Przedstawiam przygotowany przez
Neelith KONKURS nr 166.
Obelgi i przekleństwa w literaturze
Na koniec wakacji, a zarazem na początek sezonu konkursowego, zapraszam wszystkich odważnych do najmniej eleganckiej rywalizacji ostatnich lat o tytuł największego przekliniaka BiblioNETki.
W tym celu należy przebrnąć przez
30 fragmentów konkursowych, narazić się na sponiewieranie i obraźliwe uwagi ze strony szeregu postaci literackich, a następnie prędko przesyłać odpowiedzi do Schamiałej Organizatorki, na adres e-mail:
[...].
Inwektywy można kierować do wyżej wymienionej partiami bądź w pełnym pakiecie, jak kto woli. Liczba prób sformułowania prawidłowych przekleństw jest nieograniczona. O zwycięstwie zdecyduje kolejność nadsyłania ostatnich/kompletnych odpowiedzi. Za każdą poprawną odpowiedź należą się
2 punkty – po jednym za autora i tytuł, a więc maksymalnie
60 punktów. Na maile czekam do
13 września (piątek) do godziny 23.00. Będę wdzięczna za podawanie w tytule wiadomości loginu biblioNETkowego i kolejnego numeru maila.
Niektóre obelgi są powszechnie znane, inne nieco mniej, są też te rzadko stosowane w czytelniczym obiegu. Dlatego też wzajemna pomoc i mataczenie mile widziane. Ze swojej strony Schamiała Organizatorka oferuje pomoc w zakresie stwierdzenia znajomości danego fragmentu, a w razie potrzeby – podpowiedzi odnośnie najtrudniejszych fragmentów.
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
1.
- Ale zabawa, co, Lokaj? – entuzjazmował się Iitam.
- Biedne, niewinne istotki! – płakała Margot. – To niedziela masowej zbrodni, biedne stworzonka, rozszarpią was na strzępy, ochochoch… - zatupała kaloszami i sfioletowiała.
- Uspokój się, stara kobyło – wypalił Iitam nie wiedząc, co powiedzieć.
- Faszysta i morderca! – krzyknęła i cisnęła w niego talerzem króliczych kupek. – Gorszy od Hitlera!
- A co złego widzisz w Hitlerze? – mruknął Lokaj, który miał wiele albumów z jego zdjęciami.
- Zdrajca! – warknęła Margot, znów wykorzystawszy swój nietopezi słuch i rzuciła w niego nożem, który jednak nie trafił, za to roztrzaskał szklaną szafkę i ostatecznie utkwił w wypchanym labradorze.
2.
Podstawową zasadą krasnoludzkiego gwinta było coś przypominającego licytację na targu końskim - tak intensywnością, jak i natężeniem głosu licytujących. Następnie para zgłaszająca najwyższą „cenę” starała się zdobyć jak najwięcej wziątek, czemu druga para na wszelkie sposoby przeszkadzała. Rozgrywka przebiegała głośno i gwałtownie, a obok każdego gracza leżał gruby kij. Okładano się kijami dość rzadko, ale wymachiwano często.
- Jakeś grał, wołku ty zbożowy? Pało zakuta? Czemuś w listki, miast w serca wyszedł? Co to ja, dla krotochwili w serca wistowałem? Ach, wziąłbym pałę i walnął cię w ten głupi łeb!
- Miałem cztery listki z niżnikiem, myślałem wyoptymować!
- Cztery listki, a jużci! Chyba własnego ptoka doliczył, karty na podołku dzierżący. Ty myśl trochę, Stratton, bo tu nie uniwersytet! Tu się w karty gra! No, ale i świnia burmistrza ograła, gdy dobre karty miała. Rozdawaj, Varda.
- Placek w dzwonki.
- Mała kupa w kule!
- Grał król w kule, przesrał koszulę. Dubel w listki!
- Gwint!
- Nie śpij, Caleb. Dubel z gwintem był! Co licytujesz?
- Duża kupa w dzwonki!
- Akces. Haaa! I co? Nikt nie gwintuje? Dudy w miech, synkowie? Wistujesz, Varda. Percival, jeszcze raz do niego mrugniesz, to cię tak pieprznę w oczodół, że do zimy nie pomrugasz.
3.
- A ty czego tu chcesz? – zwróciła się do niej gniewnym basem Korablowa. – Wódkę poczułaś – nie ma co zgadywać. Sami wiedzą, co robić, obejdzie się bez ciebie.
