Dodany: 06.07.2008 18:04|Autor: dot59
Miłość i posiadanie
UWAGA: może zawierać dyskretne informacje ważne dla treści książki!!!
Sprzed trzydziestu kilku lat, kiedy po raz pierwszy przeczytałam prawie jednym tchem monumentalną sagę Galsworthy’ego (to jest, nie tylko samą „Sagę rodu Forsyte’ów”, ale też stanowiące jej kontynuację i co najmniej równe objętością „Nowoczesną komedię” i „Koniec rozdziału”), pozostało mi dość mgliste wspomnienie świata dżentelmenów z bokobrodami, w cylindrach i tużurkach, rozprawiających o cenach nieruchomości i testamentach, i dam w powłóczystych sukniach i wielkich kapeluszach, zajmujących się głównie „bywaniem” – a na tym tle historii miłosnych, zaskakująco żywych i emocjonalnych jak na chłodny angielski klimat i takąż obyczajowość. Ze względów oczywistych najmocniej odczuwałam wówczas dramat Jona i Fleur, niemal moich rówieśników, których pierwsze uczucie, silne i szczere, zostało zdławione przez echa historii wcześniejszej o jedno pokolenie, lecz wciąż budzącej zgrozę wśród statecznych i powściągliwych Forsyte’ów.
Powtórna lektura przypomniała mi, że nie tylko ta jedna para bierze udział w wątkach miłosnych sagi. Praktycznie każdy spośród pierwszoplanowych bohaterów zostaje doświadczony jakąś uczuciową klęską, a jeśli nie klęską, to przynajmniej wstrząsem. Młody Jolyon, uwikłany w małżeństwo z rozsądku, pierwszy w historii rodziny czyni desperacki – i jakże skandaliczny, gdy mierzyć go ówczesną miarą! – krok, wskutek którego zasłuży na wzgardę i politowanie wszystkich bez wyjątku krewnych, dzięki któremu jednak odnajdzie własną drogę, jeśli nie lepszą, to na pewno swobodniejszą i bogatszą duchowo niż ta narzucana jemu i jego rówieśnikom przez konwenans. June w dzieciństwie praktycznie traci kontakt z ojcem, a jako młoda dziewczyna przeżywa pierwszy zawód miłosny, z którego nie pozbiera się przez wiele lat. Irena oddaje się niekochanemu mężczyźnie – zapewne ze względów czysto materialnych – by wkrótce zrozumieć swój błąd, zatracić się w szalonym, przeczącym wszelkiemu rozsądkowi romansie, i mimo woli stać się przyczyną dramatu czworga ludzi; nie dość tego, po latach samotności natrafia wreszcie na kogoś, kto chce obdarzyć ją pełnym i dojrzałym uczuciem, lecz zrządzeniem losu ten ktoś jest kuzynem porzuconego małżonka... Soames dwukrotnie przekonuje się, że jego miłość zostaje wzgardzona lub zlekceważona; ale czy zdaje sobie sprawę z tego, ile jest w tej miłości bezinteresownego oddania drugiej osobie, a ile tylko pragnienia posiadania kobiety na własność, tak samo jak owego feralnego domu w Robin Hill?
Cały zaś splot tych historii jest żarliwym protestem przeciw „forsytyzmowi” – zjawisku zadziwiająco pokrewnemu dulszczyźnie, choć przyodzianemu w znacznie wykwintniejszą szatę – stanowiącemu doskonały kondensat sztywnej mieszczańskiej obyczajowości, obłudy i groszoróbstwa. Galsworthy jest bodaj pierwszym - a przynajmniej pierwszym przychodzącym mi na myśl – autorem tak otwarcie głoszącym prymat miłości przed rozsądkiem. Wcześniejszych literackich wiarołomców raczej nie omijała kara; marny koniec spotkał Tristana i Izoldę, panią de Renal, Annę Kareninę – tymczasem tutaj ci, którzy pójdą za głosem serca, doświadczą mnóstwa goryczy i bólu, ale w ostatecznym rozrachunku doczekają się szczęścia i harmonii, o jakich nie mogliby marzyć, gdyby nie ten pierwszy, skandaliczny postępek...
A pamiętajmy, że cała historia zaczyna się jeszcze za życia królowej Wiktorii, kiedy spośród wszystkich słów dotyczących relacji między dwojgiem ludzi płci odmiennej obywatelstwo w języku publicznym zyskały sobie wyłącznie te odnoszące się do kwestii, nazwijmy to, administracyjnych (zaręczyny, ślub, posag), zaś wszystko, co poza tę tematykę wychodziło, było tabu („Droga pani, pani porusza temat, o którym się u nas nie mówi”[1], powiada ciotka Julia do znajomej, nazbyt zainteresowanej pożyciem Soamesa i Ireny). Zresztą przeważnie nie było potrzeby rozprawiania o namiętnościach, rozpaczach, zdradach i rozwodach, bo „dwie cechy, charakteryzujące prawdziwego Forsyte’a: niezdolność oddania się czemukolwiek duszą i ciałem oraz poczucie własności”[2] skutecznie sprzyjały kultywowaniu fikcji; jak z goryczą zauważa młody Jolyon, wśród ludzi należących do jego klasy „podstawą świętości węzłów małżeńskich jest świętość rodziny, a świętość rodziny oparta jest na świętości posiadania. A przecież ci wszyscy ludzie są wyznawcami Tego, który nigdy nie posiadał nic na własność”[3].
Opowieść o ścieraniu się forsyte’owskiej mentalności z niepokornym duchem nowych czasów, coraz wyraźniej dochodzącym do głosu wśród przedstawicieli kolejnych pokoleń rodziny, to wątek równie ważny – o ile nie ważniejszy – jak ten miłosny.
A w tle i trochę wielkiej polityki, która – jak zawsze! - zbiera ofiary spośród najmniej w nią zamieszanych, i mnóstwo drobnych obyczajowych smaczków (zdumienie Soamesa na wieść, że jego długoletni lokaj ma swoje życie prywatne; komiczne sceny z biura detektywistycznego pana Polteeda; uwagi pokojowej Smither o starym Tymoteuszu, itd.), i cała galeria żywych, wyrazistych postaci, i to nie tylko na pierwszym planie (Soames, czterech Jolyonów, Irena, June, Fleur), ale i w epizodach (Monty, Tymoteusz, Julia).
Lektura jest więc czystą przyjemnością, której nie psuje nawet obecna w tym wydaniu spora ilość literówek i przejęzyczeń (takich np. jak: „nie udało mu się nawet przeżyć własnego podniebienia słynnego podniebienia”[4]); jedyne, co mi nie w smak, to brak dostępu do opowieści o losach kolejnej generacji Forsyte’ów...
---
[1] John Galsworthy, „Saga rodu Forsyte’ów” t. I, przeł. Róża Centnerszwerowa, wyd. Hachette Livre Polska, Warszawa 2006, s. 269.
[2] Tamże, s. 222.
[3] John Galsworthy, „Saga rodu Forsyte’ów” t. II, przeł. Jerzy Bohdan Rychliński, wyd. Hachette Livre Polska, Warszawa 2006, s. 225.
[4] John Galsworthy, „Saga rodu Forsyte’ów” t. I, op. cit., s. 35.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.