Dodany: 30.07.2008 01:31|Autor: Bozena
O sonacie, ucieczce i o stacji końcowej Astapowo
„Uczciwość myślowa jest najtrudniejszą rzeczą. Człowiek o wiele łatwiej zdobywa się na wszystko inne niż na zrozumienie, że myśli tylko to, co myśli i tak jak myśli, że nie ma sposobu wydobycia czegoś więcej z własnego procesu myślowego, niż – z natury wewnętrznej treści naszego życia i całokształtu jego stosunków do poprzedzających nas i współczesnych nam procesów życiowych – on zawiera”[1].
Te właśnie słowa Stanisława Brzozowskiego przyszły mi na myśl, gdy zagłębiałam się w lekturę „Sonaty Kreutzerowskiej” pióra Lwa Tołstoja, gdzie tragiczna historia małżeńska świetnie ukazuje mechanizm i impuls uruchamiający proces myślowy człowieka i zachowania jego, proces indywidualny dla każdego; więc motyw ten wciąż aktualny jest, i przy tym na co dzień nieobojętny nam.
Ale - nim krótko o istocie „Sonaty...” napiszę, bo też i ona krótka jest, wpierw chcę powiedzieć, że proces myślowy samego Tołstoja, a także treść życia jego, nie we wszystkich naturalnie aspektach naszej egzystencji, zaintrygowały mnie; zdumiały nawet; ja rozumiem przewrotność ludzkiej kondycji, rozumiem, że w naszą naturę sprzeczności po prostu wpisane są, lecz te tkwiące w Tołstoju zbyt mocno manifestowały się, dając tym samym wyraz, że człowiek ten nie radził sobie z sobą; jego wyostrzona hipokryzja, doprawdy, sztandarowa była; ten piewca piękna pod względem moralnym, ascezy życia małżeńskiego, który sam trzynaścioro dzieci miał ślubnych, a i kilkoro przedślubnych, apostoł dobra i dążenia do doskonałości duchowej, hrabia odziany w chłopskie bluzy, ale uszyte z najszlachetniejszego materiału, ubolewający nad niedolą chłopów zwłaszcza w okresie po słynnym duchowym przełomie jego i przejściu na chrystianizm – zachowywał się przecież jak... satyr; używał on życia w całej złożoności jego: w całym jego pięknie i w całej jego brzydocie: dość powiedzieć, że był bywalcem domów rozkoszy i hazardzistą karcianym, przez co ucierpiał nawet jego rodzinny dom w Jasnej Polanie. Używał życia z egoistycznym nastawieniem, nie licząc się - a jeśli tak, to w stopniu niewielkim - z uczuciami osób związanych zależnościami z nim, zwłaszcza najbliższych mu. Zdawał on sobie sprawę z burzliwego rozchwiania wewnętrznego, a nawet, wydaje się, cierpiał z tego powodu, winiąc, niestety, złe moce, splot uwarunkowań społecznych, błądzenie duchowe i... kobiety wiodące go na pokuszenie; lecz mimo skruchy - ogólnie już - postawa Tołstoja, i czcze, moim zdaniem, moralizatorstwo jego, i nieszczere, wedle mnie, a ustawiczne piętnowanie w utworach egoizmu (temat przewodni także „Sonaty...”) i hipokryzji... nie przemawiają w jego „wydaniu” dziś do mnie; tym bardziej nie przemawiają, bo i ogólnie ujmując rzecz, uważam, choć na co dzień sercem iluzji się czepiam, że „nie można bez zastrzeżeń oddać się człowiekowi, zaufać mu”[2], niechby najbardziej prawemu. Komu jak komu, ale z pewnością właśnie Tołstojowi nie było blisko do prawości. Natomiast jego talent prozatorski jak najbardziej doceniam; podoba mi się nawet, że „kobiety jak królowe trzymają dziewięć dziesiątych rodzaju ludzkiego w jarzmie niewolnictwa i znojnej pracy”[3] :-).
Raz tylko jeden byłam na wsi - przez długi czas, tam gdzie bryczka jednokonna woziła siano, a groszek „francuski” i studnia - centrum tej wsi wyznaczała, lecz mimo to potrafię sobie wyobrazić mężczyzn w polu pracujących od świtu, i kobiety w swych chatach na czynnościach domowych skupione; to niewiasty i młode dziewczęta, rozgrzane pracą i promieniami słońca wpadającymi do izb przez okiennice pootwierane; i umiem też sobie wyobrazić Lwa Tołstoja patrzącego z żarliwością na nie; a potem wchodzącego do izby wybranej, by wyjść z niej... nasyconym; nie piciem i jadłem; i by w końcu pospiesznie pocwałować na koniu na wzgórza Jasnej Polany; ulotnić się z poczuciem winy lub - bez.
Bo tam, na tych wzgórzach, „stoją biedne chatki [...], spędzone jako wieś do kupki, ale bez wzajemnego związku, niczym trzoda stojąca smutno na wygryzionym pastwisku. Grupki kobiet i dzieci są tylko czerwonymi, słonecznymi plamkami w tej samej szarzyźnie, która rozciąga się nad ziemią, dachami i murami, niby pewien gatunek bujnego mchu, zarastającego wszystko od stuleci”[4]. A w zdziczałym parku stoi biały, „utajony, prosty dom Jasnej Polany”[5], baszta samotności Lwa Tołstoja: wewnętrznej, i niepełnej zewnętrznej, bo dzielonej z żoną Zofią Andriejewną i z dziećmi.
Dla Tołstoja, zagorzałego wroga kolei żelaznych, który motyw jej w tragicznym aspekcie wykorzystywał w twórczości swej wielokrotnie, Jasna Polana – praca literacka, spacery i przejażdżki konne - była stałym azylem, lecz nie w pełni, bo i tutaj czuł się on osaczony; i tutaj właśnie w jego umyśle zrodził się pomysł ucieczki od wszystkiego, w szczególności od... Zofii. Mój proces myślowy w tym miejscu, w tym aspekcie, kończy się na rozumieniu, że Tołstojowi marzyła się zakrojona na szeroką skalę nieszczera, moim zdaniem, manifestacja czynem ostatecznym w intencji obrony wartości, którymi nasycona jest jego twórczość, i jego działania na rzecz chorych, biednych i pokrzywdzonych; a przy okazji, lub może zwłaszcza, myślał on o zrzuceniu z siebie wszelkiej odpowiedzialności za los najbliższych, bo nadto był już udręczony nieudanym związkiem małżeńskim; on sam natomiast twierdził rzekomo, że chciałby w oczekiwaniu na dokonanie żywota pozostawać w absolutnej ascezie, jak mnich, dając tym samym wyraz swoim religijnym przekonaniom, i być namacalną formą i treścią przykładu dla innych (?). Trudno uwierzyć w to, bo przecież miał okazję przekonać się nieraz, że asceza za nic nie leżała w jego naturze. Już trzynaście lat wcześniej myślał o ucieczce, nim ziściła się ona, wątpliwej ucieczce, co prawda... (o czym za chwilę). To Tatiana Suchotina-Tołstoj, egzaltowana raczej, bezkrytyczna wobec ojca, kultywująca wygłaszane przezeń idee „oddychające świętością”[6], napisała o planach ojca we „Wspomnieniach” swoich, szczerze zdumiona jego zamiarem i czasem, w którym myśl o ucieczce pojawiła się w jego głowie - przeczytawszy po śmierci jego ukrywane za życia zapiski. Tak... tak: nosił się on z zamiarem ucieczki przez lata całe, co, tymczasem, nie przeszkadzało mu wcale nadal korzystać ze skwapliwością wielką z uczynności swej żony, istoty równie niewolnej od wad, jak i on, i chętnej do wszczynania niesnasek, ale za to cierpliwie - przez czterdzieści osiem lat ostatecznie - znoszącej geniusz i kaprysy jego; nierzadko też przepisującej siedmiokrotnie nawet jeden i ten sam utwór męża; rozgoryczona Zofia w swoim dzienniku, w 1890 roku, napisała tak oto: „Często się zastanawiam, dlaczego Lowoczka postawił mnie w sytuacji wiecznej winowajczyni bez winy?”[7].
I cóż mi powiedzieć? Bardzo nie lubię o tym... ale jasno dostrzegam inną stronę nieuczciwości, świadomej nieuczciwości, procesu myślowego Tołstoja; i tylko napiszę, może w niezbyt dosłownym brzmieniu, myśl znaną i mądrą Seneki mówiącą o tym, że w każdej, nawet najdalszej podróży wieziemy z sobą - siebie, i nigdy, prze-nigdy nie uciekniemy od... samych siebie.
Chociaż wiedziałam, że muzyka klasyczna wyciskała łzy z oczu Tołstoja, i że jego syn skrzypkiem był, to nie te fakty skłoniły mnie do lektury „Sonaty Kreutzerowskiej”, a ciekawość, co ona naprawdę zawiera, wszak tytuł jej zaintrygował mnie bardzo; brzmi bowiem identycznie jak tytuł sonaty Ludwiga van Beethovena, skomponowanej przez niego dla francuskiego wirtuoza skrzypiec, bliskiego Napoleonowi, i jemu dedykowanej. Beethoven (słyszący jeszcze) przy pierwszej styczności z Rodolphem Kreutzerem w Wiedniu, w 1803 roku, oczarowany był jego grą; i żywił przekonanie, że ma przed sobą geniusza.
Ale - Rodolphe Kreutzer nie przyjął dedykacji, a nawet upiornie rzucał nutami, i ani razu nie wykonał sonaty, twierdząc, że jest ona „wściekle” niezrozumiała. No, proszę. Geniusz muzyczny nie pojął kompozycji innego geniusza muzycznego; nawet nie chcę już myśleć, jak Beethoven to odtrącenie przeżyć musiał, i jak bardzo, przy jego nadwrażliwości, przykro być mu musiało.
Znając skądinąd te fakty mam przeczucie, że inspiracja twórcza Tołstoja sonatą A-dur op. 47 Beethovena była niejako dopięciem wcześniejszych jego własnych przemyśleń niezależnych od oczywistych fascynacji muzycznych, i chociaż opis granej na fortepianie Sonaty Kreutzerowskiej w jego opowiadaniu jest, to jest on tu tłem współgrającym z analizą odczuć i uczuć bohaterów związanych nie tylko z muzyką. Pozostawiając poza tekstem rozważania bogato ilustrowane w twórczości Tołstoja, jak choćby poszukiwanie prawdy czy odnalezienie cudownego środka umożliwiającego życie człowiekowi w harmonii ze światem, myślę, że zwrócił on tu szczególną uwagę na pewną analogię swoich przemyśleń dotyczących trudności we wzajemnym porozumieniu się w małżeństwie (wyjąwszy na chwilę egoizm wyniszczający związek) z trudnościami w kontaktach międzyludzkich w ogóle; trudnościami będącymi właśnie niemożnością wyjścia poza swój własny... proces myślowy; było to proste potwierdzenie refleksji jego. Bo jeśli nawet geniusze tej samej dziedziny sztuki, nieskłóceni wcale, niekiedy skrajnie różnią się w ocenie sytuacji, i gorzej jeszcze: to, co jednemu wydawało się piękne i wyrażało uznanie, drugi zdeptał, wręcz nakręcając własne wzburzenie - sytuacyjnie, i raniąc uznającego, oznacza jedno: Sztuką Prawdziwą jest poprawne „bliźnich obcowanie”.
Jest taka scena w „Sonacie...”, gdy mąż brutalnymi słowami wyrzuca żonę z pokoju, chociaż wewnętrznie wcale tego nie chce; nie chce, ale jakiś demon podkręca go i podkręca, i w efekcie mężczyzna coraz bardziej krzyczy, by w końcu rzucać przedmiotami, i myślę, że Kreutzer, niezależnie od rozmaitych interpretacji funkcji samej Sonaty Kretzerowskiej w utworze Tołstoja - jest tutaj wymownym przykładem spontanicznych działań człowieka, lecz sprzecznych z jego prawdziwymi intencjami, działań już nie do wycofania, a nawet konsekwentnie powtarzanych i dających efekt domina: efekt - nie do naprawienia.