- Nie do ciebie mówię, czego się wtrącasz?
- Wódki ci się zachciało? Przymawiasz się…
- No, daj jej, daj – powiedziała M., która zawsze rozdawała wszystko, co miała.
- Już ja jej dam…
- No, spróbuj tylko! – napierając na Korablową odparła ruda. – Ja się ciebie nie boję.
- Szmata więzienna!
- Sama jesteś szmata.
- Flądra śmierdząca!
- Ja… flądra? Ty katorżnico, morderczyni! – wrzasnęła ruda.
- Odejdź, powiadam – ponuro rzekła Korablowa.
4.
- Biedny głuptak – rzekł William. (Jak już wspominałem, najadł się na kolację po gardłodziurki i wypił morze piwa). – Biedny głuptak. Puśćmy go żywego.
- Nie puszczę, dopóki nie powie, co znaczy: i mnóstwo, i ani na lekarstwo – powiedział Bert. - Nie chcę, żeby mi poderżnęli gardło, jak zasnę. Będę mu na ogniu przypiekał pięty, póki nie wygada wszystkiego.
- Nie zgadzam się – odparł William. – Ja go złapałem, nie ty.
- Spasiony dureń z ciebie, Williamie – rzekł Bert – jak to już zresztą dawno zauważyłem.
- A z ciebie cham!
5.
Znowu zwrócił się do stojącego wciąż szwadronu. Tym razem głos oficera zabrzmiał gniewem, niemal wściekłością.
- Zachowaliście się jak bydło! Jak głupie, niekarne bydło. To jest świństwo. Jeszcze nie miałem podwładnych, którzy uciekaliby jak cielęta. I przed kim? Przed Polakami. Wy – Niemcy. Zhańbiliście się. Rozumiecie? To świństwo, świństwo!
Chodził tam i z powrotem przed szeregiem, a wyraz „Schweinerei” nie schodził mu z pogardliwie ściśniętych warg. Szwadron stał na baczność, i tylko z tyłu, pod parkanem, kręcili się sanitariusze opatrując rannych. Wreszcie oficer machnął ręką.
- Będziecie ukarani. A teraz: rraus!
6.
Postanowiłem wtrącić dobre słowo za Randomem.
- Posłuchaj – powiedziałem. – Ta ja namówiłem Randoma, żeby tu ze mną przybył, on się wcale do tego nie palił. Myślę, że byłby cię poparł, gdybyś się do niego zwrócił.
- Ten łajdak! Nie powierzyłbym mu nawet opróżniania nocników. Prędzej czy później znalazłbym w swoim piranię. Nie, dziękuję. Może nawet darowałbym mu życie, gdyby nie twoje wstawiennictwo. Chciałbyś, żebym przycisnął go do piersi i nazwał bratem, tak? O nie! Zbyt szybko stanąłeś w jego obronie. To zdradza jego prawdziwe intencje, które niewątpliwie znasz. Niech lepiej nie liczy na prawo łaski.
7.
- Stój, Markuriusz! – krzyknęła. – Stój!
- Zaczepili nas, Dina.
- To jest mój sąsiad, o którym wam mówiłam. Żuk – powiedziała zasapanym głosem. – A tamten to pewnie jego kumpel. Też żuk.
Daniel wiedział, że to obelga, a jednak poczuł się przyjemnie, widząc ich miny, gdy usłyszeli to słowo. Żuk. Gnojarz. Maszyna do przyjmowania i zadawania razów, która zaraz spierze im dupska. To on.
8.
Hunter chwycił jej rękę i szarpnął mocno. Pani Hacklett z krzykiem przeleciała mu nad głową i boleśnie uderzyła plecami o powierzchnię; krzyknęła ponownie, kiedy poszła pod wodę. Parsknął śmiechem kiedy się wynurzyła. I pomógł jej się wdrapać na ciepły kamień.
- Jesteś podły drań, nikczemnik, łotr, kanalia i suczy syn bez sumienia – wyrzuciła z siebie.
- Do usług – powiedział Hunter i pocałował ją.
Wyrwała mu się.
- I zuchwalec.
- I zuchwalec – zgodził się i znowu ją pocałował.
9.
Michael próbował się odczołgać na bok. Leonard chwycił go za prawą rękę i wykręcił mu ją boleśnie na plecach, wgniatając jednocześnie twarz w pył ziemi.
- Jesteś żałosny, wiesz o tym? – wysapał Leonard. – Niczym się nie różnisz od psiego gówna.
Wpakował mu kolano w krzyż.
- O Boże, zleź ze mnie! – poprosił Michael, ale tylko zachęcił przeciwnika do jeszcze brutalniejszego nacisku.
Trzema gwałtownymi szarpnięciami Leonard ściągnął Michaelowi lotnicze spodnie z tyłu; w słońcu błysnęły nagie pośladki. Potem nachylił mu się do ucha i syknął:
- Wiesz, co powinienem zrobić: odciąć ci to, co trzeba, bo na to zasługujesz draniu. Powinienem sprawić, żebyś przez resztę życia cienko śpiewał.
10.
- Jak udało jej się wymknąć? - zapytałem.
Degan wzruszył ramionami, wciąż stojąc w drzwiach.
- Musiałem wybierać: zabić ją albo gonić Larriosa. A biorąc pod uwagę, jak bardzo zależało ci na księdze, wybrałem zepchnięcie Szarfiarki do piwnicy i pościg za Larriosem.
- Ten przeklęty padalec chciał ci uciec?
- Gnał z podwiniętym ogonem jak jakiś kundel - odparł Degan. - Cóż, jak ślepy kundel. Ze zwichniętą łapą i połamanymi żebrami. Koniec końców wolał wyrzucić księgę, niż dać się złapać.
- A gdzie ja wtedy byłem? - Przed oczami przemknęła mi wizja, jak leżę nieprzytomny w deszczu, a z piwnicy wyczołguje się Szarfiarka. Właściwie miałem to gdzieś.
11.
Fabian nauczał demony, jak mają się zabawnie przewracać. Niezbyt im to szło.
- Pamiętajcie tylko, że napotykacie możliwie najświętszą osobę, i to powinno doprowadzić was do całkowitej paniki. Asztarot i Anabal z prawej, Beryt i Belial z lewej. Wykorzystajcie widły, przewracając się na nich i kłujcie jeden drugiego. – Belial poślizgnął się na lodzie i mało nie przyszpilił Asztarota. Widzowie ryknęli śmiechem. – Świetne! – pogratulował mu Fabian. – Zatrzymaj to. – Belial wydawał się niepewny, czy uda mu się powtórzyć ten numer. Asztarot nie miał pewności, czy mu na tym zależy. Beryt nagle czknął, kolejny niezamierzony wygłup. Wszystko to było niezwykle prostackie i bez polotu.
- Ruszcie się, demony, stać was na więcej – zbeształ ich Fabian. – Na niebiosa, gdyby tylko ten zapijaczony bęcwał Feste mógł to widzieć. On dopiero by was nauczył przewrotek.
Wspomniany takimi słowami miałem bardzo mieszane uczucia.
12.
Niech mi proboszcz rękę poda – mruknął pod nosem Fillegan.
Klecha z wahaniem wyciągnął prawicę. Na to rycerz tylko uśmiechnął się szeroko.
- Ech, wy tak dosłownie... Ale skoro zgoda, to wy idźcie po receptury, ja przygotuję wszystko co trzeba i wieczorem, gdy słońce i księżyc zaczną mieszać swe światło, spotkamy się przy moście.
Po chwili dodał do pleców duchownego, który już pędził, aby wykonać rozkazy:
- Acha, tylko most trzeba będzie zamknąć, ludzi na bok, najpierw aż za wzgórze, odepchnąć, żeby nie przeszkadzali. Niech burmistrz wyda strażnikom rozkaz, aby mi nikt nie przeszkadzał. Chcę mieć wolną rękę. Dacie radę?
Proboszcz ponuro skinął głową.
- Co mam nie dać, jak burmistrz Towney z brudnych butów mi jada – burknął. – Jak i wszyscy tutaj poza tymi złodziejami, daj Boże miłosierny, niech ich robaki żrą żywcem!
13.
Na drewnianej werandzie zadudniły kroki i w drzwiach ukazał się mężczyzna dzierżący w lewej dłoni fuzję, tak jakby to był zerwany po drodze kwiatek.
- Richardzie, to ja!
- Poczekajcie no, gnojki śmierdzące, ja was... – Patrząc na mnie, składał się do strzału i dopiero po ułamku sekundy słowa Anny dotarły do jego zakutej pały.
- Anna?
- Tak, Richardzie. Może byś najpierw sprawdzał, do kogo mówisz. To już trzeci raz. Któregoś dnia zagalopujesz się i rzeczywiście kogoś zastrzelisz.
14.
Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest poraniony. Lewy bok, nogawkę spodni i but pokrywała lepka, krzepnąca krew. Nie wolno mi teraz zemdleć, pomyślał i najszybciej jak potrafił, pobiegł chwiejnie w kierunku wejścia do budynku. Natychmiast zastąpiło mu drogę dwóch strażników z toporami u boków.
- Wpuście mnie! – wychrypiał. – Królestwo jest w niebezpieczeństwie!
- Precz! – warknął wyższy. – Kalasz swoją obecnością święty przybytek!
D. ogarnęła furia. Tam giną jego przyjaciele, jego bracia, a tych dwóch tępych sukinsynów ośmiela się stać mu na drodze?
- Albo mnie wpuścicie, albo przemodeluję wasze głupie pyski! – Wrzasnął wściekle.
15.
X. spoglądał na nią. Jeszcze nigdy nie miał do czynienia z niezadowolonym klientem. Wreszcie zrezygnował.
ODEJDŹ STĄD, POSĘPNA CZAROWNICO.
Kucharka gniewnie zmrużyła małe oczka.
- Kogo to pan nazywasz posępną stolnicą? – spytała oskarżycielskim tonem i znowu uderzyła rybą o ladę. – Popatrz pan tylko. Wczoraj wieczorem to był mój termofor, a dzisiaj rano? Ryba. Co to ma znaczyć, pytam.
WSZYSTKIE DEMONY PIEKŁA ROZERWĄ NA STRZĘPY TWĄ DUSZĘ, JEŚLI W TEJ CHWILI NIE OPUSCISZ BIURA, spróbował X.
- Nic o tym nie wiem. A co z moim termoforem? Tam u nich nie ma miejsca dla porządnej kobiety. Próbowali...
16.
Wychodzimy, kupiwszy trochę toffi, kiedy słyszę głos z głośnika:
- X.Y. TO PALANT! X.Y. TO PALANT!
To Tucker, którego nikt jeszcze nie przyszpilił. Pokazuję mu uniesiony środkowy palec z odległości jakichś siedemdziesięciu metrów.
- TY PALANCIE, TY! ALE Z CIEBIE TWARDZIEL!
A. biega dookoła, zastanawiając się, skąd bierze się ten głos, ludzie patrzą na mnie, a ja, w nadziei, że ta Becky może mnie skądś obserwować, idę luzackim krokiem do Tuckera. A. wlecze się za mną.
17.
Wyskoczyliśmy na Ziemny Wał i jechaliśmy w zwartym strumieniu samochodów. Przyjaciele i wrogowie zostali z tyłu.
- Dziękuję – powiedziałem do karku kierowcy.
- Nie oberwała pani? – zapytał, nie odwracając się.
- Nie. Bardzo dziękuję. Dlaczego się pan zatrzymał?
- Dlatego, że jest głupi! – wrzasnęła moja sąsiadka. Odsunęła się na drugi koniec kanapy, jak najdalej ode mnie, jakbym był zadżumiony.
- Dlatego, że nie jestem palantem – odparł spokojnie mężczyzna. – Za co panią tak?... Zresztą, nie moja sprawa.
- Próbowali mnie zgwałcić – palnąłem. Co za wersja!
18.
Następny ranek zastał Złodziejmistrza na kolejnej rozmowie w cztery oczy z małym sierotą.
- Kłopot z tobą, zafajdańcu, polega na tym, że nie jesteś dalekowzroczny. Wiesz, co to znaczy dalekowzroczny?
L. pokręcił głową.
- Pozwól, że ujmę to tak. Ta tawerna miała właściciela. Ten właściciel pracował dla capy Barsaviego, szefa szefów, tak samo jak ja dla niego pracuję. Właściciel tawerny płaci capie, tak samo jak ja, żeby nie dochodziło w niej do różnych incydentów. A dzięki tobie wydarzył się incydent jak cholera, chociaż ten człowiek uczciwie płacił i niczego się nie spodziewał. Mam nadzieję, że nadążasz? Otóż podburzanie hordy pijanych, popieprzonych zwierząt do tego, żeby spaliły knajpę na popiół z powodu fałszywego alarmu, stanowi dokładne przeciwieństwo dalekowzroczności. Czy teraz zaryzykowałbyś odgadnięcie, co owo słowo znaczy?
19.
Kamienna strażnica trwała wśród zamieci cicha i nieruchoma, tylko światło paleniska biło przez okienka. X. zacisnął zęby i skoncentrował się. Szli bardzo cicho, wycie wiatru głuszyło chrupanie śniegu pod nogami. Prawie przeszli. Prawie. Strażnik wyszedł za potrzebą, kiedy wchodzili już na przełęcz. I zobaczył ich natychmiast.
-
Jebem ti duszu – powiedział X. zmęczonym głosem. – Co wy, ścierwa, żrecie, że was tak goni? Trzeci dzisiaj.
20.
- T. nie może tu zostać.
- Może. Nic jej nie będzie. Przecież ona nie zna innego życia...
- Ty też nie!
- Będzie żyła tak, jakby cię nie było...
- Co takiego?!
D. roześmiał się cicho.
- Wiem, że masz o sobie wysokie mniemanie, ale wierz mi, T. jakoś to przeboleje. Nie będzie pierwsza. Tak, bardzo jej na tobie zależy, ale z czasem pozna kogoś innego i...
- Doszczętnie skretyniałeś! Aresztują ją w trzy dni jako żonę dezertera. W trzy dni! Dobrze o tym wiesz, więc przestań gadać głupstwa!
- Nikt się nie dowie, że jest twoją żoną!
- Ty się dowiedziałeś!
21.
Mord chrząknął i otworzył dłoń. Wiatr natychmiast porwał talerz, przewracając go do góry nogami. Część fasoli bryznęła na nich z powrotem, a pozostała część odleciała. Dozorca roześmiał się, potrząsając ogromnym brzuchem, jakby to była miska z puddingiem. T. poczuł falę gniewu.
- Ty pieprzony pomiocie francowatego osła – wycedził przez zęby. – Mam nadzieję, że zdechniesz na sraczkę. – W odpowiedzi Mord wymierzył mu solidnego kopniaka w żebra butem z metalowym czubkiem.
22.
P. uniósł pięść, ale z miejsca się nie ruszył. Pot mu na czoło wystąpił, krople grube, lśniące od zapalonych kinkietów i złotych wyzdobników Luksu.
- Krysa twoja mat’!
- Nu, dawaj!
- Wy! – Sapnął, złapał długi oddech. – Polaki! Stanie i jęczy, że pobity, i taka jego wyższość nad silniejszym, taki honor szczurzy! A pogrzebali was z honorem i bez!
23.
Znalazł się w dość osobliwej sytuacji, ponieważ oczy i błędnik mówiły mu co innego w kwestii dotyczącej pionu. Doszedł do wniosku, że przede wszystkim należy zachować spokój. Nie ma co się spieszyć. Niebezpieczeństwo minęło. Odwróciwszy się zobaczył, że Teela już stoi w śluzie. Nie miała na sobie skafandra ciśnieniowego. Wewnętrzne drzwi właśnie się zamykały.
- Teela, ty idiotko! – ryknął. – Natychmiast wracaj!
24.
- Jurim, Abban, na wozy – rozkazał. – Dopiero co wyszliście z pawilonu
dama’tig. Nie nadajecie się jeszcze na całodniowy marsz.
- Wielbłądzie szczyny! – warknął Jurim, mierząc palcem prosto w twarz J. – Nie mam zamiaru jechać w wozie jak kobieta tylko dlatego, że syn świniojada nie może za nami nadążyć.
25.
- Mogę być żoną, nie chcę być kochanką – zawołała – sromu na czole nosić nie umiem!
- Srom! – rzekł Hoym. – A! To piecze tylko chwilę, goi się rana i nie boli, choć piętno zostaje na wieki.
- Waćpan jesteś obrzydliwy! – przerwała kobieta z gniewem. – Sprowadzasz mnie tutaj sam i karmisz takimi groźbami.
26.
Gnom skierował denko ze złotym piaskiem na demona i ziarenka piasku natychmiast ułożyły się w kształt czarno-żółtej strzałki.
- Demon – uroczyście oznajmił Braber – najbardziej demoniczny demon.
- Demoniczny?! – wzburzył się Krojon.
- I co z tego? – wycedziła przez zęby Stein.
- To moja wskazówka - namierzacz – Braber z wyniosłym wyrazem twarzy schował klepsydrę z powrotem do kieszonki. – A ona się nie myli.
- I gdzieś ty coś takiego zdobył?
- Gdzie zdobyłem, tam już tego nie ma – gnom nonszalancko obciągnął kamizelkę. – A właśnie, po co to wszystko? Już wyjaśniam. Kiedy tylko poruszyła się moja klepsydra, stwierdziłem, że spotkało mnie wielkie szczęście, ponieważ trafił się znakomity demon; dobrze odżywiony, powiedziałbym nawet, że tłusty.
- Tłusty! – zawył Krojon, znieważony do głębi duszy.
27.
Usłyszawszy to opat stał przez chwilę na miejscu jak skamieniały i tylko po mruganiu oczyma można było poznać, że żyw jeszcze. Nagle zawrócił się na miejscu, wywalił nogą drzwi alkierza, wpadł do izby, tam chwycił krzywą lagę z rąk pątnika i począł nią okładać swoich szpylmanów rycząc przy tym jak ranny tur:
– Na koń, skomorochy! Na koń, psiawiary! Noga moja w tym domu nie postanie! Na koń, kto w Boga wierzy! Na koń!
I znów wywaliwszy drzwi wyszedł na dziedziniec, a przerażeni klerycy-waganci za nim. Tak ruszywszy hurmem do szopy poczęli w mig kulbaczyć konie. Próżno M. pogonił za opatem, próżno prosił, błagał, bożył się, że nie winien – nic nie pomogło! Opat klął, przeklinał dom, ludzi, pola, a gdy podano mu konia, skoczył na niego bez strzemion i puścił się w cwał z miejsca, z rozwianymi przez wiatr rękawami, podobny do olbrzymiego czerwonego ptaka. Klerycy lecieli za nim w trwodze na kształt stada, które podąża za przewodnikiem.
28.
Choć bardzo kochała Jakta, to brakowało jej ciągłego poczucia bliskości, jakie przed ślubem dzieliła z bratem. Miną lata, nim ona i Jakt staną się związani równie mocno, jak przedtem ona i X. Jakt także o tym wiedział i czasem sprawiało mu to ból. Mąż nie powinien współzawodniczyć z jej bratem o miłość żony.
- Cześć, Val. - rzucił X.
- Cześć, X. - byli tu sami i nikt ich nie słyszał, mogła więc zwrócić się do niego dziecięcym przezwiskiem, nie dbając o to, że reszta ludzkości zmieniła je w obelgę.
29.
Służąca uzupełniła wino w kieliszku, z którego Hadrian niewiele wypił.
- Co wiesz o Merricku Mariusie? – spytał.
Erandabon splunął.
- To gnój. To świnia. To świnia w gnoju. Obiecuje broń, nie przychodzi żadna. Obiecuje jedzenie dla licznych, nie przychodzi żadne. Przez niego Erandabonowi trudno panować nad mrówkami. Erandabon pragnie jego śmierci.
30.
- A z wami ja nie usiądę – odpowiedział Sobek.
- Czemuż to?
- Bo między wami jest żulik, a ja z żulikami zadawać się nie będę.
Zapanowała chwila milczenia i trzeci głos zapytał:
- Kogoż to masz pan na myśli, jeśli łaska?
- Na myśli ja jego nie mam - spokojnie wycedził Sobek. - Ja jego mam w pogardzie. A jeśli pan ciekaw, o kim mówię, panie Wojdyłło, to właśnie akurat o panu.
- O mnie?
- Tak, o panu, panie eks-kleryk! Pan jesteś dla mnie żulik i z panem towarzystwa mieć nie chcę.
- Za cóż pan człowieka obrażasz, panie Sobek? - pojednawczo odezwał się inny głos.
- Nie człowieka, tylko bydlę. Gorzej bydlęcia, bo chuligana.
- Pijany czy co?… - zawołał Zenon.
- Czy pijany?… Nie, panie Wojdyłło, ja nie trunkowy. Trzeźwy ja zupełnie. Nie tak jak pan, co po rynsztokach nocujesz. Co nieprzyzwoite napaści na młode panienki robisz. Tylko pijana świnia, za przeproszeniem, może niewinną i bezbronną dziewczynę na publicznej ulicy parszywymi słowami obrzucać. Ot, co.
===========
Dodane 14 września 2013:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu