Wiedza jest wyrokiem
– Tak bardzo mam ochotę przeczytać jakąś dobrą prozę, jakąś fantasy… – zamarudziłam, korzystając z chwili przerwy w żywym nurcie ludzi odwiedzających nasze stoisko na FALKONIE, lubelskim konwencie fantastyki. Maciek spojrzał na mnie z powątpiewaniem, zapewne wspominając te sześć tomiszczy o tematyce historycznej, które przyniosłam ostatnio do domu. Mając piętnastominutową dyspensę, wybraliśmy się więc na stoisko z książkami, by zakupić jakąś strawę intelektualną na najbliższe wieczory.
Moje spojrzenie pobiegło w kierunku azteckiej (jak wtedy myślałam) piramidy, w którą uderzał piorun. „To taka fantastyka, o tłumaczu, którego tłumaczenia stają się rzeczywistością” – poinformowała mnie pracowniczka księgarni. Na okładce szumne „»Czas zmierzchu« [...] jest rosyjską odpowiedzią na twórczość Dana Browna”[1]. Cóż, wysokie progi!
Postanowiłam zaryzykować.
Nie mogę powiedzieć, że przeczytałam tę powieść jednym tchem. Raczej doskakiwałam do niej w każdej możliwej chwili, poirytowana, że nie dane mi jest zagłębić się po czubek nosa w tej, zdawałoby się, banalnej historii.
Dmitrij Aleksiejewicz mieszka w Moskwie, w mieszkaniu po swej babci, pełnym staroci przechowujących wciąż związane z nią ciepło i wspomnienia. Rozwodnik, po trzydziestce. Trochę samotnik. Tłumacz – przede wszystkim frapujących instrukcji obsługi lodówek. Niespodziewanie pracownik biura tłumaczeń (zawodowy nierób, wielbiciel pasjansa) proponuje mu wzięcie zlecenia przekładu z języka hiszpańskiego. Prawdopodobnie chcąc przydać swojemu nudnemu życiu dreszczyk emocji (nie miał styczności z hiszpańskim od czasów studiów), Dmitrij decyduje się zabrać za tłumaczenie tekstu, który okazuje się dziennikiem z szesnastowiecznej wyprawy konkwistadorów na Jukatan. Jej celem ma być znalezienie świętych ksiąg Majów. Relacja jednego z konkwistadorów ewidentnie kryje w sobie jakąś tajemnicę, czuje to bohater, czuje też czytelnik. Jednak kolejna wyprawa okaże się dużo trudniejsza i będzie miała o wiele poważniejsze skutki, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Pozornie nieistotne zlecenie staje się zaczątkiem wydarzeń obejmujących swym zasięgiem nie tylko Moskwę i żyjącego w niej tłumacza, ale i cały świat. Katastrofalne skutki wywołane przez treść dziennika przekształcają rzeczywistość, a sam Dmitrij Aleksiejewicz doświadcza zjawisk mających dużo wspólnego z horrorem, i to jeszcze takim spoza naszego (europejskiego) kręgu kulturowego.
„Czas zmierzchu” napisany jest pięknym, plastycznym językiem. Odkrywając krok po kroku tajemnicę konkwistadora, czytelnik wciąga w płuca parne, lepkie powietrze jukatańskiej selwy, czuje śmierdzące bulgotanie niebezpiecznych bagien, słyszy stukot własnych butów o białą ścieżkę poświęconą majańskim bogom. Jednocześnie przemierza wraz z Dmitrijem zaułki Moskwy, może „podziwiać” architektoniczne bękarty z wielkiej płyty, stojące tuż obok starych kamienic. Po drodze mija kilka pomników bohaterów „Dnia Zwycięstwa”, kolosów o surowych twarzach wpatrzonych w przyszłość, u których stóp dzieci składają kwiaty, nie wiadomo po co ani dlaczego. Żywych bohaterów i świadków coraz mniej, mało kto ich wspomina, włącznie z nimi samymi.
Subtelnie, pomiędzy wierszami następuje przemiana historii o cechach thrillera i horroru w powieść filozoficzną, zadającą pytania i nieudzielającą jednoznacznych odpowiedzi. Poszukując szaleńczo dalszego ciągu historii konkwistadora, Dmitrij Aleksiejewicz skonfrontuje się z zupełnie innym postrzeganiem czasu, śmierci i relacji człowiek – świat, niż dotychczas mu znane. Wedle tej koncepcji istota ludzka, będąca fragmentem zamieszkiwanej przez nią rzeczywistości, zaczyna w pewnym momencie przypominać szkodliwą narośl:
„Cała Ziemia, cały świat [...] ogół stworzeń i materii, jest rodzajem nadistoty, być może tym ostatecznym, fizycznym wcieleniem Boga, które ludzie zawsze starali się objąć i pokazać. Według tej koncepcji człowiek jest jednym z rodzajów jej komórek. Zaś ludzka cywilizacja jest swego rodzaju guzem nowotworowym. Rak to właściwie niepożądana zmiana zachowania komórek ciała ludzkiego, nieprawdaż? Zaczynają bez żadnej kontroli się rozrastać, unicestwiać pozostałe komórki, rozsiewać przerzuty po całym organizmie, z których każdy ma się stać nowym guzem, i to wszystko jest podporządkowane prymitywnej, niszczącej logice ekspansji i pożerania”[2].
Dość mizantropiczna wizja, nieprawdaż? Konfrontacja z takim sposobem postrzegania świata, dalsza lektura dzienników, poznawanie rzeczywistości zepsutej, stojącej na krawędzi upadku oraz chęć poznania tajemnicy ukrytej w skarbcu świątyni Majów doprowadzają do sytuacji, w której Dmitrij Aleksijewicz na swoich drzwiach widzi niepokojące zdanie, że wiedza jest wyrokiem.
Ostrzeżona, lecz wciąż narkotycznie uzależniona od poznania rozwikłania tej zagadki, idę dalej.
Na sam koniec warto pogratulować wydawnictwu Insignis wydania „Czasu zmierzchu”. Abstrahując od tekstu z okładki (nijak nie rozumiem porównań z Danem Brownem. Jest to prawdopodobnie zabieg marketingowy, ponieważ moim zdaniem zarówno tematyką, poruszanymi kwestiami, jak i językiem powieści tych dwóch autorów diametralnie się od siebie różnią – na korzyść „Czasu zmierzchu”), wnętrze książki – z nietypową czcionką zaznaczającą początki rozdziałów i utrzymanymi w odcieniach szarości niepokojącymi grafikami – sprawia, że obcowanie z prozą Glukhovsky’ego jest nie tylko literacką, ale też wizualną przyjemnością.
---
[1] Dmitry Glukhovsky, „Czas zmierzchu”, przeł. Paweł Podmiotko, Wydawnictwo Insignis, 2011, tekst z okładki.
[2] Tamże, s. 234.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.