Dodany: 06.06.2008 17:54|Autor: dot59
Czerwona kreda, zielona kreda czy niebo?
Wiedziałam, że kiedyś, prędzej czy później, przyjdzie mi się zmierzyć z utrwalonym w pamięci mitem „Gry w klasy” jako lektury rewelacyjnej i rewolucyjnej, dzięki której odkryłam nowe możliwości literatury i nowe jej obszary. To prawda, uległam modzie, a może i snobizmowi, bo któryż licealista czy student z lat 70., mający aspiracje intelektualne, nie sięgnął wówczas po tę niezwykłą powieść – lecz gdybym się wtedy oparła pokusie, może na zawsze pozostałabym zamknięta na wszelkie przejawy nowatorstwa i eksperymentu literackiego? Może nigdy nie poznałabym autorów, którzy – jak Puig czy Donoso – mieli wtedy swoje pięć minut wśród polskich czytelników głównie dlatego, że utwory ich wydano w tej samej serii, co kultowe dzieło Cortázara?
Tak czy inaczej, bałam się tego powtórnego zetknięcia, bo o ile w przypadku tytułów kiedyś niedocenianych zawsze istnieje możliwość dostrzeżenia w nich czegoś więcej, o tyle coś, co dawniej było wyjątkowe i ponad wszystko, często okazuje się w takiej sytuacji rozczarowaniem i nie wiemy nawet, jak tłumaczyć sobie niegdysiejszą fascynację: własną niedojrzałością, ulegnięciem cudzym wpływom, a może odniesieniem do jakiejś sprawy czy idei wtedy ważnej, a dziś zgoła wstydliwej?...
Bałam się, ale równocześnie „Gra w klasy” zaczęła jakoś niepostrzeżenie przesuwać się na czoło w gigantycznej kolejce książek oczekujących na ponowne czytanie, a kiedy w zestawie moich lektur dwa czy trzy razy z rzędu pojawił się motyw Paryża, poczułam, że czas zaryzykować. I oto, ku wielkiej mojej uldze, już po wszystkim. Do zrzucenia „Gry w klasy” z piedestału nie doszło, choć podejrzewam, że gdyby udało mi się wskrzesić z popiołów mój dziennik z czasów licealnych, w którym notowałam między innymi wrażenia z lektur, argumentacja uzasadniająca wyniesienie jej na tenże piedestał byłaby cokolwiek inna od dzisiejszej. Ale nadal, po tych trzydziestu z górą latach, dominuje przeświadczenie, że jest to powieść wielka i ważna, którą przeczytać warto, nawet jeśli efektem będzie stwierdzenie: „nie, to nie moja bajka!”, „nie, ten sposób pisania mi nie odpowiada!”.
Warto, i to nie tylko „normalnie (…) bez wyrzutów sumienia rezygnując z dalszego ciągu”[1], ale i według schematu alternatywnego, w którym rozdziały zawierające zasadniczą część fabuły poprzetykane są w sposób pozornie chaotyczny pod-scenkami, pod-dialogami, cytatami z prawdziwej i fikcyjnej literatury i prasy. Ależ, u licha – może ktoś zawołać – po co zaśmiecać dramatyczną intrygę jakimiś takimi zwariowanymi wtrętami?! Urywki tekstów bluesowych i jazzowych utworów, których słuchają bohaterowie, wyjątki z twórczości Morellego, o której tak zapamiętale dyskutują członkowie Klubu Węża – niechby jeszcze, ale po kiego diabła te dziwaczne fragmenty doniesień prasowych o papużce zamkniętej w zbyt ciasnej klatce czy złamanej nodze księżnej X, po co opis snu Anaïs Nin i „źródłosłów rzeczownika persona według Gaviusa Barrusa”[2]? I będzie miał świętą rację ten, kto zada podobne pytanie. Lecz nie uzyska na nie odpowiedzi, tak samo jak nie dostałby jej, gdyby zapytał, po co nasza pamięć zachowuje tak zbędne detale, jak nazwa egzotycznego dania, którego najpewniej nigdy nie spróbujemy, słowa zasłyszanej przypadkiem wulgarnej śpiewki, których w żadnych okolicznościach nie powtórzymy na głos, albo układ szpalt w nieukazującym się od lat czasopiśmie. I może – tak jak Horacio – nie zrozumie, „dlaczego tak musi być, dlaczego tu jesteśmy, dlaczego pada”[3]. Chyba że – jak Ronald – przyjmie, iż „rzeczywistość jest tu, a my w niej w środku, tyle że rozumiejąc ją każde na swój sposób”[4].
Bo nasza rzeczywistość rzadko jest – a może wcale nie bywa? – uporządkowaną przestrzenią, w której każde wydarzenie, każdy strzęp informacji, każdy skrawek dźwięku i obrazu ma swoje miejsce, przewidywalne i identyczne dla wszystkich. Bo oprócz wielkich miłości, wielkich dramatów i wielkiej historii jest w niej pełno banalnych i pozornie nic nieznaczących detali, które mogą na zawsze takimi pozostać, ale mogą też „na drodze idiotycznej zależności skutku od przyczyny, krzesła od sznurka, klamki od ręki, ręki od woli, woli od…”[5] stać się bramą prowadzącą w zupełnie inną – a przecież równie rzeczywistą – rzeczywistość. Bo bohaterowie – zwłaszcza Maga i Oliveira, ale także i Morelli, i Gregorovius, i Travelerowie – całymi swoimi istotami, każdym gestem, każdym dialogiem komunikują nam: życie jest jak gra w klasy. „Czerwona kreda, zielona kreda, NIEBO”[6], chyba że kamyk, jak niedopałek rzucony przez Horacia z okna na kredowy diagram, upadnie w całkiem inne miejsce. A jeśli nie jak gra w klasy, to jak cyrk. Albo jak szpital psychiatryczny. Co zresztą na jedno wychodzi, bo za każdym razem przekłada się na zestawienie tych samych przymiotników: zaskakujące, nielogiczne, nieprzewidywalne…
Ale nawet gdy pominie się poszukiwanie tego przesłania, nadal z treści „Gry w klasy” pozostanie bardzo wiele. Na przykład przypowieść o miłości, która z twórczej staje się destrukcyjną dla obojga zaangażowanych, choć żadne z nich tego nie chce. Albo obrazek rodzajowy z życia międzynarodowej paryskiej cyganerii z lat pięćdziesiątych, z tymi wszystkimi szczegółami i smaczkami, jak „czerwone firanki pocerowane i pełne łat”[7], „wyplatane krzesełka, zblakłe leżaki, na ziemi kawałki ołówków i drutu, wypchana sowa z nadgniłym łebkiem”[8], „Lutecja i jej mieszkańcy, światło zielonych świec”[9], „muzyka, która zbliżała do siebie młodych z płytami pod pachą, która ofiarowywała im nazwiska i melodie niczym hasła, ażeby mogli się rozróżnić, zetknąć, czuć mniej samotni w biurach, wśród rodzin, wśród nieskończonych goryczy miłości, muzyka, która pozwala na wszystko, zarówno wyobraźni, jak gustom”[10], z niekończącymi się dyskusjami o „zbędności empirycznej ontologii”[11], „magicznym porządku rzeczy”[12], „równoznaczności myśli z prądem elektromagnetycznym”[13] wśród morza alkoholu i ton papierosów. Albo opowieść o dramacie człowieka zagubionego w swoim poszukiwaniu – czego, miłości, prawdy, nadrzędnej idei? – i przez to poszukiwanie z własnej woli wykorzenionego, tak że „w Paryżu wszystko było dla niego Buenos Aires i odwrotnie”[14], i bez względu na to, gdzie się znajdował, zmuszonego zadawać sobie pytanie: „Do czego służy wiedzieć, lub wierzyć, że się wie, że każda droga jest fałszywa, jeżeli żadna z tych dróg nie jest naszym celem?”[15], by w kulminacyjnym momencie dojść do wniosku, że „najlepszą rzeczą, jaką mógłby zrobić, byłoby wychylić się jeszcze trochę na zewnątrz i pozwolić sobie spaść, klap, skończyło się”[16]. Albo zawarte w pismach Morellego i dyskusjach pozostałych bohaterów o jego twórczości rozważania nad istotą i zadaniami literatury.
Zaiste, nie jest tylko czczą przechwałką stwierdzenie autora, że „na swój sposób książka ta zawiera w sobie wiele książek”[17] – i tylko od nas zależy, którą z nich wybierzemy. A może wszystkie? Rzućmy kamykiem: „czerwona kreda, zielona kreda, NIEBO”[18]…
---
[1] Julio Cortázar, „Gra w klasy”, przeł. Zofia Chądzyńska, wyd. Mediasat Poland, Kraków 2007, s. 5.
[2] Tamże, s. 520.
[3] Tamże, s. 161.
[4] Tamże, s. 160.
[5] Tamże, s. 321.
[6] Tamże, s. 453.
[7] Tamże, s. 31.
[8] Tamże, s. 43.
[9] Tamże, s. 48.
[10] Tamże, s. 69.
[11] Tamże, s. 131.
[12] Tamże, s. 164.
[13] Tamże, s. 425.
[14] Tamże, s. 13.
[15] Tamże, s. 282.
[16] Tamże, s. 335.
[17] Tamże, s. 5.
[18] Tamże, s. 453.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.