Amerykanom marzy się Księżyc
W rzeczywistości Jack Campbell to John G. Hemry, emerytowany oficer United States Navy.
Książka składa się z prologu i trzech części. Całość ma 341 stron. Większość akcji dzieje się na Księżycu, z małymi wyjątkami (gdy narrator w retrospekcjach wraca na Ziemię, aby unaocznić czytelnikowi, jak to się stało, że został wojskowym). Bohater został całkiem dobrze ukształtowany, ale jest niestety jedyną ciekawą postacią. Inne pojawiają ni stąd, ni zowąd i zwykle są mało wyraźne. Nie mówiąc już o oficerach, którzy od początku przedstawiani są jako tępaki i idioci. Łatwo się domyślić o czym tytułowa wojna będzie... Bo przecież bezimienni "obcokrajowcy" są na Księżycu jakby - chciałoby się powiedzieć - z kosmosu wzięci. A ich rola ogranicza się głównie do klepania Amerykanów po tyłkach.
W książce Hemry staje po stronie zwykłych żołnierzy, którzy patrzą z niedowierzaniem na głupoty, jakie serwują im oficerowie. Tutaj wymienić należy główny plan działania, którym jest Wojna Synergiczna, będąca cudownym lekiem na wszystkie problemy Amerykanów. Oficerowie wydają się być zadufanymi pajacami uważającymi swojego wodza za reinkarnację Napoleona. Oczywiście Stark i wszystkie szaraki idą w bój zgodnie z rozkazami. Później nie do końca idzie zgodnie z planem, ludzie giną bez sensu, co przelewa czarę goryczy.
Książkę czyta się bardzo nierówno. Na początku jest w miarę ok, potem jakaś bitwa na Księżycu, a po niej setki kartek, których mogłoby nie być. Przeleciałem tak bez namiętności 300 stron i dopiero wtedy zaczął się ciekawszy moment. Ale trwał chyba tylko kolejnych 20 stron i na koniec uraczono mnie krótkim zakończeniem, w wyniku którego Stark otrzymał dowództwo (jak mówi tytuł drugiej książki). Proste do przewidzenia.
Hemry, emerytowany, oficer przelał swoje niezadowolenie na papier. Ukazując tym samym wiele błędów nowoczesnej armii. Z fabuły książki łatwo jest wywnioskować problemy, które go gryzą. Jest to przede wszystkim bezmyślna taktyka oficerów, bazująca na elemencie ilościowym i odstraszaniu. Armia USA jest niepokonana. Najbardziej zaawansowana technologicznie, najliczniejsza. Jej przewaga militarna nad innymi państwami jest miażdżąca. To oczywiste. Tylko gdzieś po drodze życie zweryfikowało tą teorię i określiło jako błędną. Był to Irak, a przede wszystkim Afganistan. Armia USA idealnie nadaje się do walki z wrogiem, który stoi na polu i czeka na manto. Jednak w przypadku, gdy wróg stosuje taktykę zupełnie inną niż oficerowie armii sobie zakładają, pojawia się problem nie do przeskoczenia. Tak właśnie było w zetknięciu z nieregularną bandą tubylców w Afganistanie. Najlepsze wyposażenie i niszcząca broń nie dały rady tej prymitywnej grupie bojowników. Stąd wiemy teraz, że Hemry miał rację. W sumie przewidział jedną z możliwych wersji ekspansji USA. Premiera "Stark's War" miała miejsce w 2000 roku, czyli zanim zniszczono WTC i jeszcze kilka lat przed planowanymi atakami na Afganistan i Irak. Czytając obecnie książkę, naprawdę trudno nie odnieść wrażenia, że "obcokrajowcy" na Księżycu to "terroryści" i "Talibowie" z Afganistanu, a dzielne wojska USA dostają kopa na każdym zakręcie. Oczywiście na wyrost przesadzone, ale zawsze jednak...
Dało się odczuć, wręcz wyczytać z kartek, że to pierwsza książka autora. Łatwo wyczytać pomiędzy wierszami, co się stanie później. Mimo wszystko będę czekać na kolejne dwa tomy, bo nie lubię zostawiać niedokończonych serii. Tym bardziej, że to tylko trylogia. Ale czy sięgnę po cykl Zaginiona Flota... Tego jeszcze nie wiem.
[tekst wcześniej zamieszczony na moim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.