Dodany: 17.07.2008 19:18|Autor: dot59
Wyfrunąć z pustego gniazda...
Kate ma czterdzieści kilka lat i wszystko to, co składa się na pojęcie „życiowej stabilizacji”: przestronny dom z ogródkiem w porządnej dzielnicy; pełną rodzinę złożoną ze statecznego i dobrze zarabiającego męża oraz czworga dorosłych dzieci, z których każde żyje już praktycznie na własną rękę, choć jeszcze pomieszkuje pod rodzinnym dachem; żadnych kłopotów finansowych, żadnych chorób, żadnych skandali.
I nagle, gdzieś między zagotowaniem wody a podaniem kawy, „tak, jak robią to kobiety od setek lat”[1], „ubrana w tę swoją suknię, odpowiednią na popołudnie w rodzinnym gronie”[2], z przerażającą ostrością uświadamia sobie, że nie może i nie potrafi już „oczekiwać niczego innego, jak przechodzenia od pełnej aktywności gospodyni domowej do inercji starości”[3]. A co gorsza, „to wszystko, co robi, i wiele z tego, co myśli, zostało po prostu, jak suknie, wyjęte z szafy i nałożone, a co więcej, że to, co naprawdę czuje, jest jeszcze czymś innym”[4]. Wtedy właśnie, jak przysłowiowy deus ex machina, zjawia się znajomy męża z usilną prośbą, by zechciała przyjąć propozycję dorywczej pracy w charakterze tłumacza na międzynarodowej konferencji. Kate nie bardzo wyobraża sobie pozostawienie dziewiętnastoletniego syna – jedynego członka rodziny, który miał jej towarzyszyć podczas spędzanych w domu wakacji – samego, lecz oto chłopak oświadcza, że właśnie zmienił plany. I znów nieomal bez udziału Kate jej los zostaje przypieczętowany; mąż i dzieci rozjeżdżają się w świat, dom wynajmują zagraniczni turyści, a ona po raz pierwszy od prawie ćwierćwiecza ma okazję być kimś innym, niż tylko „panią doktorową Brown”. Szokująco wysoka gratyfikacja to tylko jedna z niespodzianek, jakie czekają ją w świecie bez pralki, zlewozmywaka i tacy z kawą; o wiele większym zaskoczeniem jest dla niej fakt, że bodaj pierwszy raz w życiu sama decyduje o tym, co robi, co je i jak się ubiera – i że wciąż może podobać się mężczyznom, nawet znacznie młodszym...
W którą stronę pokieruje ją ten nieoczekiwany zwrot świadomości? Co zrobi z czasem zyskanym nagle tylko dla siebie – i z nową wiedzą o sobie? Czy to, co się teraz wydarzy, zaważy na jej dalszym życiu, czy będzie tylko niewartym uwagi epizodem?
Nim autorka zechce odpowiedzieć na te pytania, niejedna czytelniczka zada je sobie w odniesieniu do siebie samej. Czy jesteśmy tym, kim chciałybyśmy być, czy tym, kim uczynił nas konwenans, potrzeby i oczekiwania innych? Czy syndrom pustego gniazda dotyka wszystkie matki dorosłych dzieci i czy rzeczywiście, spełniwszy swoje rodzicielskie zadanie, nie można doświadczyć już „niczego więcej poza po prostu starzeniem się: tego dziedzictwa i kontynuacji procesu dorastania”[5]?
Niewiele chyba jest zamężnych kobiet w średnim wieku, którym całkowicie obce są rozterki Kate. Lessing rozumie je jak mało kto, bo też pisząc tę powieść była niewiele starsza od swej bohaterki, której portret psychologiczny jest jednym z najlepszych, jakie udało mi się napotkać we współczesnej literaturze. Dla niego właśnie, i dla ładnego, pełnego, wyrazistego języka - znacznie bardziej niż dla warstwy fabularnej, dość skromnej, a w dwóch ostatnich rozdziałach cokolwiek rozwleczonej (właśnie ten chwilowy „brak ikry” sprawił, że mój początkowy entuzjazm nieco przygasł i z początkowej tendencji szóstkowej spuściłam na piątkę z niewidocznym minusem) - warto „Lato przed zmierzchem” przeczytać.
Zajrzyjmy w ten wizjer, który otwiera przed nami autorka – niezależnie od tego, ile mamy lat i jakiej jesteśmy płci; jeśli nie zobaczymy w nim siebie, może zrozumiemy, co myśli i czuje bliska nam kobieta – matka, żona, siostra...
---
[1] Doris Lessing, „Lato przed zmierzchem”, przeł. Beata Rewkiewicz-Sadowska, wyd. WAB, Warszawa 2008, s. 12.
[2] Tamże, s. 13.
[3] Tamże, s. 11.
[4] Tamże, s. 7.
[5] Tamże, s. 11.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.