Lew Tołstoj napisał „Sonatę Kreutzerowską” w 1889 roku; jest to czas zbieżny ze smutnymi zapiskami Zofii, co poniekąd rodzi przypuszczenie, że autor opisał tu fragmentarycznie własne perypetie małżeńskie, a akcję opowiadania umieścił... w wagonie kolei żelaznej, nadając jej tym samym już z góry wymiar tragiczny.
I oto - siedzą w przedziale pasażerowie, a za oknami błyszczą na stacjach kolejowych osłony latarni, i słychać stukot szyn: wprzód w tempie adagio, potem andante, i wreszcie presto... kurtyna podnosi się; i po wstępnych wielokierunkowych dialogach, a w końcu w chwili, gdy w przedziale pozostały już tylko dwie osoby - rozpoczyna się monolog ożywionego mężczyzny; monolog przerywany antraktami jak w teatrze dramatycznym, po to tylko przerywany, by złapać oddech, by wciągnąć do płuc powietrze, by nie udusić się od przykrych emocji i wypić filiżankę mocnej herbaty; ale i po to, by rozluźnić napięcie i obłaskawić niejasne uczucie lęku; obudziło się ono we współpodróżnym już na początku opowieści, w momencie, gdy Pozdnyszew napomknął o sztylecie ze stali damasceńskiej (cios pewny), który to sztylet właśnie, gdzieś i kiedyś, stał się zbrodniczym narzędziem w jego ręku; mężczyzna ten pozbawił życia własną żonę; a teraz tę ponurą historię opowiada, uzasadniając, dlaczego i w jakich okolicznościach zabił ją; rekonstruuje i odtwarza etapy przeszłych zdarzeń, i swój, w tamtym okresie, proces myślowy. Był to bardzo ograniczony proces; i dopiero wstrząs, fakt dokonany, poruszył sumieniem mordercy; ale, w jego odczuciu, to nie on był temu wszystkiemu winny, a „potrzaskane” wzorce życia.
W „Sonacie Kreutzerowskiej” z całą wyrazistością, między słowami zasadniczego wątku, przewija się nieustannie niezgoda Tołstoja na nasze ludzkie udawanie, na hipokryzję, na moralność, a właściwie na naszą niemoralność, i przekonanie, że nigdzie i w żadnych okolicznościach nie jesteśmy sobą, że zawsze udajemy; i skoro zawieramy związki małżeńskie, to kierujemy się w tym przypadku wyłącznie egoizmem, bo przecież nie dla czegoś innego, a tylko z chęci czerpania tego, co najlepsze kosztem małżonki/małżonka - dla siebie; inaczej - w jakim celu mielibyśmy zakładać rodzinę, skoro pozostajemy i tak, bez związków czy w nich, obcymi dla siebie, żyjącymi obok siebie egoistami? Uff.
Czy chodzi o damy światowe, czy o pogardzane kobiety - „te same stroje, te same fasony, te same perfumy, to samo obnażanie ramion, pleców, piersi i opinanie sterczącego tyłka, ta sama namiętność do kamyków, do kosztownych błyskotek, te same zabawy, tańce, muzyka, śpiew. Jak tamte wabią na wszystkie sposoby, tak i te. Nie ma żadnej różnicy. Mówiąc ściśle, należy to tak sformułować, że prostytutki na krótką metę są zazwyczaj w pogardzie, prostytutki na długą metę – w poważaniu”[8]. Uff.
Tak skrajne stanowisko Tołstoja, gdy głębiej się zastanowić, pozwala domyślić się, że pisząc ten utwór był on bardzo, ale to bardzo rozgoryczony, w pesymistycznym usposobieniu był, i nawet bliskim był może ostatniego kroku; rozczarowanym z pewnością instytucją małżeństwa, i niewykluczone, że wątpiącym w sens życia; lecz – nie umknie uwadze czytelnika i to, że zafundował on sobie i innym tym tekstem istny karnawał rozhisteryzowania, i świadomie, nie da się ukryć, eksponował uczucie mizoginii.
Ale też nie da się ukryć, że twórca „Sonaty Kreutzerowskiej” ukazując studium psychologii człowieka zranionego w miłości własnej, ujawnił niebywałą o nim wiedzę, a też sprawne pióro, dające złudzenie swobody przy konstruowaniu złożonej budowli; bo czy rzeczywiście Pozdnyszew mógł czuć się zraniony? Oto jest pytanie.
Ja myślę, że ranę rzeczywistą sam sobie on zadał, zanim piętrzące się kaskadami uczucie zazdrości w obłęd wciągnęło go; reszta jest – wydumaniem. I dodam, że nie wydaje mi się, by kochał on swą żonę, o czym odwrotnie akurat w opisie na okładce „Sonaty Kreutzerowskiej”, lecz po prostu i zwyczajnie, i naturalnie przecież, obok uczucia zazdrości, nienawiści... odczuwał on erotyczną zmysłowość, bo „w istocie [...] wszystko polegało na tym, że w dżerseju było jej bardzo do twarzy, także i w lokach, i że po spędzeniu blisko niej dnia zachciało [mu] się jeszcze większego zbliżenia”[9].
Tekst „Sonaty Kreutzerowskiej” jest momentami bardzo brutalny, aż mróz dotyka ciała, ale rzadki to popis trafnego uchwycenia, w prostych słowach, skomplikowanego mechanizmu działań człowieka, tych sytuacyjnych i nieobliczalnych też, jako konsekwencji indywidualnego i ograniczonego procesu myślowego.
W tym smutnym w wymowie utworze artysta odnajduje jednak szeroko już rozsławioną „srebrną nić”, nić nadziei na choćby poprawne „bliźnich obcowanie”. Sumienie.
Opowieść kończy się, kurtyna opada; zbliża się stacja końcowa. I... o, losie!
W listopadzie 1910 roku Lew Tołstoj ucieka z Jasnej Polany, krążąc czas jakiś koleją żelazną wokół niej, pragnąc jednocześnie być blisko matecznika i jak najdalej od niego. Wreszcie - Jasna Polana znika, dosłownie i w przenośni znika; a starzec, sławny pisarz, z siwą długą brodą, z gorączką i zapaleniem płuc, wysiada z pociągu na stacji Astapowo. W domku zawiadowcy po kilku dniach – umiera. Jak uciekł? i czy uciekł? Tylko on jeden wie.
---
[1] Stanisław Brzozowski, „Pamiętnik”, wyd. Czytelnik, Warszawa 2000, s. 36.
[2] Tamże, s. 38.
[3] Lew Tołstoj, „Sonata Kreutzerowska: Opowiadania”, przekład: Maria Leśniewska, Eleonora Słobodnikowa, wyd. KiW, Warszawa 1987, s. 92.
[4] Fragment listu Rainera Marii Rilkego do Zofii Nikołajewny Schill – to jest wspomnienie jego pobytu razem z Lou Andreas Salomé w maju 1900 roku u rodziny Zofii i Lwa Tołstojów w Jasnej Polanie; za: Wilhelm Szewczyk, „Marnotrawstwo serca, czyli Lou Andreas Salomé”, wyd. Śląsk,
Katowice 1980, s. 159.
[5] Tamże, s. 159.
[6] Maria Leśniewska, „Posłowie”, w: Tatiana Suchotina-Tołstoj, „Wspomnienia”, przekład: Marta Okołów-Podhorska, Elżbieta Wassongowa, wyd. Czytelnik, Warszawa 1983, s. 580.
[7] Tamże, s. 578.
[8] Lew Tołstoj, „Sonata Kreutzerowska: Opowiadania”, op. cit., s. 86.
[9] Tamże, s. 82.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.