Baśnie z tysiąca i jednej nocy, czyli Katowice/Kraków/Poznań jadą do Częstochowy; 26.01.2014 r.
Dla mnie zlot w Częstochowie zaczął się już w sobotnie popołudnie, od momentu przyjazdu do gościnnego, jak zwykle, domu Alicji (Alicja225). Pierwszy dzień upłynął nam na wspominaniu biblioNETkowych spotkań i zlotów, a później w szerszym rodzinnym gronie na wesołej biesiadzie, hi hi*.
Nazajutrz, zaniepokojone nieco pogodą - ale nie taki diabeł straszny, jak go malują - ruszyłyśmy do miasta i bez większych problemów dotarłyśmy do Szeherezady. W lokalu, jak nazwa wskazuje urządzonym na modłę arabsko-turecko-orientalną plus papugi za szybą i pizza w menu, wskazano nam najpierw stolik na piętnaście osób. Ponieważ jednak część Ślązaków przestraszyła się pogody bardziej niż my (i absolutnie, w ogóle, naprawdę nic nikomu nie wyrzucamy...), ulokowałyśmy się w przytulnym kąciku dla naszej szóstki, z dala od papug, za to pod głośnikiem. Wkrótce po nas dotarła Marylek i Mielikki (również bez żadnych przygód), potem Misiabela (z przygodami, bo jej auto odmówiło współpracy w takim mrozie i skazało nieboraczkę na jazdę komunikacją), a na końcu, z małym dwugodzinnym poślizgiem, przybyła Szaraczek, mająca dla odmiany przygód bez liku, bo najpierw jej Leon odrzucił przeszczep w postaci wycieraczki, potem zgubiła się w objazdach, objazdach objazdów i rondkach wielkości rondla, a na końcu postanowiła ratować auto leżące w rowie, a przynajmniej jego pasażerów...
Stosiki zgromadziłyśmy całkiem pokaźne, zostało to udokumentowane fotograficznie głównie przez Alicję; przejrzałyśmy przytargane zasoby, z zapałem rzucając się na bardziej smakowite kąski, natomiast literackim clou spotkania była kompletnie zaczytana, gdzieniegdzie porysowana (któż z nas tego nie robił!) książeczka „Nocne kłopoty zabawek Doroty”, do której Mielikki i Misiabela mają ogromny sentyment z dzieciństwa.
Chciałabym napisać, że jak zwykle na spotkaniach biblioNETkowych siedziałyśmy w nabożnym skupieniu omawiając poszczególne lektury, bo znacznie ułatwiło by mi to płodzenie relacji (do czego zaraz na początku zostałam oddelegowana), niestety – w sposób nieuleczalny zbaczałyśmy na tematy poboczne, generując salwy śmiechu i nowe hasła-powiedzonka.
Tak więc lubiany przeze mnie hummus stał się „pastą z ciecierzycy bez smaku”; wraz z Marylkiem na wyścigi chowałyśmy sobie etui na okulary zanim zorientowałyśmy się, że mamy identyczne i to by wiele tłumaczyło; rozmowa zeszła na humanitarne zabijanie myszy dla sów, i mam tu na myśli sowy sowy, a nie Sowę naszą kochaną, która jak mniemam myszami się nie żywi... Przy okazji omówiłyśmy faunę swojską i rodzimą (psy, koty, myszy, jeże, szczury, sowy), a także egzotyczną (kangury, węże, czarne wdowy) – naszła mnie w tej chwili refleksja, że anegdoty o zwierzętach są chyba najczęściej poruszanym wątkiem na spotkaniach, częstszym nawet niż książki i progenitura ludzka. I dobrze, bo zaprezentowany przez Misiabelę sposób, w jaki jej kot pozbywa się tabletki (a wyczuje ją zawsze!) spowodował, że długo musiałyśmy się uspokajać.
Ponadto doszłyśmy do wniosku, że szmeterling nie brzmi jednak tak ładnie jak papilą, baterflaj, albo chociaż motyl; opowiedziałam też jak się leczy Nohavicę (ta jednostka chorobowa jest akurat nieuleczalna, ale to dobrze!), a Szaraczek z wrodzoną sobie fantazją, a językiem rodem z protokołów policyjnych, wyjaśniła nam dlaczego zgon w śmietniku jest mniej przyjemny niż włamanko do mieszkanka, ale lepszy niż topielec - dużo wspólnego ma to z siarczystymi mrozami. Za pomocą pouczających przykładów przestrzegła nas też przed bezczelnymi oszustwami wszelakimi. Ze smutkiem skwitowałyśmy, że niestety brak nam takiego tupetu.
Znalazłyśmy też schowek, ale zgoła nie chodzi o schowek biblioNETkowy, tylko o eufemistyczną nazwę pewnego przybytku, w którym niektóre z dziewczyn postanowiły szukać ptaszków...
Najlepszym jednak tekstem popisała się Alicja, która podczas bezpośredniej relacji telefonicznej z Olimpią beztrosko orzekła, że „z obecnych się nie naśmiewamy”. Ale chyba Was to nie zaniepokoiło, prawda???
Skoro mowa o nieobecnych i/lub tych którzy nie dotarli, to serdecznie dziękujemy za pozdrowienia od: Dot i Miciusia, Cirilli, Viv, Leny, Jakozak, Jelonki i Warwiego, oraz Olimpii i Jarka – byli z nami duchem!
Spotkanie dobiegło końca po sześciu godzinach, ale to o wiele za krótko, by Szaraczek rozkręciła się na tyle, by pokazać nam taniec brzucha... Już nie mogę doczekać się kolejnych zjazdów śląsko-częstochowsko-krakowskich (i wszystkich pozostałych oczywiście!), bo jak zwykle czuję niedosyt, i życzę sobie tylko, by grono przybyłych ciągle rosło. Nieustająco zapraszam też do krainy pyrą i gzikiem płynącej.
Na koniec chciałam podziękować Alicji, która po pierwsze przyjęła mnie niezwykle gościnnie i wytrzymała ze mną dwa dni, a po drugie ostro mobilizowała do napisania relacji. Ponieważ mam świadomość, że jest bardzo niekompletna (relacja, nie Alicja), a brak mi niestety talentu Czajki do rejestrowania wszystkich faktów w swoim zasięgu, a często też poza nim - liczę na uzupełnienia w komentarzach!
*znaczące hi,hi.