Dodany: 22.02.2008 00:25|Autor: hburdon
Dziwne losy Lucy Snowe
Zaczęłam z ogromnym pokładem dobrej woli; chciałam, żeby mi się podobało. Nawet dobrze mi szło z początku, ale potem zaczęłam zwalniać. Wolniej, wolniej, wolniej… W pewnym momencie czytałam już tylko siłą woli, lojalnością i godnością osobistą, no i dlatego, że jeśli się uważnie przestudiowało 300 stron, to szkoda byłoby się poddać. A potem okazało się, że końcówka jest zupełnie niezła, i kiedy przyszło do wystawiania oceny, zawahałam się między 3 a 4.
Lucy Snowe to postać tajemnicza. Poznajemy ją jako młodą osobę, spędzającą wakacje u matki chrzestnej. Poznajemy jednocześnie małą Paulinę Home. Te dwie bohaterki są sobie przeciwstawione tak diametralnie, jakby stanowiły dwa aspekty jednej kobiety. Paulina cała jest emocją; Lucy usilnie stara się zabić w sobie wszelkie uczucia, stać się – jak nakazuje jej nazwisko – oziębłą Królową Śniegu. Dlaczego? Nie wiadomo; padają aluzje do tragicznych wydarzeń z przeszłości, nigdy niewyjaśnione.
Parę lat później Lucy postanawia wyjechać na kontynent, gnana z jednej strony trudną sytuacją finansową, z drugiej – pragnieniem odmiany. Wybiera Villette, stolicę fikcyjnego królestwa Labassecoure (wzorowanego na Belgii). Tam dostaje posadę guwernantki i nawiązuje znajomość z dwoma mężczyznami, którzy odegrają ważną rolę w jej życiu. Doktor John jest młody, przystojny, dobry i niekiedy okrutny; Monsieur Paul Emanuel ekscentryczny, wybuchowy, mądry i niekiedy okrutny. Nie będę zdradzać, jak potoczą się ich dalsze losy.
Mówi się, że „Villette” to najdojrzalsze z czterech dzieł Charlotte Brontë, ukoronowanie jej literackiej kariery. Nie sposób zaprzeczyć. Struktura powieści jest przemyślana, postacie nakreślone ciekawie i pogłębione psychologicznie; również te drugoplanowe, jak Madame Beck i Ginevra Fanshawe, i trzecioplanowe, jak Monsieur de Bassompierre. Piękny jest również język. Akcja jest bogata, jest kilka wątków miłosnych, a także tajemnicza zjawa, przybierająca kształt zakonnicy. Zauważyć można przebłyski poczucia humoru – bardzo zabawny jest chociażby opis obrazu „Kleopatra”. Dlaczego więc całość tak źle się czyta?
Niektóre problemy można wskazać bez namysłu. Trudno zrozumieć, dlaczego niektóre partie tekstu pisane są po francusku – czasem na przemian jedno zdanie jest po francusku, a jedno po angielsku, choć wiadomo, że mówiący zna tylko francuski, a fragmenty francuskie dają się łatwo na angielski przełożyć. Dość drażniące są peany na cześć Kościoła anglikańskiego, wychwalanego pod niebiosa w porównaniu z papistowskim Rzymem, siedliskiem wszelkiego zła. Nieustanne zbiegi okoliczności przywołują na myśl „Skok w dobrą książkę” Fforde’a. Ale to w gruncie rzeczy drobiazgi.
Największą w moim odczuciu wadą „Villette” jest jej największa zaleta: to książka zbyt przemyślana. Brak jej pasji. Książka jest taka, jak jej główna bohaterka: zimna, za wszelką cenę zimna. „Jane Eyre”, pierwszej opublikowanej książce Charlotte, zarzucić można o wiele więcej – ale jaka jest porywająca! „Villette” – nie jest.
Mimo to jednak jakieś uznanie jej się należy. Za język, za postacie, za strukturę. 3+? 4-?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.