Dodany: 10.01.2014 22:27|Autor: misiak297

Czytatnik: Misiakownik

5 osób poleca ten tekst.

Moje spotkania z siostrami Bronte


Są książki, których przeczytania nie odpuściłbym nawet za milion dolarów (tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że łatwo rezygnować z miliona dolarów, którego się nie ma). Myślę, że do tej kategorii mogę zaliczyć powieści sióstr Bronte, a zwłaszcza dwie z nich – „Wichrowe Wzgórza” i „Dziwne losy Jane Eyre”.

Pierwszy raz z powieściami pisarek z Haworth (czy może – w świetle najnowszych badań – powinienem napisać: pisarki z Haworth) zetknąłem się za pośrednictwem ekranizacji. Mogłem mieć z osiem lat, kiedy obejrzałem „Wichrowe Wzgórza” emitowane w telewizji publicznej. Była to wersja z demonicznym Ralphem Finnesem i Juliette Binoche w podwójnej roli). Oglądałem dzielnie, choć byłem stanowczo za mały, żeby zrozumieć, co właściwie dzieje się na ekranie. Pamiętam tylko jedno postanowienie. Powiedziałem sobie, że kiedyś, kiedy będę wystarczająco duży, żeby zrozumieć książkowy pierwowzór, przeczytam powieść Emily Bronte.

Ta chwila nadeszła parę lat później. Do moich rąk trafił tak zupełnie sczytany egzemplarz „Wichrowych Wzgórz”. Okładka była tak pogięta, że z trudem można było dopatrzyć się trochę zbyt romansowego obrazka (może to i lepiej). Przeczytałem słowa Iwaszkiewicza o piekle, które musiała w sobie nosić Emily Bronte. Zajrzałem i… przepadłem. Lektura tej książki nie zajęła mi dużo czasu – może dlatego, że czytałem ją, kiedy tylko mogłem (nawet podczas szkolnych przerw – zaszywałem się w kącie i z rozczarowaniem szedłem na kolejne lekcje po dzwonku. Musiałem porzucać mroczne wrzosowiska i bohaterów wyniszczanych przez namiętności, aby zagłębiać meandry zupełnie nieinteresującej mnie fizyki, matematyki czy geografii. W końcu jednak odwróciłem ostatnią stronę. I stwierdziłem, że to jest najlepsza powieść o miłości, jaką czytałem do tej pory. Tę opinię podtrzymuję do dziś (powtórka z lektury poczyniona parę lat temu, ugruntowała moje przekonania). I może mnie już specjalnie nie dziwi, ale wciąż zachwyca fakt, że powieść, która została napisana ponad sto pięćdziesiąt lat temu wywołuje takie emocje. Wiem, że tego doświadczenia czytelniczego nie zapomnę. Dla mnie zresztą „Wichrowe Wzgórza” zawsze pozostaną zagadką – choć wydaje mi się, że znam tę książkę tak dobrze. I zawsze to niezwykłe miłosne credo będzie mnie wyjątkowo poruszać (tak bardzo, że chyba nie zaakceptuję go w innym przekładzie niż Sujkowskiej):

„Nie umiem tego wyrazić, ale z pewnością każdy człowiek zdaje sobie sprawę, że istnieje jakaś część nas samych gdzieś całkowicie poza nami. Na cóż by się zdało moje istnienie, gdyby ograniczało się tylko do tego świata? Ilekroć cierpiałam dotąd, zawsze to były cierpienia Heathcliffa. Widziałam je i czułam od pierwszej chwili. Przewodnią myślą mojego życia jest on. Gdyby wszystko przepadło, a on jeden pozostał, to i ja istniałabym nadal. Ale gdyby wszystko zostało, a on zniknął, wszechświat byłby dla mnie obcy i straszny, nie miałabym z nim po prostu nic wspólnego. (…) Moja miłość do Heatcliffa jest jak wiecznotrwała ziemia pod stopami. Nie przykuwa oka swoim pięknem, ale jest niezbędna do życia. Nelly, ja i Heatcliff to jedno. Jest zawsze, zawsze obecny w moich myślach – nie jako radość, bo i ja nie zawsze jestem dla siebie radością, ale jako świadomość mojej własnej istoty.”

Na „Dziwne losy Jane Eyre” natrafiłem niedługo później. Nie przerażała mnie opasłość tego 500-stronicowego tomiska. Lubię delektować się lekturą. I cóż z tego, skoro „Dziwnymi losami…” delektować się zwyczajnie nie da? Ta historia porwała mnie od pierwszych stron, a główna bohaterka od razu dała się polubić. Niecierpliwie odwracałem kolejne strony, ze zgrozą uczestniczyłem w scenach poniżania dzieci w twardych murach Lowood. I kibicowałem Jane z całego serca! Z niepokojem śledziłem jej dalsze dzieje, czułem napięcie między nią, a Rochesterem. I płakałem nie mniej rozpaczliwie niż sama Jane Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu. Nie przestawałem płakać, kiedy to biedactwo tułało się po obcych domach i żebrało o chleb (a teraz bardziej prozaiczny, ale jakże wymowny szczegół – wtedy zorientowałem się, że jest środek nocy, a ja jestem głodny. Szybko przygotowałem sobie płatki z mlekiem. I czytałem dalej, chrupałem, a kolejne łzy kapały do zimnego mleka). Wierzyłem gorąco, że drogi Jane i Edwarda znowu się przetną. A kiedy odkładałem książkę po skończonej lekturze czułem pustkę – jakbym zostawiał dobrze znanych przyjaciół. Oczywiście i tę powieść zacząłem polecać. Pamiętam, jak usilnie namawiałem na lekturę jedną z moich przyjaciółek, którą przerażała grubość tego tomiska. W końcu ustąpiła. Oświadczyła, że jak jej się do 30 strony nie spodoba, to odkłada, a ja zgodziłem się skwapliwie. Wierzyłem w pióro Charlotte Bronte. Nie przeliczyłem się. Po trzech godzinach dostałem krótką wiadomość od przyjaciółki: „jestem na 230 stronie. Musiałam wiedzieć, co się stanie z tą biedaczką”.

Zacząłem poznawać koleje losu rodziny Bronte. „Na plebanii w Haworth” Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej okazało się równie wciągającą lekturą co najlepsze utwory rodzeństwa z wrzosowisk. Chciałem zrozumieć te kobiety i ich przegranego brata – dzięki tej biografii – jak mi się wydawało – byłem bliżej nich. I tylko żałowałem, że nigdy pewnie nie zobaczę Haworth na własne oczy oraz nigdy nie doczekam się przekładu pozostałych powieści Charlotte Bronte oraz książek Anne Bronte – trzeciej siostry. Nie przypuszczałem nawet, że się mylę (bo pojechałem do Haworth – niemal przypadkiem. Po prostu nadarzyła się wyjątkowa okazja. Chodzenie po tych samych pokojach, znajdowanie się tam, gdzie były kiedyś ONE – to chyba była wyprawa mojego życia!). Równie miłym zaskoczeniem było wydanie wszystkich powieści sygnowanych nazwiskiem Bronte. Mój entuzjazm nie znał granic. Pochłaniałem „Shirley”, „Lokatorkę Wildfell Hall”, „Agnes Grey” i „Profesora” zachłannie. Z zachwytami było różnie. Dwie ostatnie z wymienionych pozycji może nawet trochę mnie rozczarowały, ale podszedłem do nich z równą pasją wielbiciela i szacunkiem. Ostatnio też powtórzyłem sobie „Villette”. Pierwsza lektura zostawiła mi dość mgliste wspomnienia i poczucie niedosytu (trudno było mi uwierzyć, że to ta sama osoba, która stworzyła „Dziwne losy Jane Eyre”). Dopiero powtórka odsłoniła przede mną niezwykłość, wyjątkowość tej powieści – przede wszystkim wspaniały portret psychologiczny bohaterki.
Kto wie co jeszcze kryje przede mną tak dobrze znana proza sióstr Bronte? Niebawem sięgnę po raz trzeci po „Wichrowe Wzgórza”, w tym roku zapewne spotkam się ponownie z Jane Eyre. Co tym razem odkryję? Jakie wspomnienia odgrzebię? Nie mogę się doczekać!

Książki nas kształtują (a może raczej pisarze, którzy je tworzą) - to przecież także element naszej biografii, piękne wspomnienia (choćby tak banalne, jak jedzenie posiłku śniadaniowego o drugiej w nocy!). Niektóre zapadają nam w pamięć już na zawsze, stają się elementem nas samych. Dla mnie takimi książkami są powieści sióstr Bronte. Losy Jane Eyre, Heatchliffa, Katarzyny Earnshaw czy biednego Edgara Lintona poruszają mnie do dziś. Mam nadzieję, że ten krótki, nieco sentymetalny szkic pozwoli mi na powiedzenie trochę dłuższego „dziękuję” pisarkom z Haworth.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1974
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: