Dodany: 15.10.2013 17:11|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Migawki z życia


Udało mi się: odkryłam Alice Munro (a właściwie odkryła ją przede mną madame Seneka, podsuwając mi „Uciekinierkę”) dobre dwa lata przed tym, jak docenił jej twórczość Komitet Noblowski. Nie powiem, żebym nabrała przeświadczenia, iż jest bezkonkurencyjną kandydatką do tej nagrody, ale postawiłam ją na równi lub prawie na równi z innymi pisarkami, które już takową dostały (Lessing) albo moim zdaniem dostać powinny (Oates, Axelsson), w związku z czym domowa biblioteczka została zaopatrzona w kilka kolejnych tomów jej opowiadań. Przybywały… i spoczywały na półce, bo jak wiadomo, własna książka nie zając, nie ucieknie, a pożyczone oddać wypada w jakimś przyzwoitym terminie. Jednak wiadomość o Noblu stworzyła świetną okazję do kolejnego spotkania z cenioną autorką i zarazem uczestniczenia w akcji poznawania dzieł noblistów bez konieczności dorzucania do czytelniczego planu dodatkowej pozycji.

Postanowiłam zacząć od „Tańca szczęśliwych cieni”. Był to książkowy debiut Munro – stosunkowo późny, bo dopiero po 18 latach od opublikowania pierwszego jej opowiadania w prasie, ale od razu nagrodzony jednym z najbardziej prestiżowych kanadyjskich laurów literackich. Piętnaście krótkich tekstów – i w każdym z nich już widoczny wielki potencjał, ponadprzeciętna umiejętność wypowiadania się za pośrednictwem obrazów przesuwających się w tempie tak powolnym, że prawie niedostrzegalnym. Jak wyraził się jakiś recenzent (za którym niezliczone serwisy internetowe powtarzają to samo sformułowanie, nie podając jednak jego nazwiska), w tych historiach „mało co się dzieje” („little happens”). Ale czy musi się dziać wiele? Wszyscy znamy takie utwory, w których aż się gotuje od nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, niespodziewanych zwrotów akcji, nowych miejsc i nowych postaci, a jednak… czytać się tego nie da. Munro nie serwuje nam fajerwerków ani królików wyciąganych z kapelusza. Nie bawi się w Opatrzność, zsyłającą każdej samotnej dziewczynie/kobiecie wymarzonego księcia z bajki, ubogiej rodzinie wygraną na loterii, ciężko choremu – cudowne ozdrowienie. Nie moralizuje. Nic z tych rzeczy. Ba, nawet nie zawsze informuje o konsekwencjach tego, co się w opowieści wydarzyło. Czy ustawia się na pozycji narratora zewnętrznego, czy wciela się w bohaterkę lub bohatera (też potrafi, a jakże!), czy relacjonuje jej/jego doznania z jakiejś odległej perspektywy, czy też w czasie teraźniejszym, zachowuje się tak, jakby była osobą całkowicie bezstronną, jakby patrzyła na przedmiot swej opowieści z bezpiecznego dystansu – powiedzmy, zza obiektywu aparatu czy kamery. O, tak, to chyba dobre określenie: Munro to fotograf życia. Pstryk! – i patrzymy na parę scenek z balu szkolnego, jeden wieczór z życia nastoletniej pomocy domowej, perypetie początkującej pisarki z gospodarzem jej „biura”, niezwykły koncert zorganizowany przez staruszkę uczącą muzyki albo wyprawę komiwojażera do domu jego dawnej dziewczyny. Pstryk! – i epizod się kończy. Sekwencja zdjęć pozwala uwiecznić detale otoczenia, uchwycić nastroje, miny i gesty postaci, filmik rejestruje także ich ruchy i słowa, ale żadna klisza nie powie, co wydarzyło się po wyłączeniu aparatu. Nie ma zresztą takiej potrzeby. Do nas, czytelników, należy uruchomienie intuicji i wyobraźni, które podpowiedzą nam: „dlaczego…?”, „w jaki sposób…?”, „co dalej…?”. To dość szczególny rodzaj pisarstwa, nie przez wszystkich lubiany – w końcu od wieków przyzwyczajani jesteśmy do historii ze szczęśliwym lub nieszczęśliwym, ale zawsze konkretnie wyrażonym finałem – lecz tym, co go polubili, dający niemal nieskończone możliwości interakcji z tekstem.

A osobną kwestią jest u Munro precyzja wypowiedzi, połączona z miejscami wręcz ascetyczną oszczędnością słów, co składa się na szczególny, przez znawców na pierwszy rzut oka rozpoznawany, styl. Spolszczanie oryginałów przez coraz to innego tłumacza może nieco deformować niuanse lingwistyczne i stylistyczne, jednak na podstawie trzech przeczytanych dotąd zbiorów opowiadań mogę wnioskować, że nie musi to mieć dramatycznego wpływu na odbiór tekstu. Na przykład w omawianym tomie styl i język wydały mi się – na tyle, na ile mogę sądzić, mając do wglądu tylko małe fragmenty oryginału – odwzorowany dość udatnie; zdaje mi się, że tłumaczka potknęła się tylko na odmianie nazwisk (co swoją drogą jest dość powszechnym błędem. W „Dniu motyla” narratorka wspomina szkolną koleżankę. O jej rodzicach w oryginale mówi: „That was what the Saylas did, kept a little fruit store”[1], co w przekładzie przybiera postać: „Rodzina Saylasów miała bowiem sklep z owocami”[2]. O „Saylasach” można by mówić, gdyby nazwisko w mianowniku brzmiało „Saylas” (a wtedy po angielsku pisałoby się zapewne „the Saylases”, jak „Jones – the Joneses”), nie Sayla; w tym ostatnim przypadku w polskim tekście powinna się znaleźć „rodzina Saylów”, „Saylowie” lub – co byłoby może najzręczniejsze – „państwo Sayla”).

Ten sposób pisania ogromnie mi odpowiada, choć nie mogę powiedzieć, bym zdecydowanie przedkładała go nad długie, kunsztowne zdania i szczegółowe opisy, tak mnie zachwycające u innych autorów (niekoniecznie noblistów). Pasuje mi do tego, co czytam w tej chwili i co mam nadzieję znaleźć w kolejnych, odłożonych na później tomikach opowiadań Munro: do surowych, nieretuszowanych migawek z życia.



---
[1] Alice Munro, „Day of the Butterfly”, w: „Look Closely”, tekst dostępny w Internecie.
[2] Alice Munro, „Dzień motyla”, w: tejże „Taniec szczęśliwych cieni”, przeł. Agnieszka Kuc, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 158.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2695
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 6
Użytkownik: cordelia 02.11.2013 13:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Udało mi się: odkryłam Al... | dot59Opiekun BiblioNETki
Fotografia, którą niedawno kontemplowałam - "Kocha, lubi, szanuje..." - mnie akurat nie zachwyciła, ale "fotograf życia" to zdecydowanie bardzo dobre określenie. :-) A spostrzeżenie, że "little happens", przypomniało mi film ("Meduzy" Shiry Geffen i Etgara Kereta), w którym główna bohaterka ogląda inny film, amatorski obraz, którego treścią jest bodajże rodzinna wizyta w parku albo w zoo, a pierwszoplanową postacią przyjaciółka oglądającej, w wieku kilku lat sfilmowana przez zachwyconych swoim dzieckiem rodziców. Dziewczyna patrzy w ekran jak zahipnotyzowana, a na uwagę przyjaciółki, że akcja nie rozwija się za bardzo, odpowiada: Nie lubię, jak się rozwija. Idealna czytelniczka Alice Munro. ;-)
Użytkownik: adas 07.11.2013 17:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Udało mi się: odkryłam Al... | dot59Opiekun BiblioNETki
Startowałem do tego zbioru z zupełnie innego pasa startowego. Przeczytałem dwie z jej nowszych książek, "Zbyt wiele szczęścia" oraz "Widok z Castle Rock" i odpuściłem. Bardzo ładne, stylowe pisanie, ale bez tego czegoś, tak Kanadyjkę odebrałem, i pewnie gdyby nie Nobel, dałbym Munro ponowną szansę - jeśli w ogóle - za dobrych kilka lat.

Nawet nie sama nagroda, raczej pochlebne komentarze bardzo szerokiego grona, w tym ludzi, których zdanie biorę jakoś tam pod uwagę, nawet jeśli się nie zgadzam, skłoniły mnie do tak szybkiego zajrzenia do jej twórczości. Specjalnie wybrałem ten tom, reklamowany jako debiut, bo kombinowałem, ze te opowiadania powinny być trochę inne. Mniej wystudiowane?

To jeszcze nie jest bezwarunkowy zachwyt, ale muszę przyznać, lekko zgrzytając zębami - chyba każdy lubi czasem iść pod prąd?, że zaczynam rozumieć fenomen tej pisarki. Są rzeczy, które irytują, nawet nie do końca uświadomione, może podświadomie mi w nich coś zgrzyta. Jest tu kilka opowiadań, które mnie(!) męczą niepotrzebną rozwlekłością, nadmiarem szczegółów, czego chyba najlepszym przykładem jest "Pokój utrechcki" - taki sobie początek, trochę wypełniacza w środku, ale i finał, który całość przenosi na zupełnie inny poziom emocji. A Munro ten numer robi jeszcze w kilku tekstach.

Z tym "mało co się dzieje" nadal mam problem. Przy poprzednich jej książkach miałem wręcz przeciwne wrażenie. Ta banalność codzienności wydawała mi się przekombinowana. Trochę jak to jest z filmami. Kino - z grubsza! - opowiada historie nie tyle takie jakie się zdarzają (przynajmniej "normalnym" ludziom), co historie, które mogłyby się wydarzyć. W przypadku "Tańca" rzeczywiście wszystko jest już prostsze. Opowiadania o tych kilka-kilkanaście stron krótsze, może dlatego są drapieżniejsze w odbiorze?

No i - jakoś ciągle piszę to z pewnym żalem - jest tu kilka opowiadań doskonałych, arcydzielnych. Próbuję, nie potrafię przyczepić. Otwierające, niby niezbyt długie, a ta opowieść ze trzy razy zmienia kierunek, za każdym razem co innego stawiając w centrum uwagi. "Dzięki za przejażdżkę!" - bardzo amerykańska opowieść inicjacyjna, tak przewrotna, tak misterna, że straszliwie gorzka. "Czas umierania" - w którym Munro wychodzi zwycięsko z największego literackiego tabu, równocześnie obnażając, nawet nie wiem czy świadomie, nie tylko psychikę ludzką, ale i, obawiam się, czytelniczą. Albo "Wycieczka nad morze" - nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tak zapada w pamięć, kilka chwytów fabularnych (znowu, na zaledwie 25 stronach) papierowych. I jeszcze tytułowe, prawie do samego końca mnie po prostu denerwowało, ale geniusz (no dobra) pisarki wszystko odmienił.

Zadziwia mnie dobór tematów, młodej przecież wtedy, autorki. Ale już lepiej skończę.
Użytkownik: cordelia 09.11.2013 20:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Startowałem do tego zbior... | adas
Nie, nie kończ jeszcze! :-) A jakie to tabu w "Czasie umierania"? Uchylisz rąbka tajemnicy? Zaintrygowały mnie dwa tytuły, które znalazłam w Twojej wypowiedzi: właśnie "Czas umierania" i "Dzięki za przejażdżkę!". To może być coś dla mnie, zwłaszcza że przeczuwam tonację minorową, którą zawsze preferowałam, acz bynajmniej nie w każdym utworze.
Użytkownik: adas 17.11.2013 15:25 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie, nie kończ jeszcze! :... | cordelia
Śmierć dziecka.

Ha, no i kolejny problem z Munro - czy jej teksty są pesymistyczne? A może w ogóle nie są nacechowane? Ani na tak, ani na nie.
Użytkownik: cordelia 18.11.2013 18:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Śmierć dziecka. Ha, n... | adas
Może minorowe nie musi znaczyć pesymistyczne? Tak czy owak, poczytam.
Użytkownik: misiak297 16.03.2016 20:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Startowałem do tego zbior... | adas
Z zainteresowaniem przeczytałem Twoją wypowiedź. Skończyłem właśnie lekturę "Tańca szczęśliwych cieni", to moja 6-7 książka Munro. I pierwszy raz dałem jej szóstkę. W poprzednich tomach zawsze było jakieś opowiadanie gorsze od innych. Tutaj - sam zachwyt.

Piszesz: "Jest tu kilka opowiadań, które mnie(!) męczą niepotrzebną rozwlekłością, nadmiarem szczegółów, czego chyba najlepszym przykładem jest "Pokój utrechcki" - taki sobie początek, trochę wypełniacza w środku, ale i finał, który całość przenosi na zupełnie inny poziom emocji" - przeczytałem to opowiadanie jako ostatnie i po prostu chylę czoła. Oczywiście ono wydaje się rozmyte. Ale coraz częściej dochodzę do wniosku, że ten chaos, nadmiar szczegółów jest tylko pozorny - te elementy tworzą zgraną układankę historii.

Pewnie za jakiś czas nie będę pamiętał szczegółów tych opowiadań. Tu nie dzieje się nic - więc dlaczego tak to przeżywam, dlaczego widzę w tym tyle bólu, rozpaczy, napięcia, niepewności?

Wielka to proza.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: