Dodany: 09.11.2013 09:19|Autor: zsiaduemleko

O życiu na cmentarzu


Są takie książki, które już od pierwszych stron zwiastują czytelnikowi, że będzie miał do czynienia z czymś wartym poświęconego mu czasu i uwagi. Wszystko to rzecz jasna kwestia gustu, oczekiwań i preferencji osobistych, ale są, gwarantuję. Czarują swoim charakterem, narracją i wyrazistością. Fascynują i w związku z tym pobudzają chęć do ich głębszego poznawania, dzielenia z nimi codzienności, uczenia się ich. Taki odpowiednik miłości od pierwszego wejrzenia (jestem w stanie w nią uwierzyć, w końcu ludzie nie w takie rzeczy wierzą - nawet w Latającego Potwora Spaghetti), choć jak późniejsza znajomość daje czas na zweryfikowanie opinii na temat drugiej osoby, tak dalsza lektura potrafi zniweczyć całe początkowe zauroczenie czytelnika. Och, jakież wtedy jest rozczarowanie, jaki żal z powodu niewykorzystanej szansy! Jaki ból serca, że mogło być tak pięknie, a skończyło się banalnie i nie będzie warto o tym epizodzie pamiętać ani tym bardziej opowiadać wnukom przy kominku, częstując ich Werther's Original. Pytaniem jest, czy "Morfina" należy do grona lektur przez cały czas umiejętnie podsycających pożądanie czytelnika, czy też niechlubnie tracących w jego oczach wraz z każdym przeczytanym rozdziałem?

Podtytuł "Morfiny" brzmi: "Warszawa 1939: kobiety, narkotyki i zdrada" i należy on do tych, które zwięźle i celnie określają treść. To bardzo ułatwia odpowiedź na pytanie, o czym jest ta powieść. Jednakże choć podtytuł ten mówi wszystko, jednocześnie - paradoksalnie - nie mówi nic. Nie trzeba być bowiem Sherlockiem Holmesem krytyki literackiej, by wydedukować, że tak płaska, jednowymiarowa tematyka nie zapewniłaby autorowi Paszportu Polityki za rok 2012 i m.in. nominacji do nagrody Nike 2013. Nie bądźmy więc naiwnie powierzchowni i z premedytacją pobłądźmy zawiłymi ścieżkami treści, kontekstów, interpretacji.

Pomoże nam w tym trzydziestoletni Konstanty Willemann - nie kto inny, jak główny bohater powieści. Kostkowi z pewnością nie brakuje charakteru, ale jest beznadziejnie zagubiony w kwestii własnej tożsamości i narodowości. Jego ojciec to pruski arystokrata, matka - polska nimfomanka, on sam - morfinista, niespełniony artysta i kurwiarz (przepraszam, ale sam siebie tak otwarcie nazywa), mający się za sprytnego i obrotnego bywalca salonów. Strasznie mu nie na rękę ta cała wojna, która tak nagle wkracza krokiem defiladowym do Warszawy, bo komplikuje codzienność Kostka, temperując jednocześnie jego naturę bon vivanta. Początkowo pewność siebie bohatera może ździebko razić czytelnika, zniechęcać wręcz, ale szybko się okazuje, że wewnętrzny Kostek jest kruchy jak ciasto francuskie i plastikowe zamienniki dolnych osłon silnika. To postać iście wallenrodyczna, zabarwiona jednak mrokiem oraz naznaczona niezmywalnym piętnem zagubienia i rozdarcia. Były podporucznik polskiej armii, który bezustannie musi sobie powtarzać, że jest Polakiem, tak jakby o tym zapominał i sam już nie był przekonany, czy rzeczywiście jest. Sprawę dodatkowo utrudnia zawiła konspiracja, w której podejmuje się wziąć udział. Podobno ku chwale ojczyzny.

Jego uzależnienie od morfiny wydaje się mieć w powieści drugoplanowe znaczenie. Pogoń za buteleczką pełną dobra, szczęścia i tęczy, jak sam nazywa narkotyk, pcha go najczęściej w objęcia Salome, kobiety o liberalnym podejściu do stosunków płciowych. Średnio romantyczne wieczory w jej towarzystwie mają zazwyczaj niezmienny repertuar - portretowanie Salome w obscenicznych pozach, wspólne morfinowe dawanie po kablach, zwierzęca kopulacja, a po wszystkim czułe spoliczkowanie kochanki i wyjście bez pożegnania (chyba że za pożegnanie uznać wspomniany cios w twarz). Oczywiście żaden byłby z Kostka kurwiarz, gdyby zadowolił się jedną kobietą, więc w trosce o własny wizerunek miota się między żoną (którą kocha i ma z nią kochanego syna), dziwką (którą kocha kochać fizycznie), pierwszą miłością (którą kochał i chętnie pokochałby ponownie) i nową miłością (która bezceremonialnie wkracza w jego życie i po kobiecemu przewraca mu w głowie). Kobiet z pewnością nie zabraknie. Kochania, jak widać, też nie, mimo to fanki twórczości Danielle Steel będą rozczarowane, lojalnie uprzedzam.

Narracyjnie powieść wypada... dość niekonwencjonalnie i z biglem. Krótkie, celne zdania uzupełniają zdania mocno rozbudowane, takie, które kończysz czytać już nie pamiętając, od czego się zaczynały. Pierwszoosobowy rytm narracji przeplata się z trzecioosobowym. Ciężar prowadzenia opowieści jest w znacznej mierze zrzucony na barki Kostka, ale ktoś często wyszarpuje mu wodze z dłoni. Kto? A może co? Cóż, to nie zostało jednoznacznie określone i możemy się bardziej lub mniej celnie domyślać (albo nie chcę psuć niespodzianki i udaję teraz głupka). Niematerialna (bo mówiąc o sobie, używa rodzaju żeńskiego), niezbyt życzliwie nastawiona do otaczającego Kostka świata, zachłanna, zazdrosna, chcąca mieć bohatera jedynie dla siebie, zwracająca się do niego bezpośrednio (choć on nigdy nie odpowiada) i niemogąca pogodzić się z tym, że jej ukochany jest momentami najzwyczajniej w świecie szczęśliwy bez niej. Mroczna natura Kostka? Morfina? Jego matka? Co ciekawe, w zależności od sytuacji interpretacja czytelnika co do źródła "towarzyszki" bohatera może się różnić. Chwilami jest bardziej aktywna, przejmując całkowicie inicjatywę, a momentami schodzi do głębokiego podziemia i wydaje się, że nie ma wpływu na rozwój wydarzeń, jakby się czaiła w ciemności. Dostrzeżenie zależności i motywów pozostawiam każdemu indywidualnie, bo może to stanowić niemałą frajdę i satysfakcję.

Cała "Morfina" wypełniona jest sugestywnością i zręcznie wykreowanymi postaciami. Niesamowite wrażenie robią te swoiste zawieszenia akcji, kiedy bieżące wydarzenia zwalniają, nawet zatrzymują się. Konstanty w takich chwilach zmaga się z kotłowaniną myśli, tęczą wspomnień, a "tajemnicza Ona" funduje czytelnikowi intensywną podróż w przeszłość, ale przede wszystkim przyszłość. Te wyskoki o kilka lat w przód charakteryzują się bezceremonialnością i niejednokrotnie udało im się mnie... cóż, zszokować. Przykładowo - nie mogłem się wyzbyć wrażenia, że narratorka czerpie satysfakcję z opisywania przyszłego losu Dzidzi Rochacewicz. A zapewniam, że nie należy on do przyjemnych i świadomość tego drastycznie zmienia sposób, w jaki patrzymy na samą Dzidzię. Oczywiście jest poza tym w "Morfinie" kilka, nawet kilkanaście fragmentów wartych uwagi, które później blokują się w czytelniczej pamięci na dłuższy czas. Wspomnę choćby sposób, w jaki Konstanty radzi sobie z Kajetanem Tumanowiczem (dreszcze murowane) czy też mniej sugestywny, ale udany w formie spacer bohatera ulicami okupowanego miasta, kiedy ze spuszczoną głową skupia się na obuwiu warszawiaków. Fajnie to wyszło.

Czyli tak - "Morfina" trzymała mnie w ryzach do samego końca. Muszę dodać, że końca imponującego i choć z grubsza był on do przewidzenia, to jednak jego okoliczności wycisnęły z moich płuc coś w rodzaju westchnienia. Być może mam minimalny żal, że nie każdy wątek udało się autorowi należycie rozbudować i zakończyć (a może to tylko moje odczucie), ale nie od dzisiaj wiadomo, iż często lepszy niedosyt, niż przekombinowany przesyt. Koniec końców, "Morfinę" uznaję za bardzo dobrą powieść, która zasługuje na kawałek miejsca na mojej zakurzonej półce. Można więc uznać, że polecam, jednak reklamacji nie uwzględniam, o nie.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3046
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: Marysia_Knurow 13.05.2014 11:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Są takie książki, które j... | zsiaduemleko
Bardzo ciekawe podejście do tematu patriotyzmu i nie tylko. Czyta się niełatwo, ale nikt nie obiecywał, że łatwo będzie. Polecam
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: