Usiąść i zapłakać
Czytam dużo książek i zawsze staram się, żeby były różne zarówno tematycznie, jak i pod względem stylu. Ta powieść jest ostatnią pozycją autora, po którą sięgnąłem. Począwszy od "Alchemika", poprzez "Zahir", "Jedenaście minut", po "Pielgrzyma" - każda kolejna pozycja wydawała mi się gorsza od poprzedniej. Dlaczego zatem brałem je do rąk? Chyba po to, żeby zgłębić fenomen autora. Niestety do dziś nie pojmuję, co zdecydowało o jego popularności. Lektura "Na brzegu rzeki Piedry..." spowodowała, że osiągnąłem dno absolutne i sam do siebie rzekłem: nigdy więcej.
Fabuła nie zaskakuje niczym szczególnym. Prosta, banalna, wręcz, powiedziałbym, prymitywna. Na pierwszym planie: ona i on, jakież to oryginalne. Ona - ucieleśnienie praktycyzmu, wygody, stabilizacji; on - jest jej przeciwieństwem, uosabia to, co duchowe. Wzajemna relacja doprowadza ich do przemyśleń, głębokich niczym bezdenna studnia i oczywiście powoduje, że doznają przemiany. Pod wpływem wielkiej miłości oboje wyrzekają się dla siebie tego, co dotąd uważali za najważniejsze.
Autor prezentuje tu, skądinąd ciekawą, koncepcję miłości. Do tej pory myślałem, że miłość ma uczyć zrozumienia. Ma być inspiracją, próbą połączenia dwóch różnych światów. Ot, takie spotkanie odmiennych osobowości, pozwalające uczyć się od siebie nawzajem, rozwijać. Przesłanie płynące z tej opowieści jest dla mnie wynaturzeniem miłości i nieudolną próbą pokazania, że dobra miłość to taka, dla której porzucamy swoje ideały. Pytanie nasuwa się samo: po co? Nie można tego połączyć?
Wzniosłość w wersji dla ubogich.
Kolejną rzeczą jest język. Dialogi, wymiana poglądów między bohaterami, budzą jednocześnie rozpacz i śmiech. Z czystym sumieniem mogę napisać, że to najgorsza książka, jaką czytałem w życiu. Podsumowanie nawiązuje do tytułu: nic, tylko siąść i płakać.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.