Dodany: 14.04.2008 16:11|Autor: dot59
Zwierciadło uczuć, poligon myśli
I stało się; przeczytałam wreszcie książkę, o której marzyłam od wielu miesięcy, oczarowana jakimś cytatem czy kilkoma cytatami, dostrzeżonymi przypadkiem w czyimś czytatniku. Przeczytałam – i z trudem powstrzymałam chęć natychmiastowego przelania na papier gwałtownej lawiny odczuć bez wątpienia ważnych, ale ważnych dla mnie osobiście, zdawszy sobie sprawę, że w recenzji winnam pisać raczej o tym, co ważne dla wszystkich.
C o zatem jest ważne? Dlaczego „Księgę niepokoju”, te wyznania „koczownika w świadomości siebie”[1], niełatwo porównać z jakąkolwiek książką czytaną wczoraj, rok temu, kiedykolwiek? Czym jest i czym nie jest ten literacki ewenement sprzed kilkudziesięciu lat?
Łatwiej może zacząć od odpowiedzi na pytanie, czym nie jest. Nie jest powieścią, bo nie opowiada żadnej historii, a wszystkie prócz narratora postacie pojawiające się na jej kartach są zaledwie rekwizytami, mającymi mniejszy wpływ na otaczające je treści, niż pora dnia i pogoda. Nie jest traktatem filozoficznym ani zbiorem esejów, bo prócz obszernych rozważań o sztuce i jej wpływie na człowieka, o doświadczeniu i przeżywaniu, szczęściu i wolności, samotności i samoświadomości zawiera zapisy wrażeń zmysłowych i urywki prozy poetyckiej o najróżniejszej tematyce. Nie jest dziennikiem sensu stricto, bo nie sposób zidentyfikować czasu i porządku powstania poszczególnych jego fragmentów. Najbliższe prawdy będzie chyba stwierdzenie, że jest osobistym notatnikiem, odzwierciedlającym zmieniające się stany ducha i umysłu... ale czyje? Czy Bernardo Soares, pomocnik księgowego w Lizbonie, i Fernando Pessoa, niedoceniony za życia prozaik, będący przy tym, jak dowiadujemy się ze wstępu, „tak samo jak on szarym urzędnikiem i zatwardziałym kawalerem”[2], to jedna i ta sama osoba? Czy Pessoa celowo włożył w usta Soaresa te spośród swoich spostrzeżeń i przemyśleń, których nie chciał z jakiegoś powodu sygnować własnym nazwiskiem, czy też (co dość prawdopodobne, skoro wiemy, że Soares to tylko jedno z wielu fikcyjnych istnień, w imieniu których przemawiał, nadając im nazwiska, określone rysy osobowości i nazywając je swymi „heteronimami”[3]) bawił się stwarzaniem coraz to nowych tożsamości, z których każda była po trosze nim, a po trosze wytworem wyobraźni?
Równie niełatwo, jak określić charakter „Księgi niepokoju”, jest spróbować opowiedzieć jej treść. Bo też ona nie jest „o czymś”; ona jest CZYMŚ. Jest zwierciadłem uczuć, w którym odbija się ze zwielokrotnioną wyrazistością każdy napływ zniechęcenia, zwątpienia, znudzenia, abominacji do siebie i świata, każdy przebłysk radości, zachwytu, satysfakcji. Jest poligonem myśli, czasem pędzących jedna za drugą jak artyleryjska salwa, czasem pojawiających się pojedynczo jak zapóźniony wystrzał z karabinu marudera, przez swą niewczesność rozlegający się w pustce równie głośnym echem, jak cała wcześniejsza kanonada. Jest skalpelem dokonującym wiwisekcji skomplikowanej, zapętlonej osobowości, którego każde cięcie ujawnia jakąś warstwę dotąd niepodejrzewaną, wydobywa wrażliwość spomiędzy pokładów pozornej obojętności, odsłania wysepki wiary i nadziei w tkance nihilizmu i apatii. Jest obiektywem pozwalającym narratorowi patrzeć na siebie z zewnątrz, a czytelnikowi – zaglądać w duszę narratora i przy okazji... własną.
Jest wreszcie artystyczną tkaniną, splecioną z najwyborniejszych nici, jakie tylko można wysnuć z surowej materii języka. Oto „pejzaż abdykacji – aleje zaniechanych gestów, wysokie klomby nawet porządnie nieprześnionych snów, niekonsekwencje jak ściany żywopłotu jałowca dzielące puste ścieżki...”[4]; oto „nieokreślona, trzeźwa i niebieska bladość wodnego zmierzchu”[5]; oto „niebo, niebo we wszystkich kolorach, które blakną – białoniebieski, wciąż niebieskawa zieleń, bladoszary między zielonym i niebieskim, blade, odległe odcienie chmur, które nie są chmurami, ciemniejące żółtawo w gasnącą purpurę”[6] i „ostra, niemal bezbarwna wiązka światła, która przecięła jak nożem ciemną, drewnianą podłogę, ożywiając wokół siebie stare gwoździe i szpary między deskami, czarne linie na nie-białym tle”[7]. Oto fragmenty będące skończoną całością i luźne, urywane zdania bez kontekstu („Brzemię odczuwania! Brzemię tego, że trzeba odczuwać!”[8]; „Moja ciekawość, siostra skowronków.”[9]; „...święty instynkt nieposiadania teorii...”[10]), od pierwszego rzutu oka przywodzące na myśl – podobnie jak dramatyczne wyznania narratora o pogardzie dla własnej twórczości, o znikomości własnej osoby, o rozdarciu między pragnieniem wyrwania się z przytłaczającej monotonii codzienności a imperatywem pozostania w niej jako w najbezpieczniejszym azylu – powstałe w tej samej epoce dzienniki Kafki. W odróżnieniu jednak od nich, tekst Pessoi, choć również pełen wielopiętrowych wyrafinowanych konstrukcji słownych, raczej oszałamia niż męczy.
Gdyby nie kilka spośród tzw. „wielkich fragmentów” – tekstów powstałych znacznie wcześniej niż same monologi Bernarda Soaresa (jak informuje we wstępie tłumacz, w większości podpisanych prawdziwym nazwiskiem autora, a w skład „Księgi niepokoju” włączonych bardziej z braku innej koncepcji, niż według celowego planu), odbiegających od nich i stylistyką, i frazeologią, a kojarzących mi się z niestrawnym dla mnie nurtem młodopolszczyzny (te Rzeczowniki i Przymiotniki Pisane Dużymi Literami! te wykrzykniki kończące co drugie zdanie! te wytarte rekwizyty – śmierć, ból, ołtarze, lilie, kielichy, płomienie...!) – brakłoby mi słów na wyrażenie mojego podziwu dla tej pozycji. Ale i tak ledwie ich starcza, biorąc pod uwagę ogrom doznań, jakich mi przysporzyła.
[1] Fernando Pessoa, „Księga niepokoju Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie”, przeł. Michał Lipszyc, Świat Literacki, Warszawa 2007, s.98.
[2] Michał Lipszyc – „Wstęp”, tamże, s.5.
[3] Michał Lipszyc – „Wstęp”, tamże, s.5.
[4] Tamże, s. 49.
[5] Tamże, s. 159.
[6] Tamże, s. 185.
[7] Tamże, s. 339.
[8] Tamże, s. 117.
[9] Tamże, s. 198.
[10] Tamże, s. 205.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.