O życiu zawartym w dniu
Bestia ubita. Joyce pisał go przez osiem lat, Maciej Słomczyński przekładał na język polski przez dwanaście (pierwsze wydanie - 1969 rok), ja natomiast czytałem go przez 24 dni (moje drugie podejście po latach, bo nie mogłem mu podarować). Jedyna niewiadomą pozostaje dla mnie to, przez jaki okres czasu będę "Ulissesa" trawił. A jestem przekonany, że szybko nie zapomnę - już czuję przyjemne mrowienie fascynacji i zaciekawienia, już-już rozglądam się na Allegro w poszukiwaniu esejów na temat powieści, jakże pomocnych w wychwytywaniu kolejnych smaczków i odniesień. Wszak nawet Maciej Słomczyński w posłowiu koronującym jego niezwykły przekład przyznał, że nie wyobraża sobie, by którykolwiek z czytelników objął całe bogactwo i skomplikowanie "Ulissesa" już po pierwszej lekturze. Rzecz jasna, przy odrobinie złej woli można to traktować jako zaklinanie rzeczywistości i niechęć do przyznania się tłumacza, że zmarnował ponad dekadę na bełkot jakiegoś schizofrenika. Ale nie, "Ulisses" ma w sobie magnetyzm i majestat arcydzieła do tego stopnia, że kiedy czytam później jakąś, niezłą przecież, powieść, to mam wrażenie, iż obcuję ze skarlałą, przygłupią kuzynką dzieła Joyce'a. Trochę się boję, że mi to zostanie na zawsze, że teraz wszystkie książki wydadzą mi się mdłe, ale nie panikujmy zawczasu. Uznajmy więc, że jest to moja próba uporządkowania wrażeń po pierwszej lekturze "Ulissesa", kiedy jestem jeszcze nieco zdezorientowany, oszołomiony, lekko zaskoczony. Jak jeleń potrącony przez auto, ale jednocześnie mam ochotę to powtórzyć.
Dublin, rok 1904, szesnasty dzień czerwca. Leopold Bloom, trzydziestoośmioletni irlandzki Żyd węgierskiego pochodzenia. To właśnie jemu będziemy towarzyszyć przez cały czwartkowy dzień, który później zostanie przez fanów oficjalnie ochrzczony Bloomsdayem - świętem obchodzonym rokrocznie, podczas którego tłumy uczestników podążają śladami bohatera "Ulissesa". Taka pozytywna manifestacja, połączona z inscenizacjami, ale mało medialna, bo nikt nikogo nie obrzuca ciężkimi przedmiotami, nikt nikogo nie pałuje, nie nawołuje do nienawiści, słowem - nudy na pudy. Wydarzenia skupione wokół centralnej postaci Blooma również nie należą do widowiskowych - snuje się on po ulicach i pubach, rozmawia z napotkanymi osobami, załatwia codzienne, rutynowe sprawy. Jest po trosze nieudacznikiem, obiektem kpin, którego żona zdradza na potęgę, z czym nawet w swojej bezczelności szczególnie się nie kryje i wkrótce wiedzą o tym wszyscy, włączając w to samego Blooma. On jednak, jakby już nieco znudzony żoną, jedynie z poczucia obowiązku małżeńskiego stwarza pozory, że o niczym nie wie, co więcej, traktuje to jako usprawiedliwienie, by nieco sobie pofolgować. Nawet trochę go to podnieca. Więcej nie zdradzę. Czuję się jednak w obowiązku zaznaczyć, że Bloomowi w jednodniowej odysei towarzyszy mnogość postaci pobocznych. Wielu bohaterów Joyce żywcem przeniósł ze swoich wcześniejszych dzieł ("Dublińczycy", "Portret artysty z czasów młodości"), a prawie wszyscy to literackie odpowiedniki - często karykaturalne - rzeczywistych osób. Na pierwszy plan, niekiedy zrównując się z samym Bloomem, wychodzi Stefan Dedalus - bohater, w którego Joyce wpompował wszystkie swoje wspomnienia, emocje i zachowanie. Całe swoje ja.
Kontrowersje, które narosły wokół "Ulissesa", dzisiaj być może nie wywołują już takiego WOW! wśród czytelników, ale biorąc poprawkę na rok pierwszego wydania książki, wypadałoby nieco zrewidować swoją opinię. Powieść wówczas określana jako nieobyczajna, wyuzdana i momentami wulgarna uznana była za enfant terrible literackiego świata, jednak kiedy oburzenie krytyki i popiół po metaforycznym paleniu egzemplarzy opadły, każdy zechciał poznać i sam ocenić, czy rzeczywiście jest czym się gorszyć. Skutkiem tego obecnie "Ulisses" określany jest jako jedna z tych powieści, które należy znać, a przynajmniej skosztować jakiegoś dłuższego fragmentu. Co dla wielu może się okazać barierą nie do przejścia i trudno im się dziwić.
Największym wyzwaniem przy podejmowaniu lektury jest mocno niecodzienna stylistyka i narracja. I nie są to puste słowa, bo Joyce posunął się do karkołomnego wyczynu, odrzucił wszelkie dotychczas znane formy i konwenanse literackie. Oklepane i najczęściej spotykane w opracowaniach "Ulissesa" określenie "strumień świadomości" już cokolwiek mówi, ale spróbujmy jakoś kwestię dookreślić. Treść w znacznej mierze przypomina i naśladuje pracę ludzkiego umysłu, oddaje samopoczucie w danej chwili oraz myśli, które w ogromnych ilościach i bez przerwy przepływają przez naszą głowę. Często wszystko to jest niepoddane obróbce literackiej, przedstawione czytelnikowi w surowej (tylko pozornie mało atrakcyjnej) formie - zdania kończą się nieoczekiwanie w połowie wyrażanej myśli (bo przecież to nasze myśli - nie potrzebujemy ich do końca określać i formułować pełnymi zdaniami), mnóstwo tutaj skrótów myślowych, nagle przerwanych wątków, znienacka przywoływanych wspomnień zainicjowanych przez jakiś detal - teraźniejszość, przeszłość i przyszłość splatają się w jeden warkocz treści i trzeba być czujnym oraz cierpliwym, by. Jeśli wiecie, co. Miszmasz.
W zasadzie otwórz "Ulissesa" na dowolnej stronie, a istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że trafisz tam na jakiś bełkotliwy fragment czy ścianę tekstu z gatunku: o czym on w ogóle? Tymczasem treść powieści naszpikowana jest lepiej bądź gorzej ukrytymi licznymi odwołaniami. Połączenie i porównanie "Ulissesa" z Odyseją Homera, dnia Leopolda Blooma z tułaczką Odyseusza i pani Bloom z niewierną Penelopą (tak, "wierna jak Penelopa" to mocno naciągany związek frazeologiczny) jest oczywiste i dostrzegalne na pierwszy rzut czytelniczego oka. Dzieło Homera stanowiło dla Joyce'a szkielet, wzór i kanwę, którą przerobił na swój sposób. Jednak bogactwo aluzji sięga znacznie głębiej, czerpiąc pełnymi garściami z historii, sztuki, języka czy uwielbianej i cenionej przeze mnie mitologii właśnie. Wręcz niemożliwym jest, by wszystko dostrzec podczas jednokrotnej lektury.
Nie samymi parabolami i odniesieniami jednak "Ulisses" stoi. Joyce nie uznaje żadnej świętości, nie dziwi nas więc, gdy trafiamy w treści na wątki antysemityzmu, szczegółowo opisane procedury dłubania w nosie, wypróżniania się i oddawania moczu (dużo uwagi poświęcił autor na zobrazowanie strumienia), cyniczne uwagi bohatera podczas wizyty w kościele i ceremonii pogrzebu (rozbrajający wniosek, że: więcej miejsca, gdyby grzebali ich na stojąco), zamierzony i złośliwy patos autora, a nawet śmieszny dowcip. Zważ, że o wielu atrakcjach zapewne zapomniałem tu wspomnieć.
Stylistycznie "Ulisses" zmienia się co chwilę. I co chwilę w związku z tym zaskakuje czytelnika, choć nie zawsze pozytywnie. Pedantyczność w opisywaniu szczegółów otoczenia, topografii i wyposażenia wnętrz może chwilami irytować. Podziw budzą z kolei niesamowicie płynne przejścia stylu w obrębie epizodu w klinice - zgrabnie i w pigułce ukazują bowiem rozwój form literackich na przestrzeni stuleci, od eposów rycerskich po coraz odważniejsze prądy bliższe czasom autora. Fantasmagoryczny epizod w domu publicznym przypomina koszmar, gdzie sen przechodzi momentalnie w jawę, a następujący bezpośrednio po nim rozdział dotyczący szwendających się po pijaku bohaterów w popisowej formie oddaje ich znój i trud. Każdy z osiemnastu epizodów zachowuje indywidualną odrębność, ale całość nadal jest zadziwiająco dobrze zharmonizowana. Na aplauz zasługuje zakres i bogactwo słownictwa Joyce'a. William Szekspir we wszystkich swoich dziełach użył 21 000 różnych słów. James Joyce jedynie w "Ulissesie" pomieścił ich 30 000. Posunął się nawet do tworzenia własnych. Żałuję, że nie noszę kapelusza, bo mógłbym go w tej chwili zdjąć z głowy w geście uznania.
Joyce w prywatnych listach do Nory - swojej muzy i żony - nazywa ją pieszczotliwie Jebadełkiem i wyraża sprośną wdzięczność za to, że pozwoliła ona mu się wziąć od tyłu. W "Ulissesie" nie brakuje wątków erotycznych, od tych subtelnych, przez wyuzdane, po wręcz niesmaczne i pornograficzne. Kelnerka w pubie dwuznacznie trzyma dłoń na dźwigni pompy z piwem, romantyczna wymiana spojrzeń między Bloomem a młodziutką Gerty ma dość niespodziewane zwieńczenie (okraszone fajerwerkami), zwykłe, tradycyjne kurwienie się jest ubierane przez podpitych dżentelmenów w rycerskie metafory, nie brakuje pijackich libacji, późniejszych wizyt w burdelach (ups, przepraszam - dziesięcioszylingowych domach), a nawet trochę erotycznych marzeń z gatunku sado-maso. Wszelkie rekordy bije natomiast końcowy, obszerny monolog Molly, rozwiązłej małżonki Blooma - ściana tekstu całkowicie pozbawiona interpunkcji bezpruderyjne gdakanie i gderanie zmęczonej codziennością puszczalskiej kobiety która otwarcie swobodnie i wulgarnie zdradza szczegóły swoich licznych stosunków tego jak kolejni kochankowie brutalnie w nią wchodzili rżnęli bez opamiętania zostawiali na całym jej ciele wilgotne ślady spermy wszystko przeplatane narzekaniem na męża na to że rozbiera się on w pozbawiony uroku sposób że całuje jej pośladki że podaje jej śniadanie że chrapie że mogła trafić na lepszą partię a czytelnik przez to brnie w jednostajnym tempie pozbawiony możliwości odsapnięcia odstawienia na moment lektury zmuszony do zgłębiania tych niekoniecznie pociągających szczegółów autorstwa kurwiącej się bez najmniejszych wyrzutów sumienia na lewo i prawo egocentrycznej małżonki i tak przez bite kilkadziesiąt stron gęsto zadrukowanego tekstu dla niektórych katorga ale kiedy już się wejdzie w rytm to leci zaskakująco sprawnie kończę akapit i już wiesz że nie jest łatwo.
Och, jakie to snobistyczne - czytać Joyce'a. Jednak jakkolwiek by mitologizować "Ulissesa", mimo wszystko jest on nadal powieścią dla ludzi. Udręczyłem się z nim okrutnie, szarpał moimi uczuciami, na przemian mnie hipnotyzował i odrzucał, zmuszając do dnia, dwóch przerwy, to go kochałem, to znowu nienawidziłem i miałem ochotę zmieszać z błotem, sprzedać, oddać, schować w piwnicy, zalać zupą, cokolwiek. Po zamknięciu po raz ostatni książki powiedziałem do siebie: fajny, i z każdą godziną, z każdym dniem cenię go coraz bardziej. Gdybym na bezludną wyspę mógł zabrać jedną książkę, to byłby to właśnie "Ulisses", bo jestem przekonany, że nawet przy n-tej lekturze odnalazłbym w nim coś dotychczas niedostrzeżonego. Całość wrażeń psuje nieco fakt, że guru świata literackiego, Paulo Coelho, nazywa "Ulissesa" durną książką. Jednak zapytałem siebie, czy chciałbym powtórzyć lekturę "Ulissesa" i: tak powiedziałem tak chcę Tak.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.