Dodany: 29.11.2013 23:15|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czy to jeszcze Alice?


Miałam nie pisać recenzji „Motyla”. Po pierwsze, wepchnęłam go gwałtem w plan czytelniczy, ignorując czekające lektury obowiązkowe, więc prócz czasu poświęconego na czytanie musiałabym jeszcze skraść sama sobie i ten, który zajmuje analiza wrażeń i przelanie ich na papier. Po drugie, parę recenzji już jest, więc kto chce sprawdzić, czy warto po tę powieść sięgnąć, ma dostateczny zasób źródeł. Po trzecie, sama nie wiedziałam, czy po zmierzeniu się z takim tematem bolesne wspomnienia rodzinne nie odezwą się z taką siłą, że uniemożliwią mi pisanie.

Czytałam jedno popołudnie i kawałek drugiego. Gdyby nie inne obowiązki, siadłabym do pisania natychmiast po zakończeniu, bo poczułam, że muszę. Muszę się podzielić odczuciami, które ta powieść wywołuje chyba u każdego, kto po nią sięga, a szczególnie u kogoś, kto wie, o czym mowa.

Choroba Alzheimera. Dawniej wrzucana do jednego worka ze wszystkimi innymi stanami otępiennymi, określanymi wspólną nazwą „sklerozy” (bo otępienie wieku starczego najczęściej powodowane jest niedostatecznym dopływem krwi do mózgu przez stwardniałe – „sklerotyczne” – naczynia). Chorzy na alzheimera układ krążenia mają jednak często zupełnie zdrowy. Kiedy to odkryto, pojawiła się hipoteza, że może niedostateczne wykorzystywanie mózgu prowadzi do jego przedwczesnego zaniku. Ale ofiarą alzheimera padają także ludzie doskonale wykształceni, do ostatnich chwil wykonujący zawody, w których sprawność umysłowa jest niezbędna: Iris Murdoch, Ronald Reagan, Rita Hayworth, Margaret Thatcher. Potem, że przed zachorowaniem chroni aktywność fizyczna, picie kawy albo zielonej herbaty... ale nadal to tylko obserwacje statystyczne.

Bo może być tak, jak w przypadku Alice, bohaterki „Motyla”. Intelektualistka w całym tego słowa znaczeniu, nieograniczająca się tylko do własnej dziedziny nauki (jak na ironię, badającej jedną z ważnych funkcji mózgu), kochająca literaturę, ale też wysportowana, aktywna towarzysko. Spełniona w życiu zawodowym (stanowisko profesora, wydana książka, zaproszenia na liczne konferencje naukowe) i prywatnym (szczęśliwe małżeństwo, trójka dorosłych dzieci, z których dwoje już jest ludźmi sukcesu, trzecie co prawda wybrało drogę nie całkiem akceptowaną przez matkę, ale przecież dostarczającą mu satysfakcji). Skończona pięćdziesiątka – piękny wiek, bo choć uroda pomalutku przemija, to ciało sprawne, więc w perspektywie dwadzieścia, może trzydzieści albo i więcej lat do przeżycia. I nagle coś się zacina. To nie jest zwykłe roztargnienie z gatunku „no-gdzie-ja-położyłam-te-klucze” ani banalne wypadanie z mocno zatłoczonej pamięci mniej przydatnych szczegółów (przecież nagminnie zapominamy numerów telefonów, od kiedy można tylko kliknąć imię lub ikonkę rozmówcy na wyświetlaczu komórki, przecież nie musimy przechowywać w głowie adresu koleżanki, z którą od dziesięciu lat wymieniamy maile i gadamy przez skype...). To czarna dziura, pojawiająca się znienacka w miejscu, w którym powinno być coś ważnego. Na przykład temat wykładu, który trzeba za chwilę wygłosić. Albo twarz poznanej przed kwadransem osoby. Albo przebieg trasy, którą codziennie od lat wracamy do domu. To musi niepokoić. Ale najpierw wypiera się tę myśl. Nie, to zwykłe przemęczenie. Stres. Brak witamin. W końcu niepokój jest tak silny, że skłania do zasięgnięcia porady lekarskiej. A potem to rozpoznanie... Świadomość, że od tej chwili będzie już tylko gorzej. Że żadna z możliwych kombinacji medykamentów nie odwróci ani nie zatrzyma postępu choroby, co najwyżej go spowolni. I to nie zawsze. Że za jakiś czas nie damy już rady przeczytać książek, które czekają na półce, upiec ciasta, zrobić zakupów, a jeszcze trochę później przestaniemy trafiać do łazienki, samodzielnie się ubierać i jeść. Że zostaniemy powoli odarci ze wszystkich wspomnień, zapisanych w naszym mózgu, zapomnimy nawet twarze dzieci, nawet własne imię i nazwisko. Że ostatnie lata życia upłyną w upokarzającej zależności od innych, w nieświadomości własnego istnienia. Że nawet najbardziej kochający bliscy będą się modlić, by w ślad za duszą odeszło wreszcie i ciało, które jednocześnie jest i nie jest tą osobą, którą od lat znają.

Nie powinno być takich chorób. Ale są. I bodaj każdy nimi dotknięty, póki jest w stanie logicznie myśleć, pewnie podzieliłby zdanie Alice, która „w jednej chwili zamieniłaby alzheimera na raka. (…) Jej rodzina oraz społeczność uniwersytecka – wszyscy wspieraliby ją oraz uznali jej walkę za szlachetną. I nawet gdyby ostatecznie poległa w tej walce, mogłaby spojrzeć im porozumiewawczo w oczy i pożegnać się, zanim odejdzie. (…) Podczas gdy łysa głowa i różowa wstążka były postrzegane jako oznaka odwagi i nadziei, jej ograniczone słownictwo i zanikającą pamięć postrzegano jako zaburzenia psychiczne i niepoczytalność”*.

Kto jak kto, ale Alice i jej mąż, oboje z wykształceniem biologicznym, doskonale zdają sobie sprawę, co taka diagnoza oznacza. Dlatego w komputerze Alice figuruje plik, który ma otworzyć, jeśli zorientuje się, że degradacja jej osobowości doszła do pewnego określonego punktu. Tylko czy będzie potrafiła wykonać instrukcję, którą sama dla siebie przygotowała?...

Przerażająco smutna jest ta opowieść o staczaniu się w niebyt za życia. Genova świetnie pokazała szok i strach, jakiego doznają pozostali członkowie rodziny, dylematy, z którymi muszą się zmierzyć – bo przecież nie tylko dla bohaterki raz na zawsze skończył się świat sprzed alzheimera, dla nich także – ale najbardziej przejmujące jest dokumentowanie całego procesu z punktu widzenia jego ofiary; oczywiście, nie potrafimy zajrzeć do umysłu chorego w momencie, gdy już traci kontakt z otoczeniem, ale znajomość psychopatologii znacznie ułatwia odtworzenie prawdopodobnych myśli i odczuć.

W tłumaczeniu zgubiła się troszkę wymowa oryginalnego tytułu. Ten polski, „Motyl”, bardzo udatnie nawiązujący do pewnego ważnego szczegółu treści, nie oddaje jednak wszystkiego, co zawarte jest w równie lapidarnym „Still Alice”. I oddać nie może, bo w języku polskim nie ma słów aż tak wieloznacznych jak „still”, które w zależności od kontekstu można rozumieć m.in. jako „jeszcze”, „przecież”, „nadal”, „mimo wszystko”, a także „martwy”, „cichy”, „nieruchomy”. Martwy, cichy, nieruchomy jest umysł Alice; ale przecież, ale mimo wszystko, to NADAL jest Alice… JESZCZE Alice czy już tylko pusta powłoka?


---
* Lisa Genova, „Motyl”, przeł. Łukasz Dunajski, wyd. Papierowy Księżyc, Słupsk 2011, s. 146.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2284
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: misiak297 02.06.2015 22:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Miałam nie pisać recenzji... | dot59Opiekun BiblioNETki
Tytuł spłaszczył wymowę tej pięknej książki. A w wydawnictwie Papierowy Księżyc powinni się wstydzić - dawno nie czytałem książki z taką ilością literówek. I jak można było przepuścić taki kwiatek:

"zajęczała, a za każdym razem, słysząc swoje słowa, coraz bardziej pochłaniała ją otchłań samotności" (s. 259)

A książka przecież rewelacyjna...
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: