Uwolniona na dwa tygodnie od recenzyjnych powinności, zabrałam na urlopowy wyjazd pokaźną pakę własnych książek, w tym dwa trzytomowe cykle fantasy, które znalazły się w moim posiadaniu na skutek rozmaitych nieplanowanych okoliczności (
Fionavarski gobelin w jednym woluminie miał być prezentem dla siostrzeńca, lecz po otwarciu paczki z księgarni okazało się, że kartki są wklejone w okładkę do góry nogami; głupio było taki wybrakowany egzemplarz podarować, ale przecież nie był aż na tyle wybrakowany, żeby go nie można było zostawić sobie…
Opowieść Włócznika trafiła na moją półkę w efekcie alarmu telefonicznego o treści: „Mamo, jest wyprzedaż w ISie, wchodź szybko na stronę i zobacz, czy czegoś nie chcesz, bo robię zamówienie”; na rzeczonej stronie zaraz wlazły mi w oczy te trzy tomy po 9 zł, do tego autor znany i lubiany – kto by się oparł?).
Do „Fionavarskiego gobelinu” zabrałam się w pierwszej kolejności i była to dobra decyzja. Historia pięciorga młodych ludzi, którzy niespodziewanie dla siebie zostają przeniesieni do równoległego świata, by tam wypełnić określone (jak się okazuje, nad wyraz niebezpieczne) zadanie wciągnęła mnie już od pierwszych stron. Nie bez znaczenia tu były budzące natychmiastową sympatię postacie Lorena Srebrnego Płaszcza i Matta Sörena – niezwykłego duetu pośredniczącego w sprowadzeniu piątki bohaterów do Fionavaru – ale niezależnie od nich spodobało mi się prawie wszystko: i konstrukcja świata (o której za chwilę), i proporcja elementów magicznych do realistycznych, i nieprzekroczenie tolerowanej przeze mnie dawki mroczności, i tempo narracji, i styl, a wreszcie i to, że choć przekład był dziełem dwóch osób, nie widać pomiędzy poszczególnymi częściami zbyt dramatycznych różnic (da się za to dostrzec, że oboje tłumacze nie osiągnęli jeszcze wówczas swej szczytowej formy, chociaż i tak ocena wypada na plus w porównaniu z wieloma innymi okazami fantasy – na przykład z „Opowieścią włócznika”).
Nie sposób nie zauważyć wyraźnych nawiązań do Tolkienowskiego Śródziemia, poczynając od uwięzionego w podziemnych czeluściach wcielenia zła, po uwolnieniu tworzącego swą armię z najpaskudniejszych humanoidalnych kreatur (i nawet brzmienie jego imienia, Rakoth Maugrim, przywodzi na myśl równocześnie Morgotha i Saurona, a do tego jeszcze Grimę) - po Jeźdźców Równin i po elfy kończące swą ziemską wędrówkę odpłynięciem w bliżej nieokreślone miejsce na zachodzie. Są motywy zaczerpnięte z mitów i legend nordyckich i celtyckich (podział ras elfich na „jasnych” lios alfar i „ciemnych” svart alfar, Dziki Łów, a wreszcie Artur z Ginewrą i Lancelotem, pojawiający się na scenie wydarzeń wcale nie epizodycznie – który to wątek, nawiasem mówiąc, jest najmniej udanym pomysłem autora, psując dynamikę akcji zwłaszcza środkowej części cyklu), i odniesienia do innych kultur, także pozaeuropejskich (np. zwyczaje Jeźdźców). Ale wkład własny autora – koncepcja losów świata jako gigantycznego gobelinu przędzionego przez nadrzędne bóstwo „jasnej strony” ( Tkacza), na którego dzieło czyha Spruwacz reprezentujący ciemne moce, ale i poszczególne postacie są w stanie w pewien sposób wpływać na bieg pojedynczych nici – jest na tyle oryginalny, że nie miałam wrażenia wtórności. Jasne, że do Tolkiena trochę „Gobelinowi” brakuje, ale przynajmniej widać, że nie jest to rzecz klepana na zamówienie, bez głębszej refleksji, byle tylko sprostać wywiązaniu się z umowy z wydawcą.
Niestety, takie właśnie wrażenie – tym boleśniejsze, że chodzi przecież o autora, który stworzył jednego z moich ukochanych po wsze czasy bohaterów i co najmniej z dziesięć powieści równie udanych, jak „Fionavarski gobelin” - odniosłam przy „Opowieści włócznika”. Umyślnie nie sięgałam przed rozpoczęciem lektury po żadne recenzje i dopiero zabrawszy się do czytania zorientowałam się, że znów mam do czynienia z utworem opartym na tym samym schemacie, co dopiero skończony cykl, i nie tylko on zresztą. Są dwa światy alternatywne – nasz współczesny i baśniowe quasi-średniowieczne uniwersum. Są bohaterowie (w danym przypadku początkowo tylko jeden), którzy zostają wbrew własnej woli wysłani między elfy, krasnoludy, gnomy, smoki, czarodziejów etc., by tam wziąć udział w okrutnie niebezpiecznej misji (ba, żeby jednej!), mającej uratować mieszkańców bajkowej krainy przed zagładą/ zniewoleniem przez ciemne moce – a podczas tej misji objawić niepodejrzewane nawet w marzeniach możliwości i talenty. Są magiczne artefakty, których odpowiednie użycie jest warunkiem wypełnienia misji lub przynajmniej ogromną w tym zadaniu pomocą. W oparciu o ten schemat można stworzyć perełkę lub przynajmniej fajne, emocjonujące czytadło, ale … jak się okazuje, niekoniecznie. W „Opowieści włócznika” kuleje prawie wszystko. Magia rządzi się jakimiś niezupełnie zdefiniowanymi zasadami, wskutek czego pewne elementy fabuły wydają się niespójne lub mało wiarygodne. Postacie są stosunkowo mało wyraziste, zwłaszcza te reprezentujące stronę dobra – na dłużej zostaje w pamięci właściwie tylko leprechaun Mickey, mały magik niegrzeszący odwagą, za to dobry w produkowaniu iluzji, oraz Geno Hammerthrower, o którym jednak niełatwo powiedzieć coś więcej poza tym, że jest krasnoludzkim kowalem i ma zwyczaj pluć na prawo i lewo, nie bacząc w co lub kogo trafia. Ci źli – zwłaszcza demoniczna Ceridwen i Robert Niegodziwy - mają może ciut więcej indywidualności, niż Gary czy Kelsey, ale za to proporcjonalnie trudniej się rozeznać w ich możliwościach i motywacjach. Sama akcja jest stosunkowo przewidywalna, a lwią jej część stanowią starcia z wrogimi siłami i będącymi na ich usługach przedstawicielami niesamowitej fauny; sceny bitewne nie są najmocniejszą stroną Salvatore’a, nawet w najlepszych powieściach pozostawiając co nieco do życzenia, a tutaj nie dość, że są rozwleczone do niemożliwości, to w dodatku zdecydowanie nieporadne. Zagęszczenie niezręczności stylistycznych nie jest może aż tak tragiczne, jak w niektórych innych utworach wydanych przez to samo wydawnictwo, ale jest ich i tak o wiele za dużo, zaś korekta notorycznie przechodzi do porządku dziennego nad błędami, nawet tak rażącymi, jak spływająca STRÓŻKA krwi, śliny czy innej cieczy.
Jasne, wiem, że powinnam już w połowie pierwszego tomu rzucić „Opowieść…” w diabły, ale jakoś cały czas miałam nadzieję, że będzie lepiej, że nabierze tempa… I co teraz zrobić z „Drogą wojownika”, na którą sobie tak ostrzyłam zęby?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.