Dodany: 26.05.2008 19:25|Autor: norge
Urodzona w kraju, gdzie bogowie przybierają postać różnych krajobrazów...
„Pamiętam, jak pewnego dnia, jako młoda dziewczyna, siedziałam gdzieś razem z przyjaciółmi, gdzieś w Oslo. Wszyscy opowiadali o swoich planach na życie, ale nikt nie był ciekawy, co ja mam do powiedzenia. Wydawałam im się przeraźliwie nudna. Z drugiej strony, gdyby zapytali mnie o plany, nie wiem co bym im odpowiedziała. Nie wierzyłam, ze mogę czegoś dokonać ani w życiu zawodowym, ani osobistym”[1].
Czy to możliwe, że tak wspomina swoją wczesną młodość jedna z najwybitniejszych skandynawskich artystek, aktorka o niezwykłej urodzie i wielkim talencie, ta, która osiągnęła sukces również jako reżyser? Właśnie ona, znana i podziwiana na całym świecie?
Wywiad-rzeka z Liv Ullmann pod tytułem „Linie życia” jest nietypowy, bo Ketil Bjørnstad, pisarz i muzyk jazzowy, a przy tym bliski przyjaciel domu, wzbogacił go elementami reportażu oraz powieści i uzupełnił zapiskami z pamiętnika artystki. Cały ten kolaż nadspodziewanie się udał. Czytelnik zyskuje szerszy obraz postaci, słysząc zarówno samą Liv, jak i cudzy głos mówiący o niej. Jest więc mowa o drodze do sukcesu i cieniach sławy, nadużywaniu alkoholu i pracoholizmie, wreszcie o starzeniu się i chorobie. Całość przeplatana jest barwnymi anegdotami ze świata filmu i polityki.
Liv Ullmann próbuje pozbierać wydarzenia z przeszłości, które teraz znaczą dla niej więcej niż wtedy, gdy działy się naprawdę. To wszystko, o czym myślała od chwili, gdy jako mała dziewczynka z Trondheim nagle, albo i nie nagle, zrozumiała, czego chce od życia. Od tamtej pory ciągle pisała, bez przerwy. I nadal pisze. Nie potrafi przestać. Jest, jak sama o sobie mówi, starzejącą się kobietą. Przeszła bardzo ciężką chorobę połączoną z wylewem. Dotarła do tego punktu, kiedy nareszcie potrafi spojrzeć na świat poprzez swoje kolejne przebrania, które przez wszystkie lata przeszkadzały jej nazywać rzeczy po imieniu. I może właśnie teraz, po raz pierwszy w życiu, rzeczywiście j e s t tą kobietą.
Z Ketilem Bjørnstadem postanowiła porozmawiać o tym, jak to jest być czyjąś córką i matką. Przyznaje, że przez całe życie, od kiedy była dzieckiem, kupowała miłość. Najpierw miłość i uwagę mamy, potem koleżanki, wreszcie swojej córki. Teraz, kiedy czas zmierzchu staje się powoli jej udziałem, już wie, że człowiek ma zaledwie tyle czasu, żeby spróbować kogoś kochać. Poznanie kogoś naprawdę trwałoby zbyt długo. Dojrzewanie Liv polega na tym, aby pozwolić innym być. I pozwolić sobie na bycie tym, kim się jest. Pokochać ograniczenia, które niesie z sobą życie. Nauczyć się, że można dobrze się czuć wśród czterech ścian. W ciszy. Bo ludzie zapominają, że tak naprawdę są swoim marzeniem, jedynym, jakie mogą mieć...
Liv Ullmann przez większość życia była artystką, w wielu dziedzinach sztuki. Materiałem przez nią wykorzystywanym jest życie; to, które wiedzie, i to, które widzi dokoła siebie, życie, o którym czyta, życie, w które się nieustannie wsłuchuje. Odkryła, że tworząc czuła się zawsze najbardziej sobą. „Pisząc – jestem w nieustannym ruchu. Pisząc – zmieniam się. Zmieniają się moje myśli. Zmienia mnie cisza dokoła”[2].
Liv jest szczera do bólu, szczegółowa w opisach, a przy tym poetycka. W historii, którą snuje jest jakaś rozdzierająca szczerość. Opowiada o swoich trudnych związkach z mężczyznami, a zwłaszcza z Ingmarem Bergmanem. Pisze: „Bo miłość niejedno ma imię. Czasem jest jak grypa, a czasem wyrasta z ogromnego podziwu dla samego mężczyzny. Bywa tak zmysłowa i namiętna, że nie możesz się doczekać, kiedy następnym razem oboje będziecie nadzy. Zdarza się, ze jest wzajemnym zrozumieniem. Ale bywa również i tak, że jest jak objawienie, które przychodzi nocą, w szpitalu, gdy patrzysz na swojego mężczyznę z mnóstwem rurek i wenflonów przyczepionych do jego ciała”[3].
W liście do swoich wnuków wyraża życzenie: „Na koniec mam nadzieję, że kiedyś zrozumiecie, że nie jesteście wyłącznie świadkami wydarzeń, lecz ich uczestnikami i że wasz udział będzie mierzony liczbą uderzeń serca – a nie bogactwami, które być może uda się wam zgromadzić. [...] Obyście umieli okazać ludziom współczucie i nie bali się odrzucenia – obyście się nauczyli, czym jest miłość”[4].
Po przewróceniu ostatniej kartki „Linii życia” miałam trochę mieszane uczucia. Podobało mi się, nawet bardzo, ale pomyślałam, że może trochę za wiele w tej książce różnych mądrości, takich rodem z poradnika „Jak żyć i być”. Jednak kiedy po kilku dniach, pisząc tę recenzję, ponownie zaczęłam przeglądać to, o czym mówi Liv, moja pierwsza myśl rozwiała się. Czuję, że to nie żadna poza ani próba zaimponowania czytelnikowi. Ta kobieta taka po prostu jest. Mądra i prawdziwa. Umie patrzeć i dostrzegać. Chce i potrafi o tym opowiedzieć. Dlaczego więc mielibyśmy jej nie wysłuchać?
---
[1] Ketil Bjørnstad, „Liv Ullmann. Linie życia”, przeł. Milena Skoczko, wyd. słowo/obraz terytoria, 2007, s. 31.
[2] Tamże, s. 18.
[3] Tamże, s. 137.
[4] Tamże, s. 247.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.