Dodany: 18.08.2013 21:13|Autor: ka.ja
Bielsko-Biała w sierpniu - relacja naocznego świadka zdarzeń
Dzień był upalny, spocone niebo kładło swój ciężki brzuch na dachach miasta i dyszało. Dyszałam i ja. W ulicę Cechową (bynajmniej nie Czechowa) wstąpiłam pełna nadziei na miły chłodek klimatyzowanego wnętrza pizzerii Margarita. Klimatyzacji nie zastałam, na szczęście jednak oczekiwali mnie ludzie, przy których upał mi nie straszny! Nie pamiętam już kolejności pojawiania się przy stole, ale na spotkaniu obecni byli:
Dot,
Miciuś,
Stephanie,
Misiak,
Lutek,
Eida (gospodyni nasza!),
Wojtek (wsparcie moralne gospodyni),
Firmin,
Ktrya,
Mielikki,
EPA!,
Szaraczek,
Mafia,
Jelonka,
Warwi,
Marylek
i ja.
Stół zastawiliśmy suto książkami, a jak komuś zostało trochę miejsca, to sobie chyłkiem spożywał jakiś obiad albo coś popijał. W pizzerii obowiązuje samoobsługa i jedna pani do tego stopnia wzięła to sobie do serca, że w pewnym momencie podeszła do naszego stołu, wzięła dwie książki z wierzchu któregoś ze stosów i już się miała oddalić. Na szczęście Firmin pomyślała, że to jakaś biblionetkowiczka, której nie miała się okazji przedstawić, więc podeszła i zagaiła. Okazało się, że ta pani uznała, że w Margaricie serwuje się nie tylko włoskie placki z farfoclami, ale też literaturę piękną i chciała sobie wziąć coś do czytania przy pizzy. Wniosek z tego taki, że jest w narodzie zapotrzebowanie na słowo pisane. Zwłaszcza za darmo i przy jedzeniu.
Rozmawiało się zwyczajowo o wszystkim - o gryzoniach, katechetach, raportach policyjnych (zwłaszcza zaś o pisowni - kudka czy kłódka), spuściźnie po Edwardzie Stachurze, chronologii w reportażach, wegetarianizmie w stylu PRL, komiksach, Woodym Allenie w stroju plemnika, górach, chmurach i bzdurach.
Dużo radości dostarczyli nam Jelonka i Warwi, którzy, jak na bibliofilów przystało, pojechali na ulicę Czechowa, zamiast na Cechową i szukali nas bezskutecznie. Firmin próbowała im cierpliwie tłumaczyć, jak znaleźć naszą pizzerię, ale szybko się wydało, że najpierw trzeba przeprogramować GPS
Szaraczek dostała w prezencie własny pomnik w wersji mini - maleńkiego, metalowego szaraczka stojącego słupka. Marylek z Misiakiem pozowali pod Czarnym Kotem Alphonse'a Allaisa. Książki przechodziły z rąk do rąk, jedne przyjmowane ochoczo i w zachwytach, inne wciskane podstępem przy akompaniamencie okrzyków "Ale ja jeszcze nie przeczytałam tych stu siedemdziesięciu trzech, które od ciebie mam!". Jedne tomy były rozkosznie opasłe, inne niewinne szczupłe, jedne zacnie stare, inne jeszcze ciepłe i pachnące farbą drukarską (od dziś to już raczej pizzą).
A potem się rozeszliśmy. Szkoda tylko, że Eida nie chciała się pożegnać z Warwim ;)
Czy o czymś zapomniałam?