za młody! Ani okularów, ani bródki, ani odrobiny siwizny... Nade wszystko bez melonika to po prostu nie profesor Tutka.

Z drugiej zaś strony: choć z tekstu wiadomo, jak Tutka wygląda, to i wiadomo, że to mocno niekonwencjonalny profesor. Skoro tak, to może i wyglądać niekonwencjonalnie jak na książkowego siebie: młody, gładko ogolony, w kapeluszu nie będącym melonikiem...
Z trzeciej zaś strony: darowanemu filmowi lepiej nie zaglądać w zęby...

Pozdrawiam! A dziś kolejny odcinek.
Użytkownik: MELCIA 13.02.2017 22:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Oni wszyscy są świetni! O... | WBrzoskwinia
Tak, brak melonika boli. Profesor Tutka bez swojego melonika (wyrób krajowy!) to już nie Profesor Tutka. O okulary i bródkę mniejsza, gra Holoubka wynagradza to z nawiązką. Pozdrawiam serdecznie i żałuję, że kolejne odcinki są dla mnie niedostępne - telewizora od kilku dni brak :(.
Użytkownik: WBrzoskwinia 15.02.2017 12:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak, brak melonika boli. ... | MELCIA
Ja nie mam TV od dawna. Na Tutkę chadzam w odwiedziny (model kultury telewizyjnej z lat 50-60-tych, kiedy mało kto miał telewizor, więc się chodziło po sąsiadach na "Bolka i Lolka", "kobry" itp., a, i na Kildera (Kildare'a) i Templera. Co prawda teraz raczej dalej, do rodziny, ale i do sąsiadów na dwa odcinki się wprosiłem. Tutka to jednak zupełny wyjątek, na żadne inne TV-atrakcje nie chadzam. TV na żywo, w codziennym standardzie, na ogół wkurza. Za bardzo wkurza.
Z pozdrowieniami!
Użytkownik: WBrzoskwinia 15.02.2017 13:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak, brak melonika boli. ... | MELCIA
Miła Melciu! Tak przy okazji: co z papugą? Kęsek czasu minął, może doszłaś do czegoś?
Użytkownik: MELCIA 15.02.2017 23:31 napisał(a):
Odpowiedź na: Miła Melciu! Tak przy oka... | WBrzoskwinia
O, minęło, miły WBrzoskwinio, minęło - bez mała cztery i pół roku. Od czasu naszego ostatniego spotkania w Kawiarni Profesora Tutki zdążyłam skończyć uniwersytet. Niemniej dla sprawy papugi istotniejsze jest inne moje doświadczenie. Dwa tygodnie temu miałam przyjemność poznać pewnego leśniczego. Mieszka, jak to leśniczy, w środku lasu na Podlasiu. Jest całkiem sam, ale ma gromadkę zwierząt: dwa psy i papugę właśnie. Papuga jest niezmiernie elokwentna, stąd wnoszę, że mój leśniczy musi odznaczać się podobnymi cnotami co nasz rodak z Brazylii: człek to cierpliwy, zdolny, utalentowany, bo uczy ją nawet gwizdania hymnu narodowego (teraz pytanie: czy to dla papugi łatwiejsze niż nauczenie się pamiętnego zdania z "Profesora Tutki"? I czy uznamy to za "sztukę dla sztuki", czy może za działalność quasi-patriotyczną?). A nauczył ją tego wszystkiego pewnie dlatego, że czuł się samotny. Motywy cierpliwego Polaka z Brazylii można uznać za analogiczne, ale nie chcę spłaszczać opowiadania tak prostym tłumaczeniem (tym bardziej, że zdanie powtarzane uparcie przez brazylijską papugę trudno uznać za pocieszające czy odpędzające tęksnotę za krajem lat dziecinnych). Dlatego kwestia pozostaje wciąż otwarta, i o to chodzi :-).

Moja mama z nostalgią wspomina czasy, kiedy chodziło się do sąsiadów na kryminały z "Kobry". Do dziś ma sentyment, w szczególności do "Arszeniku i starych koronek". Jeśli jakimś cudem nie znasz tego kryminalnego drobiażdżku ze wspaniałym Pokorą w roli "Napoleona", to polecam serdecznie.
Użytkownik: WBrzoskwinia 16.02.2017 14:05 napisał(a):
Odpowiedź na: O, minęło, miły WBrzoskwi... | MELCIA
Jakże miałbym nie znać?! Piramidalne! Znakomitość tej inscenizacji polega m.in. na swoistości adaptacji oryginału do kontekstu bliższego polskiemu widzowi, polegającej na wprowadzeniu właśnie "Napoleona" (zamiast "starszego Roosevelta") i "Hitlera" (zamiast "Frankensteina", a właściwie Karloffa w tej roli, co w istocie jest piramidalne. Ów oryginał znam wszakże tylko z owej wersji filmowej, z Carym Grantem w głównej roli. Rad bym obejrzał ponownie, bo warto, ale gdzie tam... Mogliby w TV pokazać raz jeszcze jedno i drugie, tym bardziej, że rok czy dwa temu TV sięgnęła po stare "kobry", ale tylko na krótko.

O tym, że Twoja interpretacja sprawy papugi poprzez samotność jest spłycona, zechciej zapomnieć, raz a dobrze, proszę. Przecież w tej opowieści m.in. o to właśnie chodzi: myśl, czytelniku, szukaj, rozważ, dopowiedz, co mogło kierować Polakiem, który papugę w Brazylii nauczył trudnego w wymowie polskiego zdania - bo przecież jasne, że "sztuka dla sztuki" nie jest po temu interpretacją jedyną, a nawet niekoniecznie najlepszą. Uzasadnienie celności swej interpretacji podałaś jako argument przeciw niej. Jest akurat przeciwnie: trudne w wymowie polskie zdania są przecież specyficznie znamienne dla języka, a i mniej czy bardziej zabawne - i w ten właśnie sposób mogą stanowić i wyraz tęsknoty za ojczyzną, i pocieszenie, i metodę na odpędzenie tej tęsknoty. Np. "pchła pchłę pchnęła w popiół", że nie wspomnieć o sławniejszych "W Szczebrzeszynie chrząszcz...", "Król Karol kupił królowej Karolinie"..., no a "Stół z powyłamywanymi nogami" to już wręcz piramidalne! No? Nie bawią Cię takie rzeczy? I czy, będąc tak gruntownie polskimi (albo i piramidalnie polskimi), nie mogłyby działać na Ciebie w chwilach, gdy hen gdzieś daleko od kraju najdzie Cię tęsknota za Ojczyzną? Za tym, żeby z kimkolwiek pogadać choć chwilę po polsku, skoro z nikim tam się nie da?

To jest ścieżka do głębi, której sobie życzysz (jak odczytuję to jako ukryte pod hasłem, że nie chcesz spłycać). Tak jest i tak to działa, bo język własny, ojczysty to jeden z najbardziej kardynalnych składników identyfikacji człowieka, osoby jako osoby i zarazem członka zbiorowości, narodu, wspólnoty. Dlatego on jest tak cenny, tak ważny, trzeba się starać o niego jako o wartość nie tylko utylitarną, nie tylko jako narzędzie porozumiewania się. Jest jednocześnie mój i nasz wspólny - więc trzeba o niego dbać, bo tym samym dba się o siebie i o nas. A to już zdecydowanie nie jest "sztuka dla sztuki". Zgadza się?

Taka właśnie jest Twoja racja interpretacyjna, tylko że może nie masz tego tak zwerbalizowanego; masz to bardziej w czuciu, niż w rozumie. Znając zaś profesora Tutkę, wiesz, i to wiesz na pewno, że mu właśnie o to chodziło. No i wiesz, bo napisałaś: to wcale nie zamyka ani nie wyczerpuje sprawy papugi, bo sprawa ta, tj. interpretacja, jest tu piramidalna, i o to chodzi...

A przy tej okazji wiesz też, dlaczego WBrzoskwinię diabli biorą, gdy dwunożne papugi w TV i tuż obok w kółko powtarzają "okej, edytorial, hejt, piar" i cały ten piramidalny bełkot, niby to mówiąc po polsku (tak im się tylko wydaje).

To jak będzie? Drążymy sprawę papugi dalej? Nie nalegam, tylko proponuję, rozumiejąc, czym są tutkowe opowieści i to, że może wolisz, żeby to i x innych rzeczy pozostało tam otwarte? Dodam więc, że ile byśmy nie drążyli, czy we dwójkę, czy w tuzin lub więcej - ta sprawa i tak pozostanie otwarta (to proszę traktować jako zaproszenie do kawiarni profesora Tutki dla wszelkich innych zainteresowanych, o ile to czytają). Po prosty Szaniawski tak ją piramidalnie ustawił za pomocą niedopowiedzenia, że nigdy nie będzie gwarancji, że się znalazło wyczerpujący ogół interpretacji.
Użytkownik: MELCIA 18.04.2017 09:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Jakże miałbym nie znać?! ... | WBrzoskwinia
Zaczynając od końca: zgłębiajmy, zgłębiajmy! Ogromnie lubię to hasło z C. S. Lewisa: "Dalej wzwyż i dalej w głąb". Niewątpliwie można je odnieść do "Tutki" i do interpretacji każdej dobrej literatury (i filmu). Ostatnio oderwałam się od biblioNETki, bo zgłębiałam nieco inne rzeczy, acz również z ojczyzną i z "tym, co kieruje Polakiem" - choć nie tym od papugi. Żeby nie mnożyć zagadek, powiem wprost: zgłębiałam ostatnio "Popioły" Wajdy. Powieść Żeromskiego czytałam dawno temu, wiele szczegółów zatarło się w pamięci, toteż oglądałam film jak coś zupełnie nowego, o dziwo - z momentami przejęcia i wzruszenia. I tak sobie oglądając (i zgłębiając) pomyślałam ni stąd, ni zowąd: "Ciekawe, co o tym dziele (dziełach? boć Żeromski i Wajda to jednak dwie różne bajki) powiedziałby WBrzoskwinia?". Widzisz: nie zeszliśmy z poprzedniej dyskusji, bo tu i Polak, i emigracja, i Napoleon :). Tylko dla takiej dyskusji trzeba by było pewnie przenieść się gdzie indziej. Żeromskiego możem przenieść pod "Popioły", ale gdzież Wajdę - wszak to nie filmoNETka. Niestety, większość dyskusji internetowych sprowadza cały film do kontrowersyjnej sceny z koniem spadającym ze skały (jeśli nie wiesz, w czym rzecz, niezmiernie łatwo sprawdzić - cały internet jest zbulwersowany). A ja chciałam coś więcej i głębiej, tak, jak w naszych dyskusjach... Ot, przez Ciebie mam za duże oczekiwania wobec świata ;).

Myślę zresztą, że wiele dzieł pozornie lekkich, łatwych i przyjemnych (jak "Tutka") można pogłębić, wcale nie osuwając się w przepaść nadinterpretacji. A tu odsyłam Cię do Ciebie samego, i Twojej niegdysiejszej dyskusji z Misiakiem na temat Pagaczewskiego - tej, w której byłeś Smokiem Wawelskim. Wdałam się ostatnio z koleżanką w rozmowę na temat postmodernizmu. Nie chciało mi się gadać, to po prostu włączyłam jej Twoje wypowiedzi z tamtej dyskusji i mówię: "Masz, tu są moje poglądy na temat postmodernizmu" :). Od Pagaczewskiego do głębin (głębin?) współczesnej filozofii ("filozofii"?) - coś pięknego. Czy nie dla takich dyskusji istnieje literatura? Oczywiście, miedzy innymi.

Swoją drogą, Pagaczewski jako klasyk dziecięcy świetny jest, i mam wrażenie, że troszkę niedoceniony. Wszyscy znają słynną dobranockę i tajemniczego Don Pedro, ale przecież tylko z "Porwania Baltazara Gąbki" można się dowiedzieć o mniej oczywistych (i szlachetniejszych) szczegółach z jego życia... Ale tutaj to już trzeba nie dość, że przenieść się pod "Gąbkę" (a ja jestem do tego bardzo chętna, bo Pagaczewskiego uwielbiam), to jeszcze pooznaczać słynną "paplą", bo bez ujawniania szczegółów się nie obejdzie. No i bez udowadniania, tym razem z mojej strony, że ta baśń nigdy nie była, nie jest i nie będzie postmodernistyczna, u licha!

Napisałam już chyba o wszystkim, tylko nie o papudze. Varium et mutabile semper femina, jak powiedział nasz przyjaciel Maro. Mam nadzieję, że wybaczysz.

Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